Naszym celem jest Boliwia i północne Chile. Z Boliwią miałem niedokończone porachunki sprzed 13 lat, kiedy to wizyta w tym kraju była na tyle krótka, że spowodowała ogromny niedosyt i wiedziałem, że będę tu musiał wrócić. Boliwia jest tak krajobrazowo zróżnicowana, iż po przejechaniu kilkuset kilometrów możemy znaleźć się w czymś, co przypomina wysokogórski Nepal, następnie saharyjską Algierię, brazylijską Amazonię czy argentyńską pampę. Północ kraju wypełnia skłon górnych dopływów Amazonki (Yungas) – dorzecza Mamore i Beni, środek kraju to trzy pasma andyjskie – Kordyliera Wschodnia, Centralna i Zachodnia. Pomiędzy dwoma ostatnimi pasmami znajduje się boliwijski Tybet –Altiplano – suchy płaskowyż wznoszący się ponad 4000 m n.p.m., najbardziej znany z surrealistycznych krajobrazów salarów i wystających ośnieżonych sylwetek samotnych wulkanów. Ze względu na to, że nie ma bezpośrednich lotów z Europy do Boliwii, postanawiamy dolecieć najpierw do Brazylii (dokąd bilety lotnicze są znacznie tańsze) i do Boliwii przedostać się lądem. Komplikuje to nieco logistykę wyjazdu. Ponieważ zaczynamy trasę od wschodu, nie chcemy odbierać samochodu w stolicy La Paz, lecz w leżącym właśnie na wschodzie największym mieście Boliwii – Santa Cruz. Niestety firma wynajmująca nie posiada tam nawet biura i samochód musi być w określonym terminie dostarczony do tego miasta. A jednocześnie my nie wiemy, jak długo zajmie nam podróż w poprzek kontynentu z Sao Paulo do Santa Cruz, przez co nie możemy podać dokładnego terminu rozpoczęcia wynajmu. Na szczęście w dobie Internetu i telefonów komórkowych wszystko jest możliwe do załatwienia i ustalenia – tak że w końcu siedzimy w samolocie Lufthansy lecącym wprost do największego miasta kontynentu – Świętego Pawła.

 

Brazylia wita nas zaskakującym dobrobytem. Po 12 latach nieobecności widzę, jak wielki skok uczyniło to państwo. Czyste autobusy, dobre drogi, choć na obrzeżach miast nadal fawele. Wraz z rozwojem gospodarczym państwa nieuchronnie nadeszła także względna drożyzna, dlatego cena biletu autobusowego z Sao Paulo do Corumby – (granicznego miasta z Boliwią) jest sporym zaskoczeniem. Jesteśmy na ogromnym dworcu autobusowym Barra Funda obsługującym teren całej południowej Brazylii o wielkości połowy Europy. Wsiadamy do luksusowego autobusu, w którym siedzenia rozkładają się do pozycji półleżącej. Większość autobusów długodystansowych Brazylii to cama (leżące) i semi cama (półleżące). Po ponad 13 godzinach jazdy docieramy do Corumby, a stamtąd pieszo przechodzimy do Quijarro już po boliwijskiej stronie. Różnicę zamożności pomiędzy oboma państwami widać gołym okiem. Niskie domki, ulice bez asfaltu, średnia wieku pojazdów powyżej 20 lat, a w dali kontrastuje panorama brazylijskiej Corumby z wieżowcami w tle. Docieramy na dworzec autobusowy i kupujemy bilet na autobus, jakże jednak inny niż brazylijski. O półleżących siedzeniach można zapomnieć, z natury niscy Boliwijczycy jakoś z trudem mieszczą się w gęsto ustawionych siedzeniach, z nami jest trochę gorzej. Wysokie zawieszenie i terenowe opony wskazują, że będzie to podróż nawierzchnią zupełnie inną niż po Brazylii. I faktycznie podróż się różni: prawie 400 km pokonujemy w 17 godzin. Wymarznięci (okna autobusu się nie zamykały) nad ranem docieramy na dworzec największego miasta Boliwii – Santa Cruz de la Sierra. Na dworcu wita nas Roberto, machając kartką z moim imieniem. Krótki spacer na parking i odbieramy nasz dom na kołach na najbliższe tygodnie. Kilkumiesięczny Land Cruiser FZJ 105 z benzynowym silnikiem 4,5 l, rzadki na rynku europejskim. Auto jest kompletnie gołe pod względem wyposażenia – poza klimatyzacją i wspomaganiem kierownicy nie ma absolutnie nic. Idealnie swą prostotą nadaje się na wyprawówkę: korbki na szyby i 11 zaślepek w desce rozdzielczej. W Europie taki golec nie sprzedałby się, lecz tu auta służą wiele długich lat w warunkach dużo trudniejszych niż amerykańskie czy europejskie bulwarówki. Kontrakt podpisujemy w samochodzie, gdyż Roberto przyjechał z La Paz, aby nam dostarczyć samochód, i nie ma właściwego biura, aby sfinalizować operację. Jeszcze tylko pokazuje nam sklep, gdzie można kupić kartusze z gazem, następnie robimy zapasy żywności i opuszczamy wreszcie Santa Cruz, a Boliwia staje przed nami otworem.

