Europa już dawno gdzieś tylko we wspomnieniach. Za nimi przeprawa z Hiszpanii i lądowanie w Ceucie,  Mauretania i Maroko ze swoją islamską pobożnością przeplatającą się z wiarą w dżiny i magię…  krainy z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”… miejsca niespodzianek i kontrastów… Kolejne kilometry i nowa przygoda - Senegal!

 

Relacja Wojtka Ilkiewicza i Wioli Hutnik

 

26.10.2015 – poniedziałek

C.Bir Gandouz > granica z Mauretanią > Cap Blanc > Nauadhibou – (nocleg na plaży w Auberge des Dauphins) – 270km

Po godzinie jazdy, gdzie ziemia wygląda jakby dostała wysypki, stajemy na granicy Maroko-Mauretania w Guerguarat. Najpierw stoimy godzinę w kolejce, potem procedury obowiązkowe trwające ponad godzinę, bajzel ciężki do ogarnięcia jednym rozumem. Nadal pomiędzy obydwoma państwami, istnieje czterokilometrowy pas ziemi niczyjej, który obecnie stał się śmietniskiem Europy… porzucone pojazdy, telewizory, komputery. Jedziemy wertepami pomiędzy hałdami śmieci… no cóż, ziemia niczyja, to i „wyrzuty” niczyje.

 

 

Natomiast, to co działo się po mauretańskiej stronie, przerosło naszą, doświadczoną przecież, wyobraźnię. Dosłownie każdy chciał pieniądze i brałby ile się da! Wzięliśmy agenta do załatwienia spraw formalnych… a właściwie sam się wziął. Jak się później okazało, tylko on wiedział o której budy wejść i w jakiej kolejności… taki specjalista od zamętu w fermencie. Witał się z urzędnikami, podstawiał paszporty, zawiadywał tematami i wymieniał kwoty. Ubezpieczenie na 10 dni- 25€, odprawa auta na przejazd tranzytowy- 50€, zielony kwitek z palmami za parking- 500 MRO, za jego usługę- 5€. Najsłabszym ogniwem był punkt numer dwa, wypisany odręcznie świstek papieru tylko do wglądu, a po pieniądze przyszedł jakiś zmarnowany życiem człowiek i nic nie powiedział, tylko wyciągnął rękę po euro. Po czterech godzinach papierologii stosowanej, lżejsi o 80€, jedziemy w kierunku mauretańskiego portu Nauadhibou. Jeszcze na granicy wymieniliśmy pieniądze 1€ = 360 MRO (ugija mauretańska).

 

 

Naszym celem jest przylądek Cap Blanc. Próbujemy tam dotrzeć, lecz nasze zmagania w końcu spełzły na niczym – końcowy cypel półwyspu, to obecnie wielki rejon inwestycyjny: port rudy żelaza, rafinerie, magazyny. Tak rozbudowali linię kolejową, że przestały istnieć drogi. Definitywnie nadeszła szara godzina, zostaliśmy w wydmach i należało zarządzić odwrót. Zjechaliśmy na „plażę”, skąd jest widok na zatokę i cmentarzysko starych statków rybackich, domki, śmieci i pobojowisko. Powtórnie przez portowe miasto, przebrnęliśmy na rekreacyjną część półwyspu, gdzie w „Auberge des Dauphins”, prowadzanej przez młodą Francuzkę, pozostaliśmy na nocleg (miejsce dla auta 5€)… w pakiecie tylko muchy… poza nimi, nie ma nic.

 

 

27.10.2015 – wtorek

Nauadhibou > N.P. Du Banc d’Arguin > Nouamghar > Nouakchott (nocleg w Auberge Sahara) – 570km

Jedziemy w kierunku stolicy Mauretanii, Nouakchott. Droga przez pustynię, prowadzi przez dużo wielkiego nic, tylko piasek przesypuje się to tu, to tam. Co po drodze? Domki-kostki, kozy, posterunki i prymitywne „stacje paliw”. Obszar linii brzegowej i przyległego Atlantyku to ogromny Park Narodowy „Parc National Du Banc d’Arguin” wpisany na listę UNESCO. Mamy zamiar się do niego dostać. Dopiero na 160 km przed Nouakchott, znajdujemy taką możliwość, są nawet jakieś drogowskazy z których wynika jedynie tyle, że zaczyna się park. Wszystko wydaje się porzucone, zaniedbanie i zapomniane dla świata. Jak jest, tak jest – jedziemy. Droga całkiem przyzwoita, gdzieś w oddali laguny z ptakami, ale jak się tam dostać? W konsekwencji dotarliśmy do samego brzegu Atlantyku, a na koniec największą atrakcją tego miejsca, okazała się być mała wioska rybacka, tuż obok Nouamghar. Spędziliśmy tam kilka przyjemnych chwil z rybakami, wypiliśmy kawę i powróciliśmy tą samą drogą do trasy.

