Ameryka Południowa jest poza Australią stosunkowo najrzadziej odwiedzanym
przez Polaków kontynentem, a zwłaszcza własnym lub wynajętym pojazdem. Bilety tu są droższe niż do Azji, Afryki czy Ameryki Północnej, ale podróżowanie jest łatwiejsze, gdyż jest to jedyny kontynent, który możemy właściwie przejechać wzdłuż i wszerz bez konieczności udawania się do (prawie) jakichkolwiek ambasad, jako że za wyjątkiem Gujany i Surinamu wszędzie dojedziemy bez wizy.

 

 

 

 

Wszechobecny język hiszpański i podobny do niego portugalski sprawiają, iż mając nawet niewielkie jego podstawy, wszędzie możemy się porozumieć z mieszkańcami w ich języku, co nie jest możliwe w Azji czy Afryce. Jednorodność kulturowo-językowa sprawia, że w Ameryce Południowej czujemy się jak w jednym wielkim superpaństwie, w którym poszczególne państwa to prowincje o stosunkowo niewielkiej odrębności. Przekroczenie granicy nie jest tu taką wielką cezurą jak przejechanie z Włoch do Francji czy z Indii do Chin. Do tego jeszcze bajkowa różnorodność krajobrazowo-geograficzna. Wszystko to sprawia, że chce się tu ciągle powracać. Tradycyjnie więc środkiem transportu będzie wynajęty samochód terenowy. A ponieważ do Boliwii nie wjedzie się wypożyczonym samochodem z Argentyny, Brazylii czy Chile, jedynym sposobem, aby po tym kraju się poruszać, jest wynajęcie samochodu w samej Boliwii. Wynajem auta na miejscu posiada niezaprzeczalne zalety, ale jak to zwykle są też minusy.

 

Do plusów zaliczyłbym to, iż zwykle auto, które dostajemy, jest stosunkowo nowe, a ponieważ odpowiedzialność za awarie przejmuje wypożyczalnia, odpada duży stres występujący, gdy się jedzie własnym autem. Ponadto zwiedzenie własnym pojazdem 4x4 takich krajów jak Sudan, Oman, Zimbabwe czy Madagaskar związany byłby z co najmniej wielotygodniowym dojazdem, logistycznie skomplikowanym, a przez profil mojej pracy niewykonalnym. A dodatkowo do niektórych krajów ze względów prawno-politycznych takich jak Oman czy Jemen dojechanie na kołach z Polski jest praktycznie niemożliwe lub absurdalnie kosztowne, jak w wypadku np. Chin. Dla osób zakotwiczonych w zawodowych stabilizatorach dużym plusem jest to, że możemy w stosunkowo krótkim czasie bardzo dużo zobaczyć, gdyż to my wyznaczamy rytm podróży i jej tempo.

 

 

Do minusów należy oczywiście wyższy koszt samej podróży, gdyż musimy prócz paliwa zapłacić za wynajem. Jednakże jadąc w cztery osoby dużą terenówką jest całkiem komfortowo, a koszty dzielone na 4 osoby okazują się kwotą całkiem możliwą do przełknięcia. Jak zawsze podczas szukania wypożyczalni w kraju, gdzie samodzielny wynajem nie jest praktykowany, największym problemem okazuje się znalezienie takiej, która wypożyczy samochód po pierwsze bez kierowcy, a po drugie z nielimitowanym kilometrażem. Kraj jest ogromny – ponad 3 razy większy od Polski, a drogi asfaltowe łączą tylko niektóre większe miasta, więc do turystyki off-roadowej nadaje się idealnie. Wybieramy w końcu tą samą wypożyczalnię, z której brałem auto 11 lat temu, i powołując się na to udaje nam się wytargować dobrą cenę. Wcześniej w korespondencji mailowej uściślamy, że wypożyczalnia załatwia nam zawczasu także czasochłonne notarialne upoważnienie do wywozu auta na teren Chile (kilka gęsto zapisanych kartek A4 z ogromnymi pieczęciami konsulatu chilijskiego i notariusza z La Paz), gdyż chcemy dotrzeć do leżącej tam pustyni Atakama.

 


 