 

 

Zanim wbijemy się w Andy, chcemy zobaczyć Yungas – równinę południowego dorzecza Amazonii. Kierujemy się więc na północ, dobrą drogą asfaltową, która zamienia się w szuter, a następnie błotnisty trakt. Wjeżdżamy do regionu Las Misiones Jesuiticas, którego nazwa wyjaśnia, co możemy tu zobaczyć. Nocujemy w pobliżu misji San Javier – jednej z najlepiej zachowanych w Boliwii i w całym okręgu Chiquitania. Pieczołowicie odnowione drewniane budynki kościoła wprowadzają w nastrój jak ze słynnego filmu „Misja” z 1986 roku, z Robertem de Niro. Film ten w znacznym stopniu przyczynił się do renowacji tej i innych misji w pobliżu, kiedy to popularność filmu i napływ turystów spowodowały, że wiele zaniedbanych obiektów zaczęło odzyskiwać swój pierwotny wygląd. Docieramy do Trynidadu – miasta Najświętszej Trójcy: La Santisima Trinidad. To największe miasto boliwijskiego basenu Amazonii. Mimo wzniosłej nazwy, miasto nie zachwyca swym wyglądem. Wzdłuż ulic ciągną się otwarte ścieki kanalizacyjne, z których unosi się zapach szamba. Ponoć często w tych ogromnych rynsztokach lubią pomieszkiwać anakondy. Nocleg spędzamy w hoteliku koło Plaza Mayor, na którym znajduje się katedra Trynidadu. Jej lata świetności dawno już minęły, ale w niedzielny poranek świątynia jest pełna miejscowych Indian.

 

 

Teren podnóży Andów nie pokrywa jeszcze dżungla, las jest o wiele suchszy, ale warto przyjrzeć się bliżej przyrodzie. Błotnista droga, która przecina liczne rzeki spływające z północnego skłonu Andów, a w nich oglądamy białe słodkowodne delfiny, czaple, kapibary i kondory. W jednym z rozlewisk podziwiamy słynną victoria amazonica, roślinę o trzymetrowych liściach unoszących się na powierzchni wody. Nieliczne wioski zamieszkiwane są przez plemiona Ajmarów, często niemówiące po hiszpańsku. W każdej z wiosek jest kościół odwiedzany przez księdza mniej więcej raz na miesiąc lub rzadziej. Błotnista droga coraz bardziej oblepia opony ciastowatym szlamem, aż w końcu docieramy do Rio Mamore. To jedna z dwóch rzek tworzących Maderę – jeden z większych dopływów Amazonki. Rozlewiska rzeki pokonujemy trzema rozklekotanymi promami. Rzeka jest na tyle szeroka, iż nie posiada jednego głównego nurtu. Promy są państwowe i o dziwo bezpłatne – Evo Morales dba o transport w swoim kraju. Po 300 km błotnistego traktu docieramy przez San Ignacio de Moxos do Yucumo, leżącego u rozwidlenia drogi do La Paz i na północ do Riberralty i dalej do Brazylii. Typowy truckstop jest pełen jadłodajni i garkuchni, gdzie podróżni mogą się posilić przed dalszą męczącą drogą. Podstawowym środkiem transportu są autobusy o specjalnie podwyższonym zawieszeniu i ogromnych kołach. Komfort jazdy jest nikły, ale dowiozą do celu nawet w błotnistej porze mokrej. Z jednego autobusu wysiada para Polaków, będących od pól roku w podróży dookoła świata. Mieszkają 15 km od miejsca, gdzie mieszkamy w Polsce. Czyż świat nie jest mały?