Arkadego Pawła Fiedlera, wnuka wybitnego pisarza i podróżnika pamiętamy z niedawnej, zimowej wyprawy Toyotą RAV4 na Nordkapp. Jeszcze wcześniej moglismy obserwować jego zmagania z AFRYKĄ i AZJĄ za kierownicą kultowego Fiata 126p. Pasjonat podróży samochodowych, producent filmów podróżniczych, szuka ciągle wyzwań, które godnie kontynuowały by rodzinne tradycje. Jednym z takich pomysłów na wyprawę inna niz wszystkie, trudniejszą niż tylko przejechanie przez wiele kilometrów w odległych krajach był projekt Electric Explorer 2018 - pierwszej w historii podróży samochodem elektrycznym wzdłuż kontynentu afrykańskiego (projekt nominowany do nagrody TRAVELERY National Geographic). 

Przedstawiamy Wam relacje z podróży, fragmenty książki „Pod prąd. Elektrycznym autem przez Afrykę” która ukazała się nakładem wydawnictwo MUZA.

 

Arkady Fiedler podczas zimowej podróży Toyotą RAV4 na Nordkapp

 

Fragment 1

…Kilkupiętrowy budynek hotelu Mabuilu otoczony jest wysokim murem, pamiętającym czasy, gdy Kongo uwalniało się spod belgijskiej kontroli. Przed nim tłoczy się co najmniej kilkunastu policjantów, wyraźnie na kogoś czekając. 

Uprzejmy recepcjonista, władający płynnym angielskim, nie widzi problemu, abym podłączył nissana do gniazdka elektrycznego w pokoju dyrektorki hotelu. Kiedy prądu nie ma, a dzieje się to często, hotel uruchamia własny agregat prądotwórczy, więc powinno się udać auto naładować. Dyrektorka to wysoka dziewczyna około trzydziestki o figurze modelki. Ma piękne rysy twarzy i karnację jaśniejszą niż u spotkanych dotąd Kongijczyków. Wspomina, że kilka pokoleń temu jeden z jej przodków pochodził z Belgii, poznał w Kongu żonę i został tu na dobre. 

W hotelu udziela się nam szczególny nastrój oczekiwania. Policja zgromadzona na zewnątrz pod drzewem, odświętnie ubrana dyrektorka wraz z resztą personelu – wszyscy czekają. Długo. Cierpliwie. Ja z Albertem także. Hotelową restaurację obsługuje nadzwyczaj uprzejmy mężczyzna, pełniący funkcję zarówno kelnera, jak i kucharza. Czekając bez końca na zamówione jedzenie, zastanawiamy się, na co czekają inni. Na razie nie wiemy. Każda minuta wydaje się wiecznością. 

 

 

Nagle zza okna dobiega nas przeraźliwy dźwięk fałszującej trąbki, tak straszliwie głośnej, że aż podskakuję z wrażenia. Na zewnątrz silne poruszenie. Mundurowi zrywają się spod drzewa i stają w rzędzie na baczność. Pośrodku placu jakiś człowiek z całych sił dmucha w trąbkę. Jest tak szeroki w barach, że posturą przypomina kwadrat. Ubrany w obcisły czarny dres i czarny T-shirt, na nogach ma bokserskie buty tego samego koloru. Ta masywna, czarna jak heban bryła ludzka ze złotą trąbką przy ustach z niepohamowaną siłą ogłasza jakąś niezwykle ważną nowinę. Szaleńcze brzmienie trąbki mogłoby postawić na nogi umarłego. W tym momencie pod hotel podjeżdża biała toyota, model Land Cruiser 76 Station Wagon. Teraz kwadratowy człowiek, odłożywszy trąbkę, wyprężony jak struna otwiera drzwi samochodu, z którego wysiada bardzo poważnie wyglądający mężczyzna w garniturze. Wita się ze wszystkimi po kolei, po czym wchodzi do środka budynku. 

– Minister–szepce kelner i kucharz w jednej osobie i szybko dodaje: – Technologii. 

