Trzy tygodnie w trasie. Za nami blisko 10 000 tysięcy km w podróży w drodze ku pustynnym piaskom Algierii i z powrotem. Wróciliśmy zmęczeni, lecz zadowoleni. Z mnóstwem wrażeń, pięknych widoków w pamięci, poznanych fajnych ludzi oraz zdjęć i filmów. Jak wygląda taka wyprawa dzień pod dniu? Zapraszamy do lektury naszego dziennika.

 

 

Przygotowanie wyjazdu na Saharę jest niestety dosyć skomplikowaną operacją. Na początek potrzebny jest przewodnik. Gdy już mamy z nim kontakt wysyłamy zaliczkę a on sporządza dokumenty wysyłane do algierskich ministerstw. Tam zapada decyzja co do wiz i jest przekazywana do ambasady w Polsce. Potem przewodnik odbiera nas na granicy i przebywa z nami przez cały czas naszego pobytu w Algierii. Ale to jeszcze nie koniec komplikacji. Przejazd z północy Algierii na południową saharyjską część musi być ubezpieczany przez uzbrojony patrol żandarmerii. Dopiero po przeprowadzeniu przez środkową Algierię zostajemy sami z przewodnikiem i możemy hulać po pustyni. To wszystko powoduje uciążliwość i duży koszt takiego wyjazdu. Dlatego zaletą jest zawsze zorganizowanie większej grupy dla podziału tych opłat. Nasza grupa podzielona jest na zespoły które do Afryki docierają osobno aby spotkać się w mieście Gafsa w Tunezji. 

 

 

 

Dzień pierwszy

31 grudzień – wyjeżdżamy z Krakowa o godz. 10. Na drogach pusto. Ludzie już zaczynają świętować nadejście nowego roku. Północ wita nas na granicy z Czechami salwami petard wystrzeliwanymi z każdej strony.

 

Dzień drugi

W nocy mijamy Czechy i Austrię. Droga bardzo dobra. Toyotka obładowana mknie równo. Trochę zimno. Ja z obawami po nieskończonej kuracji grypowej. Co dziwne nie ma śniegu w górach austriackich jak również włoskich. W Austrii temperatura dochodzi do -10 stopni. Natomiast Włochy witają nas plusem. Mkniemy równo trzypasmową autostradą na południe. Moje samopoczucie jest nie najlepsze. Mierzę temperaturę i niestety 37,7. Wieczór dojeżdżamy do Salerno, które wita nas jeszcze sylwestrową atmosferą. Po kluczeniu po ulicach docieramy do zabukowanego miejsca noclegowego. Oczekując na przyjście gospodarza, którym okazuje się miła młoda włoszka przy pomocy miejscowych staramy się znaleźć miejsce parkingowe. Nie udał się wjazd do ciasnego podziemnego parkingu. Namiot dachowy nie pozwala zmieścić się w ciasnym wjeździe, więc rezygnujemy i zostawiamy samochód na ulicy. Ja czuję się fatalnie i po prysznicu i zażyciu antybiotyku ląduję w łóżku.

 

 

Dzień trzeci

Rano wstaję nowo narodzony. Małe śniadanie i w drogę do portu. Po dłuższym oczekiwaniu wypływamy jak się okazuje w kierunku Palermo po rozmowie z Polką, która podeszła do nas. Pani Kasia mieszka już 10 lat w Algierii.  Ma tam rodzinę i jest zadowolona z życia. 

 

 

Dzień czwarty

W nocy dopływamy do Palermo i chociaż byliśmy już w łóżkach nie darowaliśmy sobie, aby nie wyjść na pokład i nie zobaczyć rozświetlonego miasta. Ranek wita nas pięknym słońcem zaglądającym przez okno do naszej kajuty. Odprawa trwała ponad dwie godziny. Można było sobie przypomnieć jak wyglądały nasze granice za czasów PRL-owskich. Przegląd bagaży, mnóstwo osób kontrolujących, stanowisk, pieczątek aż w końcu udało się wyjechać z portu. Obraliśmy kierunek Souse i problem na wjeździe na autostradę. Nie mamy tutejszej waluty, a nie można zapłacić w euro lub kartą. Chwilę trwało zanim dogadaliśmy się z panem w budce, który wypisał nam kwit i na wyjeździe uregulowaliśmy dług.  Na stacji spotykamy się z Tomkiem i Kasią – częścią naszej ekipy. Obieramy kierunek Telab Larbi tj. granica z Algierią. Niestety okazało się, że Toyota Hi Lux zaświeciła wszystkimi kontrolkami w czasie jazdy. Krótka rozmowa z naszym mechanikiem w Polsce i jego szybka i trafna diagnoza uspokoiła nas, że to alternator. Decyzja jedziemy bez świateł w Hi Luxie, do pozostałej ekipy, która już jest już w hotelu w mieście Gafsa. W Polsce raczej nie do pomyślenia, ale tutejszy styl jazdy, zasady są inne. Przed północą spotykamy się z Barkiem i pozostałą ekipą.