Naszym celem jest Boliwia i północne Chile. Z Boliwią miałem niedokończone porachunki sprzed 13 lat, kiedy to wizyta w tym kraju była na tyle krótka, że spowodowała ogromny niedosyt i wiedziałem, że będę tu musiał wrócić. Boliwia jest tak krajobrazowo zróżnicowana, iż po przejechaniu kilkuset kilometrów możemy znaleźć się w czymś, co przypomina wysokogórski Nepal, następnie saharyjską Algierię, brazylijską Amazonię czy argentyńską pampę. Północ kraju wypełnia skłon górnych dopływów Amazonki (Yungas) – dorzecza Mamore i Beni, środek kraju to trzy pasma andyjskie – Kordyliera Wschodnia, Centralna i Zachodnia. Pomiędzy dwoma ostatnimi pasmami znajduje się boliwijski Tybet –Altiplano – suchy płaskowyż wznoszący się ponad 4000 m n.p.m., najbardziej znany z surrealistycznych krajobrazów salarów i wystających ośnieżonych sylwetek samotnych wulkanów. Ze względu na to, że nie ma bezpośrednich lotów z Europy do Boliwii, postanawiamy dolecieć najpierw do Brazylii (dokąd bilety lotnicze są znacznie tańsze) i do Boliwii przedostać się lądem. Komplikuje to nieco logistykę wyjazdu. Ponieważ zaczynamy trasę od wschodu, nie chcemy odbierać samochodu w stolicy La Paz, lecz w leżącym właśnie na wschodzie największym mieście Boliwii – Santa Cruz. Niestety firma wynajmująca nie posiada tam nawet biura i samochód musi być w określonym terminie dostarczony do tego miasta. A jednocześnie my nie wiemy, jak długo zajmie nam podróż w poprzek kontynentu z Sao Paulo do Santa Cruz, przez co nie możemy podać dokładnego terminu rozpoczęcia wynajmu. Na szczęście w dobie Internetu i telefonów komórkowych wszystko jest możliwe do załatwienia i ustalenia – tak że w końcu siedzimy w samolocie Lufthansy lecącym wprost do największego miasta kontynentu – Świętego Pawła.

 

Brazylia wita nas zaskakującym dobrobytem. Po 12 latach nieobecności widzę, jak wielki skok uczyniło to państwo. Czyste autobusy, dobre drogi, choć na obrzeżach miast nadal fawele. Wraz z rozwojem gospodarczym państwa nieuchronnie nadeszła także względna drożyzna, dlatego cena biletu autobusowego z Sao Paulo do Corumby – (granicznego miasta z Boliwią) jest sporym zaskoczeniem. Jesteśmy na ogromnym dworcu autobusowym Barra Funda obsługującym teren całej południowej Brazylii o wielkości połowy Europy. Wsiadamy do luksusowego autobusu, w którym siedzenia rozkładają się do pozycji półleżącej. Większość autobusów długodystansowych Brazylii to cama (leżące) i semi cama (półleżące). Po ponad 13 godzinach jazdy docieramy do Corumby, a stamtąd pieszo przechodzimy do Quijarro już po boliwijskiej stronie. Różnicę zamożności pomiędzy oboma państwami widać gołym okiem. Niskie domki, ulice bez asfaltu, średnia wieku pojazdów powyżej 20 lat, a w dali kontrastuje panorama brazylijskiej Corumby z wieżowcami w tle. Docieramy na dworzec autobusowy i kupujemy bilet na autobus, jakże jednak inny niż brazylijski. O półleżących siedzeniach można zapomnieć, z natury niscy Boliwijczycy jakoś z trudem mieszczą się w gęsto ustawionych siedzeniach, z nami jest trochę gorzej. Wysokie zawieszenie i terenowe opony wskazują, że będzie to podróż nawierzchnią zupełnie inną niż po Brazylii. I faktycznie podróż się różni: prawie 400 km pokonujemy w 17 godzin. Wymarznięci (okna autobusu się nie zamykały) nad ranem docieramy na dworzec największego miasta Boliwii – Santa Cruz de la Sierra. Na dworcu wita nas Roberto, machając kartką z moim imieniem. Krótki spacer na parking i odbieramy nasz dom na kołach na najbliższe tygodnie. Kilkumiesięczny Land Cruiser FZJ 105 z benzynowym silnikiem 4,5 l, rzadki na rynku europejskim. Auto jest kompletnie gołe pod względem wyposażenia – poza klimatyzacją i wspomaganiem kierownicy nie ma absolutnie nic. Idealnie swą prostotą nadaje się na wyprawówkę: korbki na szyby i 11 zaślepek w desce rozdzielczej. W Europie taki golec nie sprzedałby się, lecz tu auta służą wiele długich lat w warunkach dużo trudniejszych niż amerykańskie czy europejskie bulwarówki. Kontrakt podpisujemy w samochodzie, gdyż Roberto przyjechał z La Paz, aby nam dostarczyć samochód, i nie ma właściwego biura, aby sfinalizować operację. Jeszcze tylko pokazuje nam sklep, gdzie można kupić kartusze z gazem, następnie robimy zapasy żywności i opuszczamy wreszcie Santa Cruz, a Boliwia staje przed nami otworem.