Cóż za zbieg okoliczności – myślę sobie. Minister Technologii Demokratycznej Republiki Konga w hotelu, gdzie akurat ładuje się jedyny w tym kraju samochód elektryczny. 

Kilkanaście minut później nasz posiłek przerywa ponownie dźwięk trąbki, równie donośny jak wcześniej. Zalewa dziedziniec i hotelowe pomieszczenia. Tym razem ogłasza, że minister opuszcza hotel. Jest już w samochodzie, maszyna mogłaby już ruszyć – jednak nie. Bo gdzie ceremoniał. Przecież to minister. Człowiek kwadrat wybiega za hotelową bramę, zatrzymuje się pośrodku drogi, wyprostowany i poważny, i znów dmie, ile sił, w złotą trąbkę. Dopiero wówczas land cruiser ministra technologii rusza, a trębacz wskakuje do starego yarisa i podąża za dostojnym gościem jako eskorta. 

– This is Africa – słyszę komentarz kelnera. 

Późnym wieczorem trąbka znowu daje o sobie znać, sygnalizując, że minister powraca do hotelu na noc. I jeszcze raz, nazajutrz rano, gdy szacowny lokator ze swoją świtą na dobre opuszcza hotel. 

 

 

Około dziewiątej idziemy w jego ślady i też ruszamy w trasę. Wprawdzie bez akompaniamentu trąbki, ale za to w dobrych humorach. Samochód jest do pełna naładowany, a po wczorajszej zaskakująco gładkiej trasie, w większości drogą asfaltową, mam nadzieję z łatwością dotrzeć do Kabindy, oddalonej od Bomy o jakieś 160 kilometrów. Już pierwsze kilkanaście kilometrów za miastem podkopuje moje nadzieje. Plan okazuje się zbyt ambitny na dzisiejszą trasę. W miejsce asfaltu pojawia się droga gruntowa, w opłakanym stanie. Przecina tropikalny las, pozostawiona na pastwę losu, przez nikogo nieutrzymywana, nienaprawiana, niewyrównywana. Jej nawierzchnia to szlaka wyjeżdżona kołami samochodów. W kilkumetrowym pasie tej czerwonej drogi czyhają przerażające dziury, niekiedy tak wielkie i głębokie, że mogłyby połknąć całe auto. Mam jednak szczęście, jest sucho. Gdyby padało, spędziłbym na tym odcinku kilka dni. Jeśli pogoda się nie zmieni, prawdopodobnie jeszcze dzisiaj uda mi się dotrzeć do cywilizacji asfaltowej. Tak czy inaczej, zmuszony jestem do bardzo powolnej jazdy. Trę podwoziem i progami auta o nierówności, na których nissan okrutnie się wygina i trzeszczy. Moja średnia prędkość nie sięga nawet 20 kilometrów na godzinę. Słabo też z oszczędzaniem energii. Pomimo moich usilnych starań i nabytych umiejętności, auto zużywa średnio aż 13,4 kWh na 100 kilometrów, ustanawiając tym samym niechlubny rekord w naszej afrykańskiej podróży. Upiorna droga pożera nasze siły i zapasy prądu w baterii. 

 

 

Nie lepiej się wiedzie lokalnym kierowcom, mimo że ich pojazdy – tutaj w większości corolle, już nie yarisy – z podwyższonym zawieszeniem poruszają się znaczniej szybciej niż ja. Co je wyróżnia, to nadmiar przewożonych towarów, na przykład góra ogromnych pękatych worów ułożonych na dachu z wyjątkową niefrasobliwością. W Europie byłby to widok niebywały, tu natomiast gigantyczna sterta pakunków na samochodzie – trzy razy wyższa od Leafa – stanowi obrazek codzienny, zupełnie normalny. 

Czasem auta osobowe załadowane są też zdecydowanie nadmierną liczbą pasażerów. Każde miejsce dobre, jeśli nie w zapełnionym po brzegi środku, to na dachu mieszczącym kilkoro ludzi. Również po bokach auta. 

