Mimo że jesteśmy na zupełnym pustkowiu, im bardziej jedziemy na północ i zbliżamy się do salarów, ruch pojazdów terenowych przecinających na horyzoncie bezdroża zwiększa się. Wśród marek króluje oczywiście Toyota Land Cruiser, a wśród modeli benzynowa 80-tka. Właściwie ¾ wszystkich pojazdów, jakie możemy zobaczyć w tej części Boliwii, to LC FZJ80.

 

 

Pod wieczór docieramy na skraj Salaru de Uyuni. Chyba każdy z nas słyszał, czytał i widział na zdjęciach to magiczne miejsce, ale i tak następnego dnia, gdy wjeżdżamy przed świtem na śnieżnobiałą taflę soli, czujemy, że jesteśmy wybrańcami losu, mogąc tego doświadczyć. Płaska jak stół (różnica na całym obszarze tylko 41 cm!) powierzchnia wyschniętego słonego jeziora niemal o wielkości województwa śląskiego daje wrażenie poruszania się po białym morzu. Na salarze znajduje się kilka wysp wystających nad powierzchnię tafli. Zmierzamy w linii prostej kilkanaście kilometrów do najbardziej znanej Isla de Pescados (Wyspa Rybia – od kształtu, jaki przybiera z oddali). Najeżona kaktusami, wyrasta z bieli na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wspięcie się na nią daje wreszcie możliwość ogarnięcia bezkresu salaru. Słońce przekracza linię horyzontu i rozpoczyna się festiwal długich cieni. Obserwujemy przesuwający się po salarze ogromny cień wyspy “owłosionej” cieniami kaktusów i przesuwające się punkciki Land Cruiserów po białej tafli. Wczorajszy dzień obfitował w niesamowite widoki, ale dzisiejszy też niewiele mu ustępuje. Nieziemskie krajobrazy zaburza jedynie wianuszek Land Cruiserów otaczający wyspę, każdy z niebieskim brezentem na dachu. Jeden samochód to 4 do 6 turystów, a niebieska plandeka na górze to kuchnia, butla gazowa i jedzenie – wycieczki są sprzedawane razem z wyżywieniem. My chyba jako jedyni dotarliśmy tu samodzielnie. Z obwożenia turystów żyją całe rodziny – rozmawiamy z Pedro, byłym górnikiem z Oruro, który wraz z żoną i kilkuletnim synem Melekiem jedzie z czterema Australijczykami do Uyuni. W ciągu miesiąca robi kilka kursów, a jego samochód zastępuje mu dom. Cokolwiek by złego nie mówić o turystyce masowej, dla wielu ludzi jest dobrodziejstwem i często jedynym sposobem na przeżycie.

 

 

Z Wyspy Rybiej płyniemy znów po białym morzu – tym razem kurs od linijki na wschód. Nie możemy nie skorzystać z okazji, by się poczuć jak na torze Boneville. Rozpędzamy naszą 105-kę, ile dała fabryka, i testujemy jej maksymalną prędkość. Licznik zatrzymuje się na 145 km/h i nie idzie dalej, ale wykwity soli w kształcie wielokątów wprowadzają samochód w nieprzyjemne wibracje. Dojeżdżamy do wschodniego skraju salaru, gdzie znajduje się teren, z którego masowo wydobywana jest sól. Niewielkie kopczyki, pozostawione do wyschnięcia, ładowane ręcznie na ciężarówki, ciągną się aż po horyzont. Nie jest to sól wydobywana wyłącznie w celach konsumpcyjnych – w pokładach soli leżącej na powierzchni Salaru de Uyuni znajdują się największe depozyty litu – najbardziej rozproszonego metalu naszej planety. A ponieważ wszyscy używamy komórek i innych sprzętów elektronicznych napędzanych bateriami litowo-jonowymi, mocno prawdopodobne jest, że metal ten zawędrował do naszych kieszeni właśnie stąd.