 

 

Zanim wbijemy się w Andy, chcemy zobaczyć Yungas – równinę południowego dorzecza Amazonii. Kierujemy się więc na północ, dobrą drogą asfaltową, która zamienia się w szuter, a następnie błotnisty trakt. Wjeżdżamy do regionu Las Misiones Jesuiticas, którego nazwa wyjaśnia, co możemy tu zobaczyć. Nocujemy w pobliżu misji San Javier – jednej z najlepiej zachowanych w Boliwii i w całym okręgu Chiquitania. Pieczołowicie odnowione drewniane budynki kościoła wprowadzają w nastrój jak ze słynnego filmu „Misja” z 1986 roku, z Robertem de Niro. Film ten w znacznym stopniu przyczynił się do renowacji tej i innych misji w pobliżu, kiedy to popularność filmu i napływ turystów spowodowały, że wiele zaniedbanych obiektów zaczęło odzyskiwać swój pierwotny wygląd. Docieramy do Trynidadu – miasta Najświętszej Trójcy: La Santisima Trinidad. To największe miasto boliwijskiego basenu Amazonii. Mimo wzniosłej nazwy, miasto nie zachwyca swym wyglądem. Wzdłuż ulic ciągną się otwarte ścieki kanalizacyjne, z których unosi się zapach szamba. Ponoć często w tych ogromnych rynsztokach lubią pomieszkiwać anakondy. Nocleg spędzamy w hoteliku koło Plaza Mayor, na którym znajduje się katedra Trynidadu. Jej lata świetności dawno już minęły, ale w niedzielny poranek świątynia jest pełna miejscowych Indian.

 

 

Teren podnóży Andów nie pokrywa jeszcze dżungla, las jest o wiele suchszy, ale warto przyjrzeć się bliżej przyrodzie. Błotnista droga, która przecina liczne rzeki spływające z północnego skłonu Andów, a w nich oglądamy białe słodkowodne delfiny, czaple, kapibary i kondory. W jednym z rozlewisk podziwiamy słynną victoria amazonica, roślinę o trzymetrowych liściach unoszących się na powierzchni wody. Nieliczne wioski zamieszkiwane są przez plemiona Ajmarów, często niemówiące po hiszpańsku. W każdej z wiosek jest kościół odwiedzany przez księdza mniej więcej raz na miesiąc lub rzadziej. Błotnista droga coraz bardziej oblepia opony ciastowatym szlamem, aż w końcu docieramy do Rio Mamore. To jedna z dwóch rzek tworzących Maderę – jeden z większych dopływów Amazonki. Rozlewiska rzeki pokonujemy trzema rozklekotanymi promami. Rzeka jest na tyle szeroka, iż nie posiada jednego głównego nurtu. Promy są państwowe i o dziwo bezpłatne – Evo Morales dba o transport w swoim kraju. Po 300 km błotnistego traktu docieramy przez San Ignacio de Moxos do Yucumo, leżącego u rozwidlenia drogi do La Paz i na północ do Riberralty i dalej do Brazylii. Typowy truckstop jest pełen jadłodajni i garkuchni, gdzie podróżni mogą się posilić przed dalszą męczącą drogą. Podstawowym środkiem transportu są autobusy o specjalnie podwyższonym zawieszeniu i ogromnych kołach. Komfort jazdy jest nikły, ale dowiozą do celu nawet w błotnistej porze mokrej. Z jednego autobusu wysiada para Polaków, będących od pól roku w podróży dookoła świata. Mieszkają 15 km od miejsca, gdzie mieszkamy w Polsce. Czyż świat nie jest mały?

 

 


 