 

 

Dzień piąty

Po wczesnym śniadaniu przepakowujemy naszą Toyotę i ruszamy z Tomkiem i Kasią w poszukiwaniu mechanika. Okazało się i ż faktycznie alternator, a dokładnie szczotki do wymiany. Toyota to najbardziej popularny samochód w Afryce.  Mechanicy doprowadzili samochód do jazdy i mkniemy w kierunku granicy. Tam już czeka ekipa Bartka. Granica – gorzej niż za komuny. Najpierw tunezyjska potem algierska. Masę formalności, dokumentów, czekania. Część załatwiają nasi przewodnicy, którzy będą nas prowadzić po całej trasie. Oczywiście obowiązkowe ubezpieczenie samochodu i Tomka motoru na teren Algierii. Nasze nie są tu respektowane. Okazało się, iż celnicy pomylili rejestracje i muszą to prostować. Problem, ponieważ pisanie łaciną im nie idzie.  Sprawdzenie bagaży i czy nie mamy GPS-u – nie wolno nim się tutaj posługiwać. Uffff… wreszcie się udało wjechać na teren naszego docelowego państwa. Pierwszy kierunek po tanie paliwo na stację. Niestety, ale tylko 500 metrów. Było już za późno, aby można było kontynuować dalszą jazdę. Wojskowa obstawa odprowadziła nas na teren pobliskiego hotelu. My po obejrzeniu warunków zrezygnowaliśmy ze spania w hotelu i rozbiliśmy się na ternie obiektu. Wyjść gdziekolwiek dalej nie można, tak zresztą przez całą trasę.  Wspólna kolacja i do spania.

 

 

Dzień szósty 

Wczesna pobudka o godz. 6. Śniadanie, potem udało nam się wykąpać w średnio ciekawych warunkach hotelowych sanitariatów. Po przybyciu naszej obstawy ruszamy w drogę. Niestety za cały dzień zrobiliśmy 400 km. Ciągłe zmiany naszej obstawy, postoje. Na terenach pól naftowych rozciągnięcie naszej ekipy i każdy nasz samochód ma obstawę wojska. Jesteśmy jeden dzień do tyłu, co powoduje nerwowość w naszej ekipie. Wieczorem dojeżdżamy do miasta Hassi Messaoud. Wjeżdżamy do centrum miejscowości po zakupy. Do sklepu i na kawę idziemy oczywiście z naszym miłym wojskowym. Po wyjechaniu z miasta udajemy się na nasz dziki biwak obok wojskowego posterunku drogowego. Chociaż coraz lepiej sobie radzimy z naszymi bagażami trochę jednak trwa rozbicie obozu i potem ciepłe flaczki i Kasi kasza z szynką. Do tego coś mokrego i po wesołym zakończeniu dnia do namiotu dachowego na nocny odpoczynek.

 

 

Dzień siódmy

Pobudka jak zwykle wcześnie. Mamy dzisiaj do zrobienia 700 km. Śniadanie i toaleta w warunkach polowych poszła w miarę sprawnie. Niestety, nasza obstawa przyjechała dopiero po 9. Dobrze, że mniejsza i jedzie równo pod setkę. Może, więc damy radę dotrzeć do naszego dzisiejszego celu. Mkniemy przez Algierię mijamy Wielki Erg z pięknymi wydmami po obydwu stronach drogi. Wiatr tworzy nieprawdopodobne ich kształty. Żółto złocisty piasek przeplatany odcieniem jasnego lśni w słońcu. Potem krajobraz zmienia się w kamienistą pustynię. Droga robi się coraz trudniejsza, miejscami całkiem bita, z dziurami. Tak docieramy do In Amenas.  Jesteśmy blisko granicy z Libią. W miejscu porwania ekipy francuskiej w 2013 roku. Pomimo zachęty jednego z miejscowych do skorzystania z oberży nasz przewodnik decyduje, aby jechać na obozowisko pod gołym niebem. Tomasz mówi, iż widocznie ma ku temu powody. Przywieźli nam bagietki i ruszamy za miasto docierając do kolejnego posterunku, przy którym rozbijamy minimalistyczny nasz obóz. Pokonaliśmy ponad 700 km i czujemy to w kościach. Panowie zabrali nam paszporty i obiecali, że jutro wyjedziemy o 6 rano.  Po zjedzeniu potężnej porcji flaczków kładziemy się spać.