 

 

Późnym popołudniem dotarliśmy do stalicy. Pamiętałem z mojego przejazdu motocyklowego przyjemne miejsce, jakim niegdyś była „Auberge Sahara” i tam też skierowaliśmy się na dzisiejszy popas. Cóż za rozczarowanie zaskoczyło mnie, kiedy tam dotarliśmy, tętniąca 10 lat temu podróżniczym życiem baza, świeci obecnie przygnębiającą pustką, brudem i zniszczeniem. Po kilku chwilach rozmowy, okazuje się iż mamy odpowiedź – po zamachach w 2007 i 2008r. życie turystyczne w Mauretanii zamarło i praktycznie przestało istnieć. Rozmówcy narzekają na obecny rząd i czasy jakie nastały z zachwytem patrząc na sytuację sąsiedniego Maroka. Ostatecznie zostajemy za bramą auberge, płacimy po 3000 ugija od auta i korzystamy ze śmierdzącej toalety połączonej z obskurnym prysznicem. Do much dołączyły komary mając w ofercie nowy rodzaj dengi. Ze specjalnej herbatki z pianką po mauretańsku ne skorzystaliśmy,gdyż sam nam odradzili, ze względu na zły stan wody.

 

 

 

28.10.2015 – środa

Nouakchott > Akjoujt > Atar > Chinguetti (kamienne miasto, biblioteka – UNESCO) – (nocleg w Auberge la Rose de Sable) – 530km

Rano robimy naradę sztabową… pytanie zasadnicze brzmi: czy jedziemy do Chinguetti – historycznego miejsca istnienia niegdysiejszego centrum kultury Mauretanii, będącego na szlaku karawan idących od Egiptu do Maroka? Mamy świadomość istnienia noty MSZ o zagrożeniu w tym rejonie, oraz niepozytywne podpowiedzi postronnych, tych „wszystkowiedzących”. Zdanie Wioli było decyzyjne… jedziemy! Opuszczamy wstrętną mekkę mercedesów i mamy do pokonania ponad 500km, aby tam dotrzeć. Na trasie mijamy dwa niezbyt ciekawe miasta Akjoujt i Atar. Droga prowadzi płaskimi, pustynnymi terenami, gdzie co rusz wyłaniają się pojedyncze małe osady pasterskie, gdzie dominują kozy, osły i wielbłądy. Już przed Atar, krajobraz się zmienia i wkraczamy w góry pozbawione całkowicie roślinności, przypominające kolorem i kształtem niekiedy nasze pokopalniane hałdy. Za Atar kończy się asfalt i następne 84 km jedziemy szutrówką, tam też po kilkudziesięciu kilometrach zaczynają się prawdziwe góry, podobne do dużych ślimaków z Atlantyku, ale pozbawionych muszli, pobocza niebieskich kamieni z wzorkami i kamienne kaniony. Po wyjechaniu na płaskowyż, późnym wieczorem docieramy do kamiennego miasteczka Chinguetti.

 

 

Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO i zalicza się do największych atrakcji turystycznych Mauretanii. Dawniej było węzłem transsaharyjskich szlaków handlowych. Dziś nie przyciąga już kupców i karawan, tylko turystów zainteresowanych jego legendą. Chinguetti, miasto-biblioteka na środku pustyni, które zasypuje piasek. Samo miasto powstało w 777 r. i do XI w. rozwinęło się jako ważny ośrodek handlowy dla berberyjskiej konfederacji plemion Sanhadża. Po dwóch stuleciach upadku, miasto zostało odbudowane w XIII w. i stało się na powrót ważnym ośrodkiem handlu na trasie karawan zmierzających przez Saharę i łączących cywilizacje dorzecza Nigru ze światem śródziemnomorskim. Z północy na południe przewoziły sól, wełnę, drewno, proch, daktyle, a w drodze powrotnej zabierały kość słoniową, strusie pióra, złoto, niewolników. Te skarby trafiały do Fezu, a potem do odległej Wenecji czy Genui. Oprócz handlu w Chinguetti rozkwitała również nauka. Bezcenne dziś manuskrypty powstawały w szkołach koranicznych, albo zostawiały je karawany. Przez całe stulecia Chinguetti służyło też jako miejsce spotkań pielgrzymów z obszaru Maghrebu, zmierzających dalej do Mekki. Było niekiedy określane, jako siódme najświętsze miejsce islamu i z czasem samo stało się celem zastępczych pielgrzymek, zwłaszcza dla tych, którzy nie mogli pozwolić sobie na długą podróż na Półwysep Arabski. W okresie największego rozkwitu Chinguetti było też obok Timbuktu jednym z najważniejszych ośrodków edukacji islamskiej w Afryce Zachodniej, zaczęły powstawać islamskie szkoły, nauczające nie tylko religii, ale i astronomii, medycyny, czy też prawa.

 

 

Tyle o historii, tymczasem bierzemy przewodnika (3tys. ugija) i udajemy się na zwiedzanie miasteczka. Najciekawszym miejscem jest biblioteka i zgromadzone w kamiennych murach święte księgi. Jak je chronić? Nie było i nie jest to łatwe, gdyż księgom zagrażał nie tylko piasek. Narażone były na niszczycielskie działanie czasu, temperatury i pustynnych rabusiów. Możemy zobaczyć stare manuskrypty, miniaturowe księgi, bibliotekarz w rękawiczkach otwiera stare zwoje i księgi, objaśnia wszystko dokładnie, potem recytuje poezję… robi to wrażenie, a wszystkie te rękopisy zamykane są na klucz, coś pomiędzy szczoteczką do zębów, a szczotką do włosów… lecz zamiast włosia… są gwoździe… (wstęp 3tys.ugija). Otoczeni przez kobiety handlujące wisiorkami i dziećmi podskakującymi z radości, że ktoś wreszcie przyjechał i może coś im się dostanie i dostali długopisy… tworzymy orszak błąkający się po kamiennym miasteczku. Na koniec pojechaliśmy na wydmy i zakopaliśmy się, ależ było poruszenie, najpierw Zbyszka auto wygarnęliśmy pchając, a potem nasze za pomocą liny. Akcja zakończona i na nocleg zostajemy w przyjemnej „Auberge La Rose De Sable” (2tys. ugija od auta), której właścicielem jest nasz dzisiejszy przewodnik Cheikh. Jest czysto, schludnie, miło przebywać w takim miejscu. Na dobranoc herbatka z pianką, którą zaserwował gospodarz i to by było na tyle… jak to mawiał Jan Tadeusz Stanisławski.

 

 

29.10.2015 – czwartek

Chinguetti > Atar > Akjoujt > Nouakchott > Tiguent (śpimy w Auberge Mouna na parkingu) – 620km

Rano witani świeżymi bagietkami przez właściciela, rozpoczynamy nowy dzień. No cóż musimy ta samą drogą powrócić do stalicy i kontynuować jazdę na południe, w kierunku Senegalu. W drodze powrotnej, po zjeździe z gór, postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej niebieskim kamieniom, widzianym już wcześniej, zastanawiający widok skał pokrytych niebieską glazurą we wzorki, coś niebywałego, a to nie koniec, gdybyśmy odbili około 30 km w lewo, to zobaczylibyśmy tajemnicze „Oko Sahary”. Struktura mierzy prawie 50 km średnicy i jest doskonale widoczna z kosmosu, no właśnie… z kosmosu. Jej pochodzenie nie jest do końca wyjaśnione. Pierwotnie uważano ją za krater meteorytowy, później za niedoszły wulkan… badania trwają. Mozolnie płyniemy wielkim morzem bez wody, podziwiając upór mieszkających tu ludzi, żyjących w tak trudnym klimacie. Obecnie, ciut pomaga im nowoczesna technika.. wielkie zbiorniki wody wyglądające jak materace, pontony napełniane nią i używane dla ludzi i zwierząt.