Od Yucumy równina amazońska się nagle kończy i przed nami wyrasta mur Andów. Zaczynamy się wznosić wzdłuż głębokiej doliny pośród coraz wyższych gór otulonych kożuchem gęstej tropikalnej roślinności. Wąska droga, pylista i bardzo kręta, dostarcza niesamowitych widoków i emocji. Każda wieś korzysta z faktu, iż przez nią przejeżdżają dziesiątki pojazdów dziennie i skwapliwie inkasuje myto. Są to dla nas groszowe kwoty, ale dla wsi są zapewne istotną pozycją budżetową. Po wpłaceniu kilku bolivianos trzymany na sznurku szlaban unosi się powoli do góry i można jechać dalej. Docieramy w końcu do Coroico leżącego na 1600 m n.p.m. Od Yucumy wznieśliśmy się zaledwie ponad 1000 m, a ręce bolą od ciągłych zakrętów. W Coroico kończy się (a dla nas jadących od północy się zacznie) słynna El Camino de la Muerte – droga śmierci. Przez długi okres czasu była to jedyna droga wiodąca na północ kraju, więc była dość ruchliwa, a jednocześnie bardzo wąska. Poprowadzona trawersem wzdłuż doliny bez żadnych zabezpieczeń nad ponadkilometrową przepaścią w dół do potoku. W niektórych latach szacuje się, iż ginęło na tej drodze do 200 ludzi rocznie – niewątpliwie najwyższy wskaźnik na świecie, co dało tej drodze złowrogą, lecz zasłużoną nazwę. Na odcinku 35 km droga wznosi się 3 km w pionie – od Coroico 1600 m n.p.m. do górującej nad La Paz przełęczy La Cumbre 4600 m n.p.m.. Stromość jednak nie była największym niebezpieczeństwem, problemem był tu zawsze duży ruch samochodów i częste mijanki na wąskiej nieutwardzonej drodze. Dlatego większość wypadków, jakie miały miejsce na niej, spowodowana była mijaniem się dużych gabarytowo pojazdów na wąskiej półce drogi. Były to często tzw. camiony, czyli ogromne odkryte ciężarówki z ludźmi stojącymi na pace. Mijanie się dwóch camion było naprawdę trudną operacją, zwłaszcza iż grunt na skraju przepaści był często niestabilny i rozmoknięty. W przypadku złego obliczenia skrajni drogi, camiona spadała w przepaść, zabijając wszystkich ludzi na niej stojących. Aby zapobiec rosnącej ilości krzyży przydrożnych wprowadzono więc zasadę ruchu lewostronnego na tej drodze (w całej Boliwii jeździ się prawostronnie), aby osoba mijająca się jadąca z góry (na całym odcinku jadąc w kierunku do Coroico przepaść mamy z lewej strony, skałę z prawej) mogła otworzyć okno i wiedzieć dokładnie, gdzie się kończy droga. Tak też jechałem tą drogą w 1998 roku, kiedy po raz pierwszy byłem w Boliwii. Widok mijających się o centymetry ciężarówek z jednej strony trących paką o skałę, z drugiej kołem jadące po skraju klifu naprawdę mroził krew w żyłach. Prowadziłem wtedy Pajero, więc mijanka nie była dla tak niewielkiego auta problemem. W 2001 roku wprowadzono zasadę drastycznie zmniejszającą ilość wypadków – ruch wahadłowy. Od godziny 6 przez 12 godzin możliwy był ruch tylko w górę, pozostałe 12 godzin doby – tylko w dół. Ostatecznie problem został zażegnany w 2006 roku, gdy otwarto zupełnie nową, szeroką i asfaltową drogę do La Paz wytyczoną nową trasą. Stara droga natomiast stała się atrakcją dla szalonych rowerzystów downhillowców. Jadąc teraz więc znów starą opustoszałą drogą śmierci byliśmy jedynym pojazdem jadącym w górę. Natomiast w dół co jakiś czas mijało nas stadko rozpędzonych często na oślep rowerzystów z trudem panujących nad rowerem, gwałtownie hamujących na nasz widok. Grupę rowerzystów zamyka zwykle furgonetka transportująca rowery i rowerzystów z powrotem do La Paz. Rowerzyści przekonani o tym, że cała droga należy do nich, często zapominają o ostrych zakrętach i ponadkilometrowej przepaści poniżej, wtedy rower wymyka im się spod kontroli. Od czasu, gdy drogę wzięli w posiadanie cykliści, zginęło ich już na niej ponad 30! Droga śmierci nadal zasługuje na swą nazwę, tym razem z innych powodów, inne są też ofiary. Rowerzyści jadą tą drogą dla przyjemności i zaspokojenia swych adrenalinowych potrzeb, Boliwijczycy natomiast ginęli, gdyż nie mieli do wyboru bezpieczniejszej drogi.

 

 

Pokonujemy drogę śmierci, mijając ciągle setki przydrożnych krzyży i kapliczek ku pamięci tych, którzy spadli w dół, i wspinamy się ostatnimi serpentynami na najwyższy punkt drogi – przełęcz La Cumbre. Dżungla i wilgotne zarośla zostały dużo niżej – tu króluje już naga skała i suchość. Zmiana krajobrazu na przestrzeni 20 km jest niesamowita. Widoki porażają skalą i wielkością przewyższeń. GPS pokazuje 4876 m n.p.m. i wydaje się, iż odczuwa to także silnik – w końcu wjechaliśmy wyżej niż Mont Blanc. Objeżdżamy pobliskie pagórki w okolicach przełęczy i silnik na tyle słabnie, że trzeba użyć reduktora, choć stromizny nie są ogromne. Reakcja naszego organizmu na wysokość jeszcze nie objawiła się – wczoraj po południu byliśmy na 200 m n.p.m., teraz na prawie 5 tysiącach. Zbyt szybko się chyba wznieśliśmy, aby organizm zareagował. Zjeżdżamy w dół pod wieczór do najwyżej położonej stolicy świata – Miasta Naszej Pani Pokoju – Ciudad de Nuestra Senora de La Paz. Choć formalnie stolicą Boliwii jest Sucre, to liczone wraz z położonym wyżej El Alto miasto La Paz jest na pewno największą aglomeracją państwa ze swoimi 1,6 mln mieszkańców. Jego położenie jest nieporównywalne z jakimkolwiek innym – jest wciśnięte w wąską dolinę Rio de La Paz, gęsta zabudowa wspina się na zbocza po obu stronach doliny, a nad nią góruje potężny masyw sześciotysięcznika Ilimani. Domy położone są na wysokości od 3800 m n.p.m. do aż 4100 m n.p.m. w El Alto. Część miasta o tej nazwie leży już na skraju ogromnego płaskowyżu Altiplano zajmującego ¼ powierzchni kraju i ciągnącego się aż do Kordyliery Zachodniej. W El Alto, które jest właściwie niezależnym miastem od La Paz, znajduje się najwyżej położone na świecie lotnisko przyjmujące samoloty odrzutowe. Ze względu na rozrzedzone powietrze posiada specjalnie przedłużony pas startowy. Nocujemy w ścisłym centrum niedaleko katedry św. Franciszka. Miasto się mocno zmieniło przez ostatnie 11 lat, zabudowa się zagęściła, mniej jest folklorystycznych sprzedawców i żebraków na ulicach, ale nadal pozostaje jedną z najbardziej klimatycznych stolic Ameryki Łacińskiej. Nadal głównym środkiem miejskiego transportu pozostają tzw. micro, czyli stare amerykańskie autobusy z wydzieloną kabiną i przestrzenią silnikową. Na targu czarownic (Mercado de Brujas) kolorowo ubrane Indianki z plemiona Ajmarów sprzedają rozmaite lekarstwa i specyfiki na różnorodne schorzenia. Najbardziej charakterystyczne są oczywiście liście koki oraz suszone płody lamy.