 

 

Dzień ósmy

Mając nadzieję, że wyjedziemy o 6 z bólem wstajemy i szybko składamy się. Nic z tego. Tak jak myślałem nasi wojacy nie przyjechali w obiecanym czasie. Mamy do pokonania ponad 700 km drogą nie wiadomej, jakości. Godz. 9 wyjazd. Jedziemy przez Saharę, najpierw po obydwu stronach drogi pięknie usypane wydmy, potem jak okiem sięgniesz połacie pustyni skalistej zwane hamadą. Kolor skał od brunatny do czarnego.  Zatrzymujemy się na obiad i próbujemy miejscowych specjałów oraz kurczaka. Wreszcie coś ciepłego od paru dni nie licząc naszych flaczków. Powoli zbliżamy się do naszego celu i oczom naszym ukazują się niesamowite widoki gór, które przybierają postać zamków i innych ciekawych (postacie).Docieramy przed 8 wieczór do Djanet i zakotwiczamy się w podobno najlepszym hotelu Zariba. Niestety problem z komputerem i nie mogę wysłać zdjęć. Kolacja, toaleta i spanie.

 

 

Dzień dziewiąty

Pobudka jak zwykle przed 6. Przepakowywanie, śniadanie i w drogę na pustynię. Jedziemy drogą asfaltową kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Libii i Nigru. Potem obieramy kierunek na Libię w drogę bitą. Widać, iż jest droga dopiero budowana. Potężna tralka. Test dla zawieszeń samochodów. Wreszcie skręcamy w pustynię i pojawia się obszar szaro brunatnej nieograniczonej przestrzeni. Po kilkudziesięciu kilometrach pejzaż zmienia się w skalisto piaskowy. Zwietrzałe skały tworzą nieprawdopodobne kształty. Droga raz kamienista to znowu piasek. Pod wieczór podjeżdżamy pod wydmę między skały i tam mamy zamiar rozbić obóz. Przewodnik pokazał nam, iż można pobawić się w podjeżdżanie na górę wydmy. Grzechem byłoby nie spróbować.  Pierwszy raz podjazd poszedł gładko. Drugi raz poszedłem ostro w górę i byłoby super, ale na szczycie wydmy była Asia i pokazała mi, iż jest tam niebezpiecznie. Zatrzymałem się przed samym prze garbieniem wydmy. I zaczęło się. Myślałem, aby cofać do tyłu, było to niebezpieczne, ponieważ taki manewr ciężki do wykonania i groziło to z turlaniem samochodu w dół. Potem pomysł, aby zapiąć linę o skały i wyciągnąć się do góry. Tak też zrobiliśmy. Udało się. Potem tylko trzeba było odwrócić auto przodem do dołu wydmy. Udało nam się, ale również musieliśmy użyć trap i łopat, potem ostro w dół.

 

 

Dzień dziesiąty

Rano pobudka i w drogę jedziemy i podziwiamy nieprawdopodobne widoki. Przewodnicy prowadzą nas do miejsca gdzie na skałach są ryciny sprzed kilku tysięcy lat. Tomek szaleje na Hondzie nie tylko po trasie również po wydmach. TOYOTY spisują się bardzo dobrze. Po południu docieramy do cudnego miejsca noclegowego. Rozbijamy obóz pod skalami, za którymi wiatr usypał piękne wydmy zewsząd otoczone skalami. Mirek i Bartek odpalają drony, aby po filmować krajobraz z góry. Nasza bateria w dronie nie pozwala na dłuższa zabawę. Wieczorem Tuaredzy zapraszają nas na kolację i pokaz pieczenia chleba na piasku. Najpierw robią zacier w misce, rozpalają ognisko, robią małą dolinkę w piasku sypią żar z ogniska przysypując piaskiem, potem narzucaj na to ciasto i przysypują piaskiem i znowu żarem. Po stwierdzeniu, że jest upieczone rozgarniają ogień i wyjmują płaski bochenek chleba. Kroją połowę na części i częstują każdego z nas. Tak możemy spróbować smaku pustynnego tuareskiego chleba tagella. Potem drugą cześć kruszą na malutkie kawałki do miski i polewają tłuszczem baranim zapraszając nas również do wspólnej ich kolacji. Tak wszyscy jedliśmy z jednej misy, potem łyżki wbiliśmy w piasek. Jest to sycąca potrawa, chociaż Mirek miał na drugi dzień problemy żołądkowe. Do końca nie wiadomo czy to po ich potrawie. 

 

 

 

Dzień jedenasty

Po śniadaniu wyruszamy w dalszą trasę, Przewodnik prowadzi nas do miejsc gdzie znajdują się malowidła skalne. Potem dojeżdżamy do dużej wydmy, którą musimy pokonać, aby kontynuować dalsza trasę. Przewodnik tłumaczy jak należy jechać i pierwszy prawie pokonuje wydmę. Za nim decyduje się pojechać Kasia. Hi Lux radzi sobie super, ale musi uznać wyższość natury. My docieramy na sam szczyt, lecz stajemy niefortunnie w poprzek góry i nie obędzie się, więc bez trapów, aby zjechać z powrotem. Ponieważ Bartek nie decyduje się na próbę wjechania zawracamy, więc i musimy dotrzeć w to miejsce od drugiej strony wydmy okrężna trasą. Tak, więc zawracamy tą samą drogą i wyjeżdżamy z piasków do następnego miejsca postojowego położonego wśród gór, ale już bez pisaku. Prędkość dochodzi do 90 km/godz. Samochody mkną przez pustynię.  Krajobraz to góry pokryte prawie czarnym rozpadającym się łupkiem. Rozbijamy obóz oraz nasz namiot do markizy dla Tuaregów, którzy rano są bardzo wdzięczni za to. Do tej pory spali pod gołym niebem. To jest ich normalny nocleg.  