Ciężarówki prezentują się podobnie. Większość z nich ugina się pod ciężarem przewożonego towaru, normy dopuszczalnego ładunku przekraczając kilkakrotnie. Od tej obowiązującej tu reguły raczej nie ma wyjątku. Jakby tego było mało, na szczycie ogromnych pakunków siedzą ludzie. Widząc takiego potwora na drodze, odruchowo zatrzymuję auto. Nadjeżdżający z naprzeciwka samochód ciężarowy chwieje się jak pijany na prawo i lewo. Mam wrażenie, że lada chwila się przewróci. Myślę sobie, co to za siła utrzymuje ten pojazd w pionie. Pasażerowie monstrualnego wehikułu wyglądają na spokojnych. To mnie ogarnia strach, gdy widzę ich kołyszących się w rozchybotanej ciężarówce. Oni nie mają wyboru. Łapią się każdej okazji. Chcąc przemieszczać się po kraju, zmuszeni są do korzystania z różnych form transportu. Dla nas taka podróż na załadowanym towarami dachu auta stanowiłaby wielką niebezpieczną wyprawę. Dla tutejszych mieszkańców to codzienność – zwyczajna kongijska egzystencja. Zwykłe przejazdy do pracy, do rodziny, do szkoły, na targ. …

 

  

 

Fragment 2

 …Budzę się wcześnie. Chwilę po 6.00 jestem już na nogach i zwijam mokry namiot. W nocy padało. Ze swojego namiotu wypełza też Albert. Jemy kilka herbatników na śniadanie i czekamy na syna właściciela obiektu i jego terenową toyotę. Mija 7.00, o tej godzinie otwierają granicę. Nikt się nie pojawia. Parę minut później dobiegają nas odgłosy burzliwej dyskusji ze środka mieszkania znajdującego się obok baru. Po chwili wychodzi stamtąd syn właściciela z hiobową wieścią, że jednak nie pojedzie z nami do Ndendé, bo tatuś nie pozwala. Wczoraj był na tak, dzisiaj jest na nie. Podobno musi niezwłocznie jechać w drugą stronę. Przecież nieźle zapłacę – usiłuję go przekonać – tak się umawialiśmy. Jest nieugięty. Nic nie poradzę. 

– Tracimy tylko czas. Jedźmy! – zwracam się do Alberta. – Dobiega ósma, granica otwarta. Poradzimy sobie sami! Z daleka widzę cztery stojące ciężarówki. Zdaje się, że jadą do Ndendé. W nocy słyszałem, jak przejeżdżały obok baru. Strażnik otwiera im szlaban. Musimy się śpieszyć. Jazda w konwoju ciężarówek zwiększy naszą szansę na przejechanie drogi. Gdy zatrzymuję samochód przy granicy, wozy ciężarowe ruszają. Proszę pogranicznika, aby przekazał kierowcom, by zbytnio się nie śpieszyli. Będziemy ich gonić. Albert biegnie z paszportami po pieczątki wyjazdowe. Na szczęście wszystkie dane pogranicznicy spisali wczoraj. Ja pędzę do celników z karnetem de passage. Uwijamy się jak w ukropie. Pogranicznicy wiedzą, o co nam chodzi. Migiem wsiadamy do Leafa i jedziemy pod szlaban. Nikt nam go nie otwiera. Ciężarówki jeszcze na horyzoncie, daleko na końcu prostej czerwonej drogi. Albert wyskakuje i własnoręcznie podnosi barierę. Ruszamy w pogoń. Nie mogę szarżować ze względu na stan baterii. Nasz pościg zatrzymuje się po 500 metrach. Przed nami gigantyczna dziura wypełniona czerwoną wodą. Krew uderza mi do głowy. My stoimy, a ciężarówki odjeżdżają! Nie mogę, nerwowo goniąc za nimi, wjechać bez zastanowienia w niezidentyfikowaną dziurę. Aby w niej nie utknąć lub nie uszkodzić samochodu, sprawdzam głębokość i stan podłoża, macam dno w różnych miejscach prętem do uziemienia instalacji elektrycznych. Główkuję, w którym miejscu będzie najlepiej przez nią przebrnąć. Chcąc nie chcąc, muszę zanurzyć w niej Afrykańskiego Leafa, jakby po raz kolejny miał przejść chrzest bojowy. Stresują mnie oddalające się w kierunku Ndendé ciężarówki, jednak trzymam nerwy na wodzy. Z prawej strony nie przejadę. Woda tu zbyt głęboka, brzeg kałuży zbyt wysoki, Leaf z pewnością utknie. Środkiem też się nie da. Pozostaje strona lewa, głęboka tylko do połowy koła. Ruszając, przyśpieszam, by siłą rozpędu przedostać się na drugą stronę kałuży, gdyby jednak jej dno okazało się zbyt śliskie dla kół Leafa. Daliśmy radę. Entuzjastycznie pobudzeni jedziemy dalej. 