 


 

 

Następnego dnia wspinamy się na równinę El Alto i jedziemy na północ w kierunku Chacaltaya. Po drodze bierzemy autostopowiczów – czterech górników wydobywających rudy miedzi w pobliskiej niewielkiej kopalni odkrywkowej. W rewanżu częstują nas mate de coca z termosu. Ponoć wywar z liści koki jest najlepszym środkiem na chorobę wysokościową. Nas także zaczyna męczyć wysokość, ale to dopiero początek. Zatrzymujemy się na przełęczy Zongo (4500 m n.p.m.) i robimy jednodniową wycieczkę pod najniższy andyjski sześciotysięcznik, Huayna Potosi. Ponieważ nie mamy raków, czekanów ani sprzętu do asekuracji, nie wchodzimy na szczyt. Dochodzimy do Campo Roca – schronu na wysokości 5220 m n.p.m. i pomimo iż jest to zaledwie nieco ponad 600 m w pionie, czuję się, jakbyśmy przeszli trzy razy wyżej i dalej. Dotąd jechaliśmy cały czas samochodem, więc organizmy nieprzyzwyczajone do wysiłku nie zaaklimatyzowały się i teraz upomniały się o swoje. Nogi jak z ołowiu, oddech jak po maratonie. Zwlekamy się do samochodu i jedziemy jak najszybciej na dół. W Boliwii jednakże na dół jest pojęciem względnym – będąc na Altiplano nie da się wszak zjechać poniżej 4000 m n.p.m.. Ale to wystarcza, aby część objawów znikło, niestety nie znika bezsenność i kolejny nocleg śnimy na jawie. Tym razem spędzamy go w miejscowości Patacamaya, 100 km na południe od La Paz. W malutkim hotelu za 5 dolarów raczymy się pollo con papas fritas czyli po prostu kurczakiem z ziemniakami, a do tego pijemy jak zawsze mate de coca. Śpimy w pełnym rynsztunku – rękawiczki, czapka, polary – w nocy temperatura spada do -4 stopni. I pomyśleć, że w Polsce teraz czerwcowe upały. Patacamaya leży przy skrzyżowaniu carretera primera – głównej drogi wiodącej na południe do Oruro i dalej w kierunku Uyuni i słynnych salarów. My jednak skierujemy się stąd na zachód – przed nami druga część naszej trasy: najwyższy szczyt Boliwii – Sajama, atrakcje północnego Chile: pustynia Atacama, gejzery, salary i kolorowe jeziora.

 


 

 

 

Z Patacamaya jedziemy wygodną asfaltową Ruta Nacional 4 na zachód. Gdy przed nami wyrasta ogromny stożek najwyższego szczytu Boliwii – wulkanu Sajama (6543 m) – skręcamy na drogę terenową wijącą się wśród kaktusów i suchorośli. W pustym krajobrazie dominuje potężny stożek Sajamy, u podnóża którego rozłożyło się kilka niewielkich wiosek – Sajama i Tomarapi. W każdej z nich znajdują się kryte trzciną kamienne domy i niewielki nieutwardzony Plaza de Mayor wraz z charakterystycznym kościółkiem, także z dachem krytym trzciną. Jedna z lokalnych autostopowiczek, pani w słomkowym kapeluszu i z kolorowym wielkim tobołkiem na plecach, poleca nam baño w aguas calientes za Tomarapi, do którego też zdąża. Jedziemy więc z nią do wywierzyska – pani pierze ubrania, a my siebie. Orzeźwiająca gorąca kąpiel w mroźnym powietrzu i oszałamiający widok na ośnieżoną Sajamę są warte każdych trudów podróży.