 

 

Dzień dwunasty

Kontynuujemy po śniadaniu drogę do niepokonanej przez nas wydmy. Droga jest ciężka, przez piach i kamienie wśród tumanów kurzu, który wdziera się wszędzie. Musimy uważać, gdyż wcześniej przywaliliśmy w trawę wielbłąda i byłem pewny, iż poszło nam, co najmniej koło. Toyota wytrzymała jednak to uderzenie. Trawa wielbłąda to przekleństwo dla szybko jadących samochodów. Wygląda niewinnie i jak zdążyliśmy się przekonać jest twarda jak kamień. Mijamy skały częściowo przysypane żółto złocistym piaskiem. Prawie docieramy do celu. Nasi Tuaredzy szukają jeszcze drewna na ognisko, które rozpalają każdego wieczoru. Jedziemy ostatni w ekipie. Przed nami Kaśka, która jak się okazało przywaliła w kamień tylnym kołem. Uderzenie okazało się tak potężne, iż nie można było zdjąć koła. Felga wygięła się od wewnętrznej strony, tak, że nie mogła przejść przez piastę. Tutaj umiejętnością wykazał Tuareg, który przy pomocy młotka w bardzo trudnym położeniu potrafił na tyle zmniejszyć wygięcie felgi, iż udało się ściągnąć koło. Po założeniu jedynego zapasowego w Hi Luxie koła ruszyliśmy po trzech godzinach do naszego obozowiska po drugiej strony wydmy, której nie udało nam się pokonać. Wiatr był tak niesamowity, iż nie udało nam się rozłożyć dużego namiotu dla Tuaregów. Wyrwał markizę, którą trzymałem, a sznur przeciął mi palec i dłoń. Mirek udostępnił im swój namiot. Okazało się, iż terma działa, więc mogliśmy się wziąć prysznic i po kolacji do namiotu na dach jak zwykle.

  

 

Dzień trzynasty

Rano szybko się spakowaliśmy i po śniadaniu odpaliliśmy dronu, aby po filmować tą okolicę. Przewodnik prowadził nas dalej w miejsca gdzie trzeba było podjechać, aby zobaczyć piękne widoki. Zatrzymaliśmy się również, aby porobić zdjęcia i po filmować trochę kamerami i dronem. Teren ten, chociaż wygląda podobnie - skaliste góry przysypane piaskiem, to jednak za każdym razem jest inny.  Zatrzymaliśmy się przy niedużej ostrej skale, na której były malowidła zwierząt, a z drugiej strony postacie ludzkie. Tuaredzy śmiali się, iż jest to pornografia, trochę można się dopatrzeć aktów miłosnych. Potem jedziemy dalej przez równiny z małymi wzniesieniami a czasem kamieniami a po obydwu stronach wydmy a za nimi skały.  Na noc zatrzymaliśmy się nad piękna doliną. Przed nami fantastyczny widok, chyba najpiękniejszy z całej wyprawy. Kaśka z Tomkiem swój obóz rozbili w dolinie przy mniejszej skale.

 

 

Dzień czternasty

Jak zwykle przewodnik włóczy nas po pustyni. Po drodze mijamy skały i wydmy, również malowidła skalne sprzed tysięcy lat. Przewodnik zaprowadził nas do miejsca gdzie na końcu ścieżki wśród skał było małe jeziorko z woda, która podobno nadaje się do picia. My nie ryzykowaliśmy, ponieważ mamy zapas wody z Polski, a do mycia wodę z portu w Salerno. Mamy zapas 40 litrów wody w zbiorniku w samochodzie i w 2 kanistrach na zewnątrz. Fantastyczna jest woda ze Szczawy. Słona, ale na takie wyprawy idealna, ponieważ zawiera mikroelementy. Po południu rozbijamy obóz na wzgórzu. Przed nami również jak poprzedniego dnia piękny widok, który utrwalamy na fotografiach i latającym dronie. Z Tomkiem wypuściliśmy się na wydmy doliny. Fantastyczna sprawa tak sobie poszusować po piachu. Szkoda tylko samochodu, bo już czujemy sprzęgło, a przed nami kawał drogi po pustyni, nie mówiąc o drodze powrotnej.