 

 

Przejeżdżamy ponownie przez całą stolicę, koszmarne dzielnice biedy, smrodu i brudu. Wykoślawione mercedesy i inne złomowe wersje, osły z beczkami, chaos komunikacyjny, życiowy bajzel, bagietki z taczki i dzieciaki rzucające do nas kamieniami lub włażące do środka przez otwartą chwilowo szybę. W sklepach ceny co najmniej dziwne, skrojone na białasa?… czy są takie po prostu? Jeszcze tego dnia zjeżdżamy następne 100km na południe i w miasteczku Tiguent poszukujemy parkingu za bramą. Jest pięknie, nikt nie widzi problemu, abyśmy stanęli autami, spali w nich i mogli korzystać tylko z toalety, ale za jaką cenę!… w pierwszym 50€, w następnym 25€, a w trzecim zostajemy na parkingu „Auberge Mouna”. Zabawni właściciele poprzednich, prawdopodobnie są mistrzami w liczeniu kóz, ale w pieniądzach, akrobacje obliczeniowe spowodowały zwarcie i wynik wyszedł podły. W trzeciej możliwości parkingu, przeliśmy zupełnie odmienny tok rozumowania Mauretańczyka… my biali mamy płacić i to dużo, bo cóż to dla nas jest te 50€ za parking. Proponujemy więc 5€ od auta, na co właściciel parsknął śmiechem i zapytał… a co to jest 5€?, co to jest 10€? Wiec pytam, ile znaczy dla Ciebie te 5€? Odpowiedział… ja tyle płacę mojemu robotnikowi, za cały dzień pracy na budowie. Podchwytując temat, mówię mu, że ja właśnie płacę za ten parking, całym dniem pracy twojego pracownika na budowie! On uniósł się honorem i stwierdził, że takich śmieci jak te nasze 10€ za dwa auta on nie weźmie i poprosił, abyśmy byli jego gośćmi na tym parkingu. W geście rewanżu podarowałem jego synowi piłkę do nogi, który był niezwykle zadowolony i dziękował parokrotnie, chwaląc się biało-czerwoną futbolówką. Hm… powszechna bieda, analfabetyzm, syf, brak widoków na cokolwiek, całkiem niedawno zniesione niewolnictwo… a on mówi, że 10€ to nic!...

 

 

 

30.10.2015 – piątek

Tiguent > Keur Messene > Diama > granica z Senegalem na rzece Senegal > N.P. Djoudj (UNESCO) > Saint-Louis (UNESCO), (śpimy w Hotelu Mermoz, tuż przy plaży) – 300km

Jedziemy na granicę z Senegalem. Po beznadziejnych wspomnieniach odprawy granicznej sprzed 10 lat w Rosso, tym razem bierzemy kierunek na Diama. Po drodze wydmy, wielbłady i stanowiska z mięsem. Na 45km przed Rosso, skręcamy na zachód w nowo wybudowaną drogę do Keur Massene. Tam kończy się asfalt i kontynuujemy jazdę gruntową drogą, biegnącą po wale wzdłuż rzeki Senegal. Po 40km zmagań z trudnym szlakiem (zastygłe, głębokie koleiny, wymyte rowy i wodne przeloty) docieramy do Parku Narodowego „Parc National Du Diawling (opłata za wjazd 10€ od os.), a po następnych 10km, docieramy do granicznego punktu odpraw. Aby tradycji stało się zadość, wyciągają od nas kasę, nie dając w zamian stosownych kwitów, najpierw celnicy 10€, później pogranicznicy 10€. Jest 12.00 w południe i marudzą, że teraz mają przerwę do 15.00, a facet od szlabanu chce 500 ugija od auta. Jest problem, bo nie mamy, więc chętnie przyjął 5€. Łapówkarstwo nie znające granic, na szczęście wszystko trwa niespełna godzinę i jesteśmy na moście nad rzeką Senegal oddzielającym Mauretanię od Senegalu. Po drugiej stronie bardziej kulturalnie, choć na dobry początek, już za most jest opłata (5tys. CFA), czynności paszportowe ponownie liczą bez urzędowego kwitu, 10€ od auta. Aby nie było za przyjemnie, to następna niespodzianka – oczywiście potrzebny jest karnet CPD dla odprawienia auta, ale ten ostemplują nam dopiero w Dakarze na urzędzie celnym, teraz dostajemy jedynie kwit (2.500 CFA), aby tam dojechać w ciągu dwóch dni – paranoja! A przecież jutro sobota, następnie niedziela i świąteczny poniedziałek w Senegalu, powoduje iż urząd będzie dostępny dopiero we wtorek, czyli za cztery dni, a kwit dają na dwa i mówią, że to jest OK. Wykupujemy ubezpieczenie na auto, na szczęście tu już taki nasz odpowiednik zielonej karty, będzie ważne przez wszystkie państwa, aż do Kamerunu (80€). Wymieniamy pieniądze 1€ = 650 CFA (frank zachodnioafrykański).