 

Powracamy do krajowej czwórki. Ta droga to obecnie główne połączenie Boliwii z morzem. I pomyśleć, że kraj ten w XIX wieku posiadał dostęp do morza, Chile nie graniczyło z Peru, a boliwijskie wybrzeże rozciągało się na ponad tysiąc kilometrów. W wyniku Wojny o Pacyfik, zwanej także wojną saletrzaną, Boliwia straciła prowincję Litoral bogatą w saletrę i guano oraz duży port w Antofagaście, natomiast Peru utraciło prowincję Tarapaca z portami w Iquique i w Arice. Po wojnie zawarto porozumienie w 1884 roku, w wyniku którego Chile zapewniło Boliwii swobodny dostęp do Ariki i wybudowało linię kolejową łączącą La Paz z wybrzeżem. Niestety Chile i Boliwia nadal oficjalnie nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów dyplomatycznych, a aneksja boliwijskiego wybrzeża przez Chile jest przedmiotem niegasnącego sporu. Atacama Trudno było jednak się o tym przekonać, gdy dotarliśmy na ruchliwą granicę tych dwóch państw w Tambo Quemado. Liczba tirów przekraczająca ją w obu kierunkach jest ogromna. Wszystkie oczywiście na boliwijskich rejestracjach. Po dokładnym prześwietleniu bagaży (z jedzenia pozwolono nam zostawić tylko konserwy) jesteśmy w Chile.

 

Po tej stronie granicy w krajobrazie dominuje niewiele niższy od Sajamy wulkan Parinacota (6330). U jego podnóży rozciąga się Park Narodowy Lauca z wioską Parinacota, z ładnym cmentarzem i kościółkiem. Za miejscowością Putre płaskowyż Altiplano nagle się urywa i rozpoczynamy wielokilometrowy zjazd z wysokości 4 km w kierunku morza. Długie serpentyny pełne są boliwijskich ciężarówek, skąpa roślinność kompletnie zanika i docieramy do przedmurza Atacamy. Sztucznie nawadniane doliny kontrastują zielonością z ciemnożółtymi piachami wypełniającymi zbocza dolin. W końcu witamy się z Pacyfikiem, jako że dotarliśmy do Ariki. Miasto to przed Wojną o Pacyfik należało do Peru i nadal jest to przedmiotem sporu Chile z tym państwem.

 


 

Arica wita nas napisami „Bienvenido a La Ciudad de Sol Eternal” – „Witamy w mieście wiecznego słońca”. Meteorologowie faktycznie nie mają tu zbyt dużo pracy. Pogoda jest stabilna (słońce świeci właściwie przez cały rok), urozmaicana jedynie mgłami znad Pacyfiku. Deszcz pada raz na kilka lat, a jeśli już wystąpi, to trudno nazwać go deszczem, bo jest tak skąpy. Centrum Ariki przypomina trochę Gibraltar z górującą nad nim ogromną skałą (Morro de Aria). Zwiedzamy kościół zaprojektowany przez Eiffla (tego od wieży w Paryżu) i przetransportowany w elementach do Chile. Od teraz kierujemy się na południe wzdłuż Pacyfiku. Suche wzgórza z lewej i spieniony Pacyfik z prawej oddzielone wąską, czarną nitką asfaltu towarzyszą nam właściwie przez następne pól tysiąca kilometrów.

 

 

Wieczorem docieramy do Iquique. Od ostatniej mojej wizyty 13 lat temu centrum bardzo się zmieniło i przypomina bogate i nowoczesne miasto europejskie. My jednak śpimy na plaży kilkadziesiąt kilometrów za miastem obok kolonii pelikanów, niedaleko cmentarza dla… zwierząt. To w tych okolicach przebiegały trasy Rajdu Dakar 2010 i 2011. Docieramy do Tocopilli, robimy zakupy, żegnamy się z oceanem. Jedziemy na wschód w kierunku Calamy. To tu znajduje się największa do niedawna kopalnia miedzi na świecie. Odkrywka Chuquicamata leżąca na obrzeżach jest otwarta dla gości, jednak zwiedzanie wymaga uprzedniej rezerwacji.

 

Z górniczej Calamy kierujemy się na Chiu Chiu, skąd szutrowa szeroka droga wjeżdża w głąb serca Atacamy. Nocujemy przy drodze pod milionami gwiazd, które błyszczą nad głowami – nad ranem jest -10 stopni. Amplituda temperatury dobowej sięgnęła więc 30 stopni, gdyż w dzień było +20. Szybkie śniadanie i jeszcze przed świtem jedziemy do pobliskich gejzerów El Tatio. Chcemy zdążyć przed tłumami dowożonymi mikrobusami z San Pedro. Kłęby pary oświetlone wschodzącym słońcem robią bajkowe wrażenie. Jedziemy do San Pedro okrężną drogą, by obejrzeć inne, rzadziej odwiedzane gejzery: Sol de Manana u stóp wulkanu Putana.