 

 

Dzień piętnasty

Wczesna pobudka, ponieważ przed nami jeszcze kawałek pustyni i dojazd do Djanet. Po drodze mijamy malowidła i ryciny skalne. Najczęściej są to postacie ludzkie lub zwierzęta, często widoki polowań. Opuszczamy powoli, chociaż w tempie dosyć ostrym pustynię i kierujemy się do powrotnej drogi w kierunku Djanet. Po drodze mijamy namioty żołnierzy, którzy są mili i po sprawdzeniu dokumentów puszczają nas w dalszą drogę. Ludzie tutaj są bardzo mili. Nasz przewodnik, już starszy człowiek, ale wspaniały organizator i kierowca. Wybierał takie drogi, aby można było poczuć smak piaskowej i skalistej Sahary. Kiedy chcieliśmy dojechać wcześniej do granicy, ze względu na termin promu szybko zorganizował obstawę na tej trasie gdzie my i Lorki jedziemy już bez pozostałej grupy. Oni maja czas, ponieważ prom maja dwa dni później. Jadą jeszcze do miejscowości Ghardaja, gdzie znajdują się oazy. Dzisiaj czeka nas w Djanet upragniony nocleg w hotelu Zariba. Nie są tam warunki luksusowe, ale zawsze to przypomina trochę cywilizacji. Żal opuszczać te cudowne miejsca, warto byłoby tu jeszcze powrócić tym bardziej, że zobaczyliśmy tylko mały wycinek Parku Tadrart. Jedziemy wzdłuż parku Tassili n` Ajjer, gdzie jest nagromadzenie rysunków skalnych. Turyści są tutaj dowożeni busami i rozpoczynają wędrówkę z osiołkami na plato, ponieważ dostać się tam można tylko pieszo. Idzie się z osiołkami, które niosą zaopatrzenie do przeżycia na parę dni. Na terenie plato bardzo łatwo się zgubić, dlatego przewodnik powinien być w zasięgu wzroku. Wskazany jest również telefon satelitarny, który jako jedyny umożliwia kontakt ze światem. My właśnie czujemy się bardziej bezpieczni dzięki niemu i codziennie mamy kontakt z rodziną lub ze znajomym. Najpierw piaskami, potem droga coraz bardziej skalistą, poprzez jeszcze bitą budowana drogę do Libii, która przechodzi w asfalt dojeżdżamy do jedynego na tym odcinku skrzyżowania. Cieszy nas widok znaku informującego o rozwidleniu drogi z Djanet w kierunku Nigru i Libii. To oznacz, iż jesteśmy gdzieś na krańcu świata. Do Djanet pozostało niecałe 100 km. Miasteczko Djanet to jedyna osada ludzi w tym rejonie. Woda, która tutaj jest droższa niż paliwo daje możliwość egzystencji w tym trudnym do życia rejonie. Kiedy się jedzie lub chodzi ulicami wcale nie wdać niezadowolenia. Bawiące, uśmiechnięte rozbrykane dzieci, zawinięte w chusty kobiety, dużo młodych ludzi. Anteny satelitarne, komórki i wszechobecny fc to codzienność. Wszędzie spotykamy miłych ludzi. Po zakwaterowaniu w Zaribie idziemy na kolację. Kurczak oraz bułka z frytkami i jajkiem smakuje bardzo dobrze. Od kilku dni nie jedliśmy normalnego jedzenia. Ludzie wszędzie witają nas ciepło. My dla nich również jesteśmy egzotyką. W ostatnich latach zmarł tutaj ruch turystyczny z wiadomych względów. Szkoda, bo to piękny, potężny kraj, który warto zobaczyć.

 

 

Dzień szesnasty

W hotelu Zariba śniadanie to kawa i dwa ciastka, więc szału nie ma. Po obfitym ciasteczkowym śniadaniu jedziemy zobaczyć obrazy naszego tłumacza. Nigdy ich nie sprzedawał, oddawał je do muzeum, ale namówiliśmy go i zrobił dla nas wyjątek. Mnie udało się nabyć jeden. Potem udajemy się na bazar otoczony murem. Zadaszone stragany z wszystkim, co potrzebne do życia.  Chodzimy rozproszeni szukając pamiątek. Coś nam się udaje kupić. Na pytanie o piwo, zobaczyliśmy nieciekawą minę, więc nie pytaliśmy więcej. Tutaj nie kupisz nigdzie alkoholu. Jedynie piwo bezalkoholowe. Oni po prostu go nie spożywają. Jedziemy jeszcze zwiedzić ruiny starego pałacu z XVI wieku. Położony nad miastem, wśród skał z pięknym widokiem robi wrażenie. Schodzimy w dół koło meczetu i spotykamy człowieka, który zainteresował się nami. Mieszka tam i był ciekawy, czego szukamy wśród ruin. Gdy dowiaduje się, iż jesteśmy turystami staje się przyjazny.  Koło hotelu mamy również sklepy i bary, gzie chodzimy na jedzenie.  Smakuje nam sharma.  Mamy spokojny dzień na uporządkowani bagaży, samochodu i przygotowanie się do dalszej drogi.  Jeszcze jazda na stację paliw po chyba najtańsze paliwo na świecie. Cena ropy to około 60 groszy za litr.  W hotelu trwa walka o Internet. Ograniczona liczba wejść, nie pozwala wszystkim się zalogować. Modem jest na korytarzu, wiec, co chwile ktoś go resetuje, aby być pierwszym do zalogowania. Mnie udaje się wysłać film w nocy. Tak powoli kończy się nasza przygoda z pustynią. Jeszcze tydzień powrotnej drogi przed nami..