 

 

 

Po kilkudziesięciu metrach stajemy przed następną wodną przeszkodą, powtarzając od początku do końca te same czynności co przed chwilą. I tak oto przez pierwsze kilometry niemożliwie poharatana droga wystawia naszą cierpliwość na trudną próbę. Uświadamiam sobie, że owe 34 procent baterii, które miałem dzisiaj, ruszając w trasę, może nie wystarczyć. Ciężarówki znikają bez śladu za horyzontem, a droga z metra na metr się pogarsza. Coraz częściej pojawia się błoto. Kałuża za kałużą na całej szerokości drogi. Samochód coraz ciężej pracuje. A najgorsze są głębokie koleiny po kołach ciężarówek. Staram się trzymać kołami Leafa ich grzbietów. Tylko wtedy samochód nie zawiesi się na garbie koleiny. W poszukiwaniu najtwardszej powierzchni jadę zygzakiem. Bywa, że lewym lub prawym kołem ocieram się o wysokie trawy pobocza, zasłaniające kamienie albo głębokie wyrwy. Nagle na niewidocznej muldzie auto wyskakuje w powietrze jak piłka, mrożąc nam krew w żyłach. 

Bezustannie trę podwoziem i progami, a dźwięki dochodzące spod auta podsuwają wyobraźni obrazy brutalnie rozdzieranej osłony baterii. Energooszczędne opony w błocie nie pomagają. Auto tańczy jak pijane. Za nami sześć, następnie siedem kilometrów drogi przez mękę. Dziury z wodą liczone w dziesiątkach. Największe trudności sprawiają te połączone z koleinami, których w wodzie po prostu nie widać. Na ósmym kilometrze kałuża, jakiej jeszcze nie było. Na dwie długości samochodu. Rozlewa się na całej szerokości, dosłownie pożerając drogę przed nami. Stoimy przed niebywałym rozlewiskiem o czerwonej barwie, która zakrywa wszelkie tajemnice, jakie znajdują się pod powierzchnią. Ogarnia mnie coraz większa niepewność. Nie możemy jednak czekać z założonymi rękoma. Trzeba działać! Więc znowu badam dno, macając je metalową sondą. Wyczuwam koleiny. Są głębokie. Szukam ich garbów. Są wąskie. Ręką badam stan powierzchni. Jest bardzo błotnista. Będę musiał obydwoma kołami precyzyjnie trafić na garby kolein. Albert filmuje moją przeprawę, stojąc po drugiej stronie kałuży. Wjazd bardzo stromy, jest głębiej, niż zakładałem. Maska Leafa z impetem nurkuje pod wodą, która zalewa przednią szybę. Zderzakiem walę w dno, wytracając prędkość. Trzy czwarte przeprawy za mną, lecz z każdą sekundą na śliskim podłożu jadę wolniej. Prawą stronę auta znosi z garbu koleiny i koła zsuwają się wprost do niej. Bezsilnie kręcą się w miejscu. Klnę rzęsiście. Mimo prób, nie mogę wyjechać. Stoimy. Leaf, zanurzony w wodzie powyżej progów, wisi na koleinie. Nie wyjedzie sam. Jakżeżby się teraz przydała ta cholerna toyota 4×4. Krzyczę. 