 

 

Wijący się przez pustynię szuter mógłby tak się ciągnąć setkami kilometrów. Po każdym zakręcie czy wzniesieniu kolejny widok wgniata swym pięknem w fotel. Metafizyczny bezkres wielokolorowej pustyni działa jak narkotyk i mogę się nim zachwycać godzinami. Jeszcze tylko kąpiel w gorących Banos de Puritama i mijając Salar de Atacama docieramy do słynnego San Pedro de Atacama. Miasteczko rozczarowuje jednak, gdyż okazuje się miejscem, gdzie masowa turystyka odcisnęła swoje piętno: typowy tourist trap ze sklepami z pamiątkami, wróżbitami i całą jarmarcznością turystyczną.

 

Uciekamy w pustkowie do Valle de Luna, doliny o niesamowitych formacjach skalnych utworzonych w wyniku działalności eolicznej, a w zamierzchłych czasach także wodnej. Skamieniałe elementy roślin i drzew, które gdzieniegdzie można zobaczyć leżące na piasku, świadczą o tym, że tętniło tu kiedyś życie. Obecnie nazwa doliny jest adekwatna do rodzaju krajobrazu, który tu można podziwiać.

 


 

Wracamy na główny asfalt wiodący do Argentyny w kierunku Paso de Jama i wypatrujemy niewyraźnego skrętu na północ w kierunku Boliwii. Choć na mapach ta droga jest zaznaczona jako główna, w rzeczywistości znalezienie skrętu wymaga sporo uwagi. Okazuje się, że to mało wyraźny trakt pośród pustkowi Atacamy. Docieramy do granicy w miejscowości Hito Cojones, która składa się zaledwie z jednego budynku –biura straży granicznej. Pan pogranicznik siedzi samotnie na granicy w nieogrzewanym budynku i, jak powiedział, poprzedni samochód obsłużył wczoraj (teraz jest godzina 17).

 

 

Tak więc bienvenido a Bolivia po raz drugi. Niestety pan jest tylko od pieczątek w paszporcie, odprawę celną samochodu musimy zrobić w Boliwii, w pobliskiej Apachecie, szczycącej się zlokalizowanym tutaj najwyżej na świecie urzędem celnym – 5020 m. Tym razem nocujemy w hostelu, po raz pierwszy od kilku dni. W nocy w nieogrzewanym pomieszczeniu temperatura spada poniżej zera, ale choć śpimy w łóżku, brak aklimatyzacji znów daje się we znaki.

 

 

Laguna Verde (Zielona Laguna) wita nas o świcie surrealistyczną barwą akwenu, zgodną zresztą z jego nazwą, i górującym na nim wulkanem Licancabur. Kilkanaście kilometrów dalej robimy obowiązkowe zdjęcie przy Arbol de Piedra – charakterystycznym kamiennym ostańcu. Każde następne jezioro przebija poprzednie pod względem kolorystyki, położenia i widoków – czerwona Laguna Colorada, pełna flamingów Laguna Hedionda, gorąca Laguna de Chalviri i dla odmiany zamarznięte Pastos Grandes. Swoje niesamowite kolory jeziora te zawdzięczają mikrobom, które w nich mieszkają, lub związkom chemicznym. Właściwie gdziekolwiek nie skierujemy obiektywu, zobaczymy w wizjerze pocztówkowy widok, jakiego nie spotkamy w żadnym innym miejscu świata. Błękitne niebo, krystaliczne, mroźne powietrze, ośnieżone stożki wulkanów i zamarznięta woda o kolorach wielkanocnej pisanki. Szkoda, że jesteśmy tu tak krótko.

 


 

Mimo że jesteśmy na zupełnym pustkowiu, im bardziej jedziemy na północ i zbliżamy się do salarów, ruch pojazdów terenowych przecinających na horyzoncie bezdroża zwiększa się. Wśród marek króluje oczywiście Toyota Land Cruiser, a wśród modeli benzynowa 80-tka. Właściwie ¾ wszystkich pojazdów, jakie możemy zobaczyć w tej części Boliwii, to LC FZJ80.

 

 