 

 

Dzień siedemnasty

Dzień wyjazdu z Djanet. Mamy wyruszyć o godz., 7 w co nie do końca wierzymy. Wiemy jak to było z naszymi żołnierzami w tą stronę. Budzimy się wcześnie nad ranem. Internet nie jest zajęty wiec po resecie udaje się wysłać film. Po prysznicu Mirek idzie do samochodu, ale za chwile wraca z niezbyt dobrą wiadomością. Padły akumulatory. Zapomnieliśmy wyłączyć termę na noc i są tego efekty. Tomek za pomocą kabli ładuje nasze akumulatory z Hi Luxa. Zostawiamy samochody i idziemy na śniadanie. Okazuje się, iż jest jedno ciastko, ale za to konkretne. Kawa z mlekiem i idziemy do samochodów. Tutaj zaskoczenie. Przyjechali żołnierze i interesują się, co się nam stało. Toyotka tym razem od razu odpaliła. Zbieramy resztę rzeczy i w drogę. Po zostawieniu po obydwu stronach pięknych widoków skał oczom naszym po naszej lewej stronie ukazuje się wydmowy krajobraz Erg d`Admer. Po prawej górzysty krajobraz Tassili n Ajjeer, których wysokość dochodzi do 1700 m. Dojeżdżamy do skrzyżowania naszej drogi z droga prowadzącą do miasta naszych marzeń na tej wyprawie, czyli Tamanrasset. To miasto naszych przewodników. Niestety droga ta nie jest teraz dostępna. Może kiedyś? Po lewej kończy nam się pustynia i naszym oczom ukazuje się pasmo górskie Adrar. Najwyższy szczyt ma wysokość 2254 m, prawie jak nasze Tatry. Kierujemy się do miasta Illizi eskortowani przez dwa patrole wojska z przodu konwoju i jeden z tyłu. Teraz już jesteśmy pewni, że obstawa wojska jest tylko dla bezpieczeństwa pól naftowych, a nie naszego. Mimo wszystko czujemy się bardziej bezpieczni. Powoli krajobraz staje się coraz bardziej monotonny.  Mijamy rejon Illizi. Po prawej piękne pasmo wydm. Morze piasku, ciągnące się 50 km w kierunku Libii. Mieliśmy dojechać 100 km za miasto In Amenas, ale okazało się, iż Żandarmi chcieli nas ulokować w tym samym miejscu, w który spaliśmy w tamtą stronę, czyli 30 km przed miastem. Miejsce to kamienisty teren przed posterunkiem z wiejącym wiatrem. Po negocjacjach zawieźli nas do In Amenas na kolację do baru i na zakupy. Zjedliśmy szaszłyki wołowe i z kurczaka z frytkami.

Potem miejsce noclegowe – oberża. Koszt 600 Din nieważne czy śpisz w środku czy w samochodzie. Gdy zobaczyliśmy warunki to nikt nie odważył się spać w tym obiekcie. Nie ma wody ciepłej, żadnych pryszniców, a do WC trzeba wejść na bezdechu.  Pozostało, więc spanie w samochodzie i raczej bez toalety.    

   

 