 

 

 

 

Prosto z granicy jedziemy do pobliskiego Parku Narodowego „Parc National Oiseaux du Djoudj”. Usytuowany w zakolu rzeki Senegal, niedaleko granicy z Mauretanią, założony w 1971 r., a od roku 1981, wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zatrzymują się tu liczne stada ptaków, migrujących z Europy przez Saharę. Nieco kluczymy po wałach i gruntowych drogach, aby w końcu dotrzeć do parku, gdzie wynajmujemy łódkę i płyniemy w rozlewiska rzeki Senegal (wstęp do parku 5tys.CFA od os., 10tys.CFA od auta, 4tys. CFA od os. za udział w rejsie pirogą).To jedna z największych atrakcji turystycznych Senegalu, jedno z najważniejszych ptasich siedlisk na świecie. Na 16 tys. hektarów podmokłych terenów, jezior i rozlewisk, zlatują się każdej zimy miliony ptaków z Europy, między innymi pelikany, kormorany, warzęchy, czaple białe, drzewidze, ibisy, gęsiówki egipskie, gęśce, orły bieliki i flamingi. Żyją tu też większe zwierzęta, takie jak guźce, hieny i gazele. Po zwiedzeniu parku, już wieczorem docieramy do Saint-Louis i na półwyspie rozdzielającym rzekę Senegal od Atlantyku, wynajmujemy bungalow w hotelu „Hotel Mermoz” na następne dwa dni. Standard wysoki 55€ za dzień, basen i dostęp do oceanu. Po 15 dniach i przebyciu 8200km zostajemy na mały odpoczynek. Od niepamiętnego czasu mamy internet, jest szansa napisać relację i wysłać pierwsze wiadomości z tego etapu podróży.

 

 

 

31.10.2015 – sobota

Dzień techniczny. Wspaniałe miejsce do odpoczynku. Ponadto to pierwszy dzień od wyjazdu bez przemieszczania się naszym pojazdem. Wreszcie mamy także czas na napisanie relacji i krótkie podsumowanie przejazdu po Mauretanii:

Sama nie wiem jak podsumować kraj, który robi wrażenie niekończącego się złomowiska, nie raz zastanawiałam się, czy jest ktoś, jakaś siła sprawcza, by poprawić co nieco… być może jest, a jeśli jest, to dlaczego nie reaguje?… tymczasem „ocean piasku” pikuje w dół… rozsypując się z wolna…

… to na tej spieczonej ziemi, karawany mozolnie sunęły z towarami… to tutaj święte słowa wciąż budzą strach… zakurzone skrypty chaos nieśpiesznie zmienia w proch… to stąd „Oko Sahary” spogląda w niebo, szukając dla siebie wytłumaczenia… a co z dziś?… co z jutrem?… państwo o profilu policyjno – żandarmeryjno – wojskowym, gdzie wszyscy kontrolują wszystkich… to tutaj na oceanie piasku, kursuje najdłuższy, regularnie jeżdżący pociąg na świecie wyładowany rudą żelaza… a cmentarzyska statków, które zechciała już tylko rdza, dzielnie trzymają się brzegu… wraki mercedesów, które ledwie powłóczą kołami lub stoją gdzieś porzucone, tam gdzie skończyła się ich moc… namioty i budy wiosek rybackich, łodzie próbują rozweselić kolorami… rudy, ryby, róże, nawet ropa się znalazła… ale jest też rozpacz… powszechna bieda, analfabetyzm i zatajone oblicze współczesnego niewolnictwa…

 

Wiola

wojtektravel.pl

 

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