Po chwili biorę się jednak w garść. Przecież mogłem się spodziewać, że w którymś momencie utknę. Świadomy tego, dmuchając na zimne, zawczasu się przygotowałem. Wiozę ze sobą specjalne gumy na koła, długie na szerokość opony, cztery centymetry szerokie i tyle samo wysokie. Wychodzę z auta i taplając się w wodzie, zakładam gumy na opony i spinam je pasem przechodzącym między żebrami felgi. Guma na każde koło z napędem. Dodatkowo montuję z przodu hak i przyczepiam linę holowniczą. Albert chwyta za nią i z całych sił ciągnie auto, tymczasem ja, siedząc z powrotem za kierownicą, ruszam do przodu. Z każdym obrotem kół, gdy założone gumy wbijają się w podłoże – Leaf z wolna przesuwa się do przodu. Po chwili wyjeżdżam z kałuży i stoimy na suchym gruncie. 

Obfite strugi wody, lejące się z całego auta, najlepiej obrazują, w jakich tarapatach znalazło się chwilę temu. Mimo że skrzynia biegów, silnik i bateria były w wodzie, prąd mnie nie kopnął. Auto działa poprawnie. Szczelność podzespołów – imponująca. Możemy jechać dalej. 

Dalej wszystko się powtarza z regularną częstotliwością. Woda, błoto, koleiny – co 100 metrów to samo, niekończący się horror na drodze przemienionej w bezdroże. Na skutek częstego tarcia podwoziem o ziemię odpada osłona pod silnikiem, i tak długo wytrzymała. Ciągnę ją pod autem wiszącą na ostatnich śrubkach. A my jeszcze nawet nie przebyliśmy 10 kilometrów! 

Droga coraz węższa, nieledwie na szerokość auta. Za to przyroda dookoła wspaniale bujna, godna podziwu i poświęcenia jej uwagi. Ja jednak nie odrywam wzroku od tego, co przy ziemi, oraz od wskaźników stanu baterii. Wyczulony na drogowe pułapki, staję się niewrażliwy na bogactwo przyrody, aż do momentu, kiedy na trasie dostrzegam świeże odchody zwierząt. Potężne kupy słoni. Serce zaczyna mi bić mocniej, bo to znak, iż owe majestatyczne zwierzęta są gdzieś w pobliżu. 

Gdy zatrzymuję auto, chcąc zbadać kolejne błocko, dochodzi do nas charakterystyczny, intensywny zapach słonia. Zapach, którego nie pomylisz z żadną inną wonią. Powietrze jest go pełne. Jesteśmy czujni. Słoń znajduje się blisko, gdzieś w trawach. Pokonujemy błotną przeszkodę i oddalamy się szybko. Dzisiaj go nie spotkamy. 

Po 10 kilometrach od kongijskiej granicy – pasem ziemi niczyjej, rzec można – docieramy do gabońskiego posterunku granicznego. Przejechanie tego odcinka zajęło nam dwie i pół godziny. Zatrzymuję samochód na placu przy jednym z budynków straży. Wychodzi z niego ten sam pogranicznik, który wczoraj odradzał mi jazdę i starał się pomóc, namawiając właściciela baru do wysłania z nami land cruisera. Martwi się, że nie mamy asysty, i twierdzi, że nie powinien nas puścić, bo nie chce brać za nas odpowiedzialności. Uspokajam go, pokazując na masce Leafa wpis ambasadora Gabonu (ten z Luandy). Tłumaczę, że mam z nim kontakt i że ambasador obiecał mi wszelaką pomoc w razie jakichkolwiek problemów. …

 

Chcecie znać dalszy ciąg tej historii? Zapraszamy do prześledzenia całej opowieści

Dostępna w sprzedaży wysyłkowej na stronie:

shop.fiedlertravel.com

pod prad 08