Dzień osiemnasty

Noc była najchłodniejsza ze wszystkich. Dobrze, że namiot jest ok i dwa śpiwory dają ciepło. Poranna toaleta w zimnej wodzie, WC w oberży, która bardziej kojarzy się z mordownią. Ciepła herbatka i kanapki z mięskiem przygotowanym przez Teresę poprawiły nam nastrój. Gotowi do odjazdu grzejemy samochódie. Mamy ambitny plan, aby dotrzeć do rozwidlenia dróg naszej grupy. My jutro w kierunku Tunezji. Grupa Bartka na Ghardaję. Przy dobrych wiatrach, a tak naprawdę nastrojach i organizacji żandarmów, możemy jutro przekroczyć granicę.  Dojeżdżamy do skrzyżowania dróg Libia N53 i na północ Algierii droga N3. Nią właśnie kierujemy się na zachód. Po pokonaniu prawie dwustu kilometrów wśród nieciekawego terenu płaskiego z małymi górkami skręcamy na północ do naszego dzisiejszego celu Hassi Messaoud. Zaczyna się Wielki Erg. Po obydwu stronach góry piasku, które raz przybliżają się do drogi na odległość kilku set metrów, to znów oddalają się do kilku kilometrów, tak, iż ledwie je widać. Pomiędzy drogą a nimi płaski teren pisakowy. Początkowo mkniemy ładnie pod sto i nawet więcej kilometrów. W pewnym momencie zaskoczenie nasza obstawa zawija a my jedziemy sami z Shafirem synem naszego przewodnika. Nie trwa to jednak długo na następnym posterunku drogowym już znowu mamy obstawę. Po parunastu kilometrach zaczęła się mała awantura z żandarmami, ponieważ ich prędkość to 60 km i nic więcej. My mamy niecałe 200 km do Hassi Messaoud i chcielibyśmy ten cel dzisiaj osiągnąć. Sharif ostro wstawił się za nami. Nie ma siły. Dowódca stwierdził, iż on może jechać tylko z taką prędkością i nic więcej. To teren złóż ropy naftowej i być może tym jest to spowodowane. Ropa to bogactwo tego kraju. Jadąc drogą widać szyby i urządzenia z nią związane. Państwu raczej nie zależy na turystyce, ponieważ ropa jest głównym źródłem dochodu. Co chwilę widać posterunki i obiekty wojskowe. Wszystko otoczone wysokimi ogrodzeniami z siatką kolczastą na górze. Mijane posterunki to twierdze z wieżyczkami i budkami wartowniczymi. Na drogach różne przeszkody zwalniające. Wjazdy do obiektów również zabezpieczone różnymi przeszkodami. Czasem oprócz ogrodzeń jeszcze inne przeszkody z betonu i stali tak, aby nie można było staranować ogrodzenia. Wszędzie widać wojsko, żołnierzy z kałasznikowami. Szkoda, że tak ten świat tu wygląda. Wielu chętnie by zobaczyło te cudowne miejsca tak jak my. Również Tuaredzy mieli by z tego korzyść. Druga rzecz to niska, jakość hoteli i duże odległości do pokonania. Mijaliśmy po drodze lotniska i to jest szansa dla tych, którzy nie zdecydują się na jednak męczącą, długą drogę z północy na południe. Drogi nie są złe, ale pokonanie prawie 2000 km w Algierii, podróż 24 godzinna promem i dojazd do Włoch to tydzień w jedną stronę.  Można skorzystać z miejscowych biur turystycznych, które organizują ciekawe wyprawy na Saharę. Można dolecieć do Algieru i potem do Djanet lub Tamanrasset i potem z nimi zobaczyć te ciekawe miejsca.  Wolno, ale dojechaliśmy do celu. Po zakwaterowaniu w hotelu zabrali nas do klimatycznej restauracji na kolację. Potrawa regionalna, czyli baranina, kurczak i najlepsza ostra przystawka. Po powrocie do hotelu po prysznicu z ciepła wodą padliśmy do łóżek. Nawet nie wiedziałem, kiedy Bartek zabrał sobie dysk, na który mu zgrywaliśmy filmy z dronu.

 

 

Dzień dziewiętnasty

To dzień, w którym opuszczamy Algierię. Poranna kawa z ciastkiem i w drogę. W Rouissat żegnamy ekipę Bartka, która jedzie do Ghardaji z Sharifem, a my w kierunku granicy z Tunezją z Asadem, który jedzie z nami w samochodzie. Po kilkunastu kilometrach zmiana naszej obstawy. Niestety na naszą nową czekamy dosyć długo. Potem maja trochę problem z tym, iż to nie cała grupa. Wreszcie pędzimy w kierunku granicy. Udaje nam się porozumieć z Asadem na tyle, iż wiemy, że ma gospodarstwo 3 ha. Uprawia ziemniaki. Nie jest Tuaregiem. Mieszka tutaj niedaleko. Dojeżdżamy do przejścia granicznego. Jak zwykle wypełnianie karteczek, ale po stronie algierskiej idzie w miarę dobrze. Gorzej na granicy tunezyjskiej. Chcieli koniecznie abyśmy zapłacili autoryzację zielonej karty. Była ona wystawiona w Tunisie i potem zabrano nam na tej granicy. W bałaganie, który mają pewnie je zagubili. Tłumaczymy, iż w Tunisie nic nie płaciliśmy, co było zgodne z prawdą, i nie mamy już pieniędzy. Po dłuższych utarczkach i przekonywaniach w końcu przyłożyli pieczątki. Jeszcze tylko kontrola celna, co wywozimy i wjeżdżamy do Tunezji. Kierujemy się do hotelu w mieście Gafsa. Wszystkie hotele w centrum zajęte ze względu na święto, jakie tutaj jest akurat, więc kierujemy się do hotelu, 5* w którym spaliśmy jadąc w tamtą stronę. Jest Internet, więc udało się w nocy powysyłać trochę materiałów do Polski. 5* To zbyt szumnie brzmi. Hotel jest okazały, w pięknym otoczeniu palm i innych drzew. Widać zewnętrzne wyposażenie tj. baseny, tereny rekreacyjne.  Niestety jak w większości obiektów sanitariaty są nie ciekawe, czasem zimna woda, to znów jej brak, nieodpływająca woda. Wieczór kąpałem się stojąc nogami na wannie.  

