Botswana, położona w południowej Afryce, to kraj którego większą część zajmuje półpustynna, bezodpływowa kotlina Kalahari. Jej średnia wysokość to około 800 m n.p.m. Do tego miejsca o podzwrotnikowym, suchym klimacie w czerwcu 2015 z Adventrue.pl wybrała się grupa osób szukająca afrykańskiej przygody. Co spotkało ich w drodze i jak wygląda taka wyprawa? Zapraszamy na relacje uczestników...

  

Ze zdecydowaną większością uczestników spotkaliśmy się po raz pierwszy dopiero w dniu wyjazdu, na lotnisku Chopina w Warszawie. Cześć-cześć i od razu zaiskrzyło, kilka żartów na wstępie zapowiadało doborowe towarzystwo. Już wiedzieliśmy, że to będzie niezapomniana przygoda. Po lądowaniu w Johannesburgu zajęliśmy się pakowaniem terenówek naszym sprzętem i ciuchami, samochody pękały w szwach, ale jakoś się udało. Pierwsze kilometry to „zwykłe” ulice afrykańskiego dużego miasta, jednak ruch lewostronny i ponad czteromilionowa aglomeracja podniosły ciśnienie kierowcom naszych Toyot. Na trasie, na wysokości Pretorii, udało nam się jeszcze zrobić zakupy spożywcze. Potem gładko zleciało 260 km do naszego pierwszego noclegu w Afryce.

 

 

 

Matamba Bush Camp to wiele tysięcy akrów prywatnej farmy z dzikimi zwierzętami. Widziane po raz pierwszy z bliskiej odległości żyrafy wynagrodziły wszystkie trudy podróży. Największym zaskoczeniem dla wszystkich uczestników był jednak chłód jakiego doświadczali w zimne afrykańskie noce. Mnie również Afryka zdumiała temperaturą, która w nocy dochodziła do zera stopni. Poranne składanie namiotów było wyzwaniem godnym morsów kąpiących się w zimowym Bałtyku. Mówi się, że Botswana ma w tym okresie dwie pory roku każdego dnia. Rano jest zima, a od południa lato - i taki scenariusz powtarzał się przez całą wyprawę.

 

 

Przekraczanie granicy RPA z Botswaną przebiegło bardzo sprawnie. Przecież robimy to kilka razy w roku, przez różne przejścia i procedura pokonywania granic w Afryce stała się już dla nas pewnego rodzaju sportem. Zawsze uważni i ubawieni zarazem podglądamy specyfikę pracy urzędników i ich dbałość o hierarchię ważności, pieczątki i wizy. Na co dzień nie doceniamy faktu, że możemy przemierzać Europę z dowodem osobistym w kieszeni i nikt nas nie pyta o cel podróży, do kogo, po co i ile mamy gotówki lub czy posiadamy broń palną.

 

 

Kolejne kilometry połknięte przez niezawodne Toyoty i już meldujemy nasze przybycie w Khama Rihno Sanctuary. Zabukowanie i zapłata z góry za wjazd do rezerwatu ma się nijak jednak do rzeczywistości. Strażniczka parku nie ma żadnego wglądu w „system”, który tutaj jest 32-kartkowym zeszytem w kratkę, pokreślonym jak u ośmiolatka. Po półgodzinnych przepychankach słownych dotyczących porannego safari i obietnicy małżeństwa zostajemy oddelegowani na camping. Jest już po zachodzie słońca, ruszamy z odręcznie narysowaną mapką w głąb rezerwatu. Pierwsze „Get stuck” w grząskim piasku i palenie sprzęgła uświadomiły uczestnikom, że zaczęła się dzika Afryka i prawdziwe przygody. Po wydostaniu auta z opresji cztery Toyoty powróciły do bram rezerwatu w celu „audiodeskrypcji” mapy z której nie umieliśmy skorzystać. Okazało się, że pani „kartograf” która ją rysowała pracuje od niedawna i nie miała pojęcia gdzie mamy jechać. To nic „TIA,” czyli this is Africa, i każdy chce pomóc jak tylko potrafi.

 

 

W końcu dotarliśmy na naszą polankę i rozbiliśmy namioty. Z dnia na dzień uczestnicy oswajają się z procedurą zakładania i zwijania obozu. Ognisko i drinki rozluźniają nas przed porannym Safari. O godzinie szóstej rano ze składanych namiotów odpadał lód i szron. Z niedowierzaniem spojrzałem na Igora mówiąc: ale będzie jazda! Czekało nas kilkugodzinne safari w odkrytych Land Cruiserach. Nie pamiętam - czy kiedykolwiek tak zmarzłem w górach w Europie? W Afryce jeszcze nigdy. W niedługim czasie czuliśmy się jak ofiary hipotermii. Nagrodą miało być piesze safari i tropienie nosorożców białych. Gdy wysiedliśmy z samochodów każdy robił rozgrzewkę jak na kolonii, żeby tylko zrobiło się trochę cieplej. Tropiciel ubawiony naszą gimnastyką wyjaśnił zasady bezpieczeństwa i zebrał oświadczenia, że wiemy co tutaj nas czeka, i że mamy świadomość zagrożeń.

 

 

Gęsiego jeden za drugim w małej odległości, abyśmy byli widoczni od przodu jak jedna osoba. Trochę to na początku nie wychodziło - tylariera i hałas po każdym kroku. Z czasem pojęliśmy jak poruszać się, aby nie płoszyć wszystkich okolicznych stworzeń. Po około dwóch godzinach tropienia (czytaj: ręcznego badania temperatury odchodów nosorożca, które znajdowaliśmy co jakiś czas) przewodnik zacisnął rękę w pięść czym zatrzymał grupę. Wskazał palcem na oddalone o 80 metrów krzaki, w których ujrzeliśmy wielotonowe białe cielsko potwora z rogiem na nosie. 

 

 

 

Warto było, bo to jedna z niewielu okazji do spotkania tego ginącego gatunku w jego naturalnym środowisku. Ups, zwierzę wyczuło naszą obecność momentalnie i zerwało się do biegu, ziemia zadrżała, ale na szczęście nie ruszył w naszą stronę. Z niesamowitą lekkością nosorożec oddalił się. Niektórzy zdążyli nacisnąć przycisk migawki i złapać ten niesamowity moment. Po safari ruszyliśmy realizować dalszy plan podróży...

Ciąg dalszy - wkrótce!

 

Następne relacje

Botswana z Adventrue cz.II LINK

Botswana z Adventrue cz.III LINK 

Botswana z Adventrue cz.IV LINK

Botswana z Adventrue cz.V LINK

Tekst: Adventrue.pl

Zdjęcia: uczestnicy

 

 

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