21 lipca – Kirgizja

W Kazachstanie jest takie prawo w stosunku do obcokrajowców, że na terenie kraju można przebywać 5 dni bez meldunku. Jeśli zamierza się zostać dłużej, należy zgłosić się na Policję migracyjną, w celu zarejestrowania (oczywiście odpłatnego) na kolejne dni, czyli podbicie tzw „registrowki”(kartki, którą otrzymuje się przy  wjeździe do kraju, a oddaje przy wyjeździe.) Znając ten przepis, udaliśmy się na najbliższy posterunek, jednak tam wprowadzono nas w błąd informując, że dzień wjazdu do kraju nie liczy się do tych pięciu dni, więc spokojnie możemy jechać w kierunku granicy, bo akurat zmieścimy się w czasie.

Oczywiście na granicy okazało się, że jesteśmy już szósty dzień (data wjazdu się jednak liczy) i nie możemy wyjechać z kraju. Na szczęście służby graniczne były bardzo chętne do pomocy (w końcu nie co dzień przejeżdża tam tylu turystów – przejście jest malutkie, czynne tylko do godziny 18) i poinformowały nas, gdzie najszybciej zdobędziemy wymaganą pieczątkę.

 

 

Niestety w miejscu przez nich wskazanym (20 km od granicy), „miły” Pan Policjant poinformował nas, że on nie może nam podbić registrowki, gdyż obcokrajowców „z dalekich stron”, a nie z ościennych republik załatwia się w Aumaty, czyli 200 km stąd. No cóż, rad  nie rad trzeba było użyć klucza, który otwiera wszystkie drzwi, rozwiązuje każdy problem, bez znaczenia na kraj…. money, cash, czyli po prostu  k a s a  :)  Teraz ze spokojem wypuszczono nas z Kazachstanu, życząc udanej dalszej podróży.

Kirgistan to kraj, który zaintrygował nas od początku. Nie potrzeba tu wiz, nie ma żadnych opłat wjazdowych, dodatkowego ubezpieczenia OC… hmm.. po „łapówkarskim” Kazachstanie, to duża odmiana. Na dworze jest zimno i pada deszcz, szybko więc szukamy noclegu „pod dachem”, nad brzegiem malowniczego jeziora Isik Kol.

 

22 lipca – jezioro Song Kul

Jesteśmy zauroczeni Kirgistanem. To piękny, zielony, a zarazem górzysty kraj, z bardzo przyjaznymi ludźmi. Ciekawostką jest to, że rzadko można spotkać tu rowerzystę. Zamiast rowerem, mężczyźni, jak Azja Tuhajbejowicz poruszają się konno. I to bez znaczenia, czy wypasają bydło, czy jadą po mleko do sklepu. Dzisiejsza nasza trasa, to odcinek z nad jeziora Issyk Kul (uznane za drugie co do wielkości jezioro obszarów górskich świata) nad jezioro Song Kol, położone na wysokości 3030m n.p.m. Tam będzie nasza pierwsza aklimatyzacja i jednocześnie dzień odpoczynku, który chyba każdemu się przyda.

 

 

Wspinamy się więc górskimi, krętymi dróżkami, zachwycając się przepięknymi widokami. Nad samym jeziorem (otoczonym z wszystkich stron górami) mamy bazę noclegową, wśród miejscowej ludności. Z zafascynowaniem oglądamy jurty, w których mieszkają i lexusy, które przed nimi stoją

 

 

Tubylcy wiedzą już, że na folklorze i turystyce można zarobić, z chęcią oferują więc świeżo złowione ryby, przejażdżki konne, a nawet nocleg w jurcie dla gości.

 

Niestety na tej wysokości temperatura spada do 2 stopni w nocy, wokół żadnego drewna na ognisko, trzeba więc się rozgrzewać wysokoprocentowymi trunkami. Zwłaszcza, że to  „wieczór zapoznawczy”. Nasze obozowisko to 8 aut. Brakuje trzech, które mają swoją trasę po Kirgizji i spotkamy się dopiero przy granicy chińskiej. 

 

 

23 lipca- aklimatyzacja

Wysokość na jakiej przebywamy delikatnie daje się we znaki.  3030m n.p.m , ciśnienie 730 hPa. Niektórzy mają lekką zadyszkę i trudność z oddychaniem, innych pobolewa głowa. Relaksujemy się więc i odpoczywamy, odsypiamy zaległości, „regenerujemy” auta przed dalszą podróżą, jeździmy konno, a nawet, jak Cezary – gramy w golfa. Bardzo miły dzień. Maks ma w końcu kolegę – równolatka Maćka i jego troszkę młodszą siostrę Nel, z wielką frajdą kopią więc tunele w piachu nad jeziorem.

Wieczorem – uczta. Kupiliśmy u tubylców młode jagnię i jedziemy do nich na kolację. Przed jurtą grzecznie zdejmujemy buty, gdyż w środku wszędzie są dywany i skóry zwierząt. Siadamy wokół ceraty położonej na środku, która pełni rolę stołu - niezbyt wygodnie.

 

 

Jagnie podano w wielkiej misie, posiekane razem z kośćmi na drobne kawałki. Choć mało apetycznie wyglądało, okazało się, że bardzo młode mięsko, delikatnie przyprawione rozpływało się wręcz w ustach. Pychota.

 

 

24 lipca – w drodze na granicę chińską

Po małym odpoczynku nad urokliwym jeziorem Song Kol, czas ruszyć „w paszczę lwa”, czyli do Chin. Nadal z wielkim zachwytem spoglądamy na otaczający nas krajobraz. Dwa dni temu wspinaliśmy się w górę, dziś zjeżdżamy w dół krętymi dróżkami.

 

 

Wiedząc, że granica chińska znajduje się na wysokości 3500m n.p.m i że na tych wysokościach nie ma ani kawałka drewna, gdy tylko znajdujemy się w niższych partiach, idą w ruch piły spalinowe i siekiery.  Zaopatrzeni w wyschnięte drewno, dojeżdżamy nad małe jeziorko tuż przy granicy.

 

 

Okazuje się, że temperatura na zewnątrz waha się w okolicy + 6 stopni, z wielką frajdą grzejemy się więc przy ognisku. Są kiełbaski, ziemniaki z masełkiem, ogórki kiszone… i wszystkie zapasy owoców i warzyw jakie mamy. Do Chin nie wpuszczają ze świeżymi produktami, więc musimy się tego do jutra „pozbyć”. 

Jest wśród nas załoga – Rufi i jego rodzina, dla których podróż z nami jest tylko etapem w ich wyprawie- 14 miesięcznej podróży dookoła świata. Podziwiamy bardzo ich zorganizowanie, tym bardziej że podróżują w 6 osób w jednym aucie.