 

 

 

Dzień dwudziesty

W nocy udało się wysłać jeszcze parę filmów. Wąskie łózko było powodem, iż dwa razy z niego spadłem w tym raz na komputer. Na szczęście nadal działa. Śniadanie najbardziej obfite z wszystkich obiektów, w których byliśmy. Tomek z Mirkiem jadą wymienić olej w Hi Luxie. Po dołączeniu do nich z Kaśką kierujemy się w kierunku portu w Tunisie. Mijamy miasto …. W którym odbywał się targ. Warto to zobaczyć. Mnóstwo ludzi, towarów straganów. Samochody, osiołki – wszystko się miesza. Udaje się wreszcie przejechać przez miasto, które jest jednym straganem. Po drodze robimy zdjęcia z osiołkiem oraz zatrzymujemy się na obfity obiad. Baranina, pieczone placki, bagietki, frytki, do tego Harisa z olejem oraz coś, czego nie umiem nazwać. Wszystko smaczne i zapijane colą powoduje, iż znowu wiem, że mam żołądek. Mirka bierze gardło, dobrze, że to droga powrotna i 24 godz. odpoczynku na promie. Na autostradzie rozstajemy się z Lorkami i sami już kontynuujemy drogę powrotną. Na stacji w Tunisie ostatnie tankowanie do pełna zbiorników. Paliwo tutaj nie jest tak tanie jak w Algierii, ale i tak połowę tańsze niż w Europie. Kolejka do promu to walka, kto pierwszy. Ciągle atakujący sprzedawcy papierosów oraz gadżetów to chyba tutaj norma. Najpierw kontrola dokumentów, potem przejazd przez cztery kontrole celne, które tylko pytają o papierosy i alkohol. Po naszym stwierdzeniu, że nic nie mamy nawet pieniędzy, co powoduje ich uśmiech przepuszczają nas. Inne samochody kontrolują bardziej szczegółowo.  Wjazd na prom i do kajuty. Byliśmy tak zmęczeni i położyliśmy się na chwilę, z zamiarem tylko chwilowego odpoczynku, który skończył się spaniem do rana.

 

Dzień dwudziesty pierwszy

Poranna pobudka na promie w kabinie to dla nas luksus. Wreszcie możemy odpocząć. Nie zabraliśmy wszystkich rzeczy z samochodu, ale jest problem, ponieważ garaże są pozamykane. Udaje nam się załatwić, że Mirek może pójść z obsługą do samochodu, po resztę rzeczy. Kieliszek Jasia Wędrowniczka rozgrzewa nas w przyjemnym w amerykańskim klubie.  Internet jest płatny i słaby, więc dajemy sobie z spokój. Jeszcze zakupy prezentów w sklepie promowym, kolacja w kabinie, prysznic i udajemy się na pokład w oczekiwaniu na wejście do samochodów.

Odprawa we Włoszech to już inny świat, krótkie pytanie o papierosy lub inne używki i w drogę. Genua przywitała nas temperaturą 5 . W Alpach śnieg i temperatura dochodzi do dwucyfrowej. Droga powrotna z wyjątkiem małego odcinka w Austrii i Czechach to non stop autostrady więc szybko dojeżdżamy do domu.

Tak kończy się nasza wyprawa Algieria Expedition 2017 pod hasłem – wyznaczamy nowe granice.  Zmęczeni lecz zadowoleni z mnóstwem wrażeń, pamięci pięknych widoków, poznaniem fajnych ludzi, mnóstwem materiałów – zdjęć filmów i wspomnień świecie, który inny od naszego. Na pewno biedniejszy i bardziej zacofany niż Europa, ale czy gorszy? Ludzie żyją tam w świecie, do jakiego są przyzwyczajeni i pewnie podobnie jak u nas jedni bardziej drudzy mnie szczęśliwi. Wyprawa ta uczy mnie większej tolerancji i szacunku do natury, która tworzy tak fantastyczne miejsca jak  Tassili n'Ajjer National Park.

 

 

Nasza Toyota spisywała się świetnie w czasie wyprawy na Saharę. Jedynie sprzęgło przypaliliśmy podczas przepraw przez pustynny piasek. Już w czasie powrotu przez Czechy dało ono znać, ale wróciliśmy szczęśliwie i bez przygód. Niestety w drodze z Krakowa do Limanowej, na odcinku pomiędzy Tarnawą a Starym Rybiem, kobieta jadąca samochodem osobowym tak sobie "przycięła" zakręt, iż zmuszony byłem ostro zahamować i zjechać na pobocze. A że było to pod górę, to już niestety sprzęgło całkowicie padło... Bardzo dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w tej sytuacji. Toyota już czeka na wymianę sprzęgła i nowe wyprawy...

 

Tekst i zdjęcia: Mieczysław Joniec

 

GALERIA ZDJĘĆ