Pod wieczór docieramy na skraj Salaru de Uyuni. Chyba każdy z nas słyszał, czytał i widział na zdjęciach to magiczne miejsce, ale i tak następnego dnia, gdy wjeżdżamy przed świtem na śnieżnobiałą taflę soli, czujemy, że jesteśmy wybrańcami losu, mogąc tego doświadczyć. Płaska jak stół (różnica na całym obszarze tylko 41 cm!) powierzchnia wyschniętego słonego jeziora niemal o wielkości województwa śląskiego daje wrażenie poruszania się po białym morzu. Na salarze znajduje się kilka wysp wystających nad powierzchnię tafli. Zmierzamy w linii prostej kilkanaście kilometrów do najbardziej znanej Isla de Pescados (Wyspa Rybia – od kształtu, jaki przybiera z oddali). Najeżona kaktusami, wyrasta z bieli na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wspięcie się na nią daje wreszcie możliwość ogarnięcia bezkresu salaru. Słońce przekracza linię horyzontu i rozpoczyna się festiwal długich cieni. Obserwujemy przesuwający się po salarze ogromny cień wyspy “owłosionej” cieniami kaktusów i przesuwające się punkciki Land Cruiserów po białej tafli. Wczorajszy dzień obfitował w niesamowite widoki, ale dzisiejszy też niewiele mu ustępuje. Nieziemskie krajobrazy zaburza jedynie wianuszek Land Cruiserów otaczający wyspę, każdy z niebieskim brezentem na dachu. Jeden samochód to 4 do 6 turystów, a niebieska plandeka na górze to kuchnia, butla gazowa i jedzenie – wycieczki są sprzedawane razem z wyżywieniem. My chyba jako jedyni dotarliśmy tu samodzielnie. Z obwożenia turystów żyją całe rodziny – rozmawiamy z Pedro, byłym górnikiem z Oruro, który wraz z żoną i kilkuletnim synem Melekiem jedzie z czterema Australijczykami do Uyuni. W ciągu miesiąca robi kilka kursów, a jego samochód zastępuje mu dom. Cokolwiek by złego nie mówić o turystyce masowej, dla wielu ludzi jest dobrodziejstwem i często jedynym sposobem na przeżycie.

 

 

Z Wyspy Rybiej płyniemy znów po białym morzu – tym razem kurs od linijki na wschód. Nie możemy nie skorzystać z okazji, by się poczuć jak na torze Boneville. Rozpędzamy naszą 105-kę, ile dała fabryka, i testujemy jej maksymalną prędkość. Licznik zatrzymuje się na 145 km/h i nie idzie dalej, ale wykwity soli w kształcie wielokątów wprowadzają samochód w nieprzyjemne wibracje. Dojeżdżamy do wschodniego skraju salaru, gdzie znajduje się teren, z którego masowo wydobywana jest sól. Niewielkie kopczyki, pozostawione do wyschnięcia, ładowane ręcznie na ciężarówki, ciągną się aż po horyzont. Nie jest to sól wydobywana wyłącznie w celach konsumpcyjnych – w pokładach soli leżącej na powierzchni Salaru de Uyuni znajdują się największe depozyty litu – najbardziej rozproszonego metalu naszej planety. A ponieważ wszyscy używamy komórek i innych sprzętów elektronicznych napędzanych bateriami litowo-jonowymi, mocno prawdopodobne jest, że metal ten zawędrował do naszych kieszeni właśnie stąd.

 


 

 

Docieramy do miasteczka Uyuni, które dało nazwę salarowi. Oglądamy na przedmieściach cmentarzysko sprzętu kolejowego rdzewiejącego tu od ponad wieku, tj. od czasów, gdy miasto było stacją przeładunkową na drodze do boliwijskiego wówczas portu w Antofagaście. Klimatyczne Uyuni to szerokie brukowane ośmiokątną trylinką ulice z wysokimi krawężnikami, niewielkie kościoły, Plaza de Mayor z wieżą zegarową i przede wszystkim zaplecze do obsługi rosnącego lawinowo ruchu turystycznego. My jednak wolimy zanocować gdzieś na dziko pomiędzy miastami, więc wyjeżdżamy na główną drogę w kierunku Potosi.

 

 

Ruta Nacional Cinco okazuje się szerokim szutrowym traktem wijącym się przez pustkowia, odwiedzane głównie przez podobne do lam wigonie, zwane z hiszpańska wikuniami. Ruch jest tu minimalny, więc zabieramy wszystkich autostopowiczów po drodze. Jednym z nich jest energicznie machająca na nas starsza pani w kapelusiku, z beczką pełną chichy. Beczka okazała się nie być dokładnie dokręcona, więc już do końca wyjazdu nasze ubrania i plecaki mają zapach sfermentowanej kukurydzy…

 

Leżące 4 km n.p.m. Potosi od stuleci znane było z fortuny bogacących się tu właścicieli kopalń i biedy wyzyskiwanych przez nich miejscowych górników. Cerro Rico (Bogata Góra), dominująca nad miastem, jest posiekana sztolniami, w których od stuleci wydobywano srebro. Obecnie największe i najstarsze kopalnie tego pierwiastka stały się atrakcją turystyczną, a głównym surowcem wydobywanym na Cerro Rico jest cyna i cynk. Warunki wydobycia niewiele się zmieniły od czasów konkwistadorów, wypadki w pracy są tak częste, że średnia długość życia górników jest bardzo niska. Górnicy pracują na akord – jak nie przymierzając zbieracze pomidorów. Tyle zarobią, ile wydobędą, takie będą standardy bezpieczeństwa, jakie sobie zapewnią. Turyści przynoszą w prezencie do sztolni liście koki, które zabijają głód i… laski dynamitu, który jest stosunkowo drogi. My Cerro Rico obejrzeliśmy tylko na powierzchni – straszne miejsce, świadomość sytuacji tych ludzi tylko napawa grozą. Przypomniał się nam Pedro wożący turystów po salarze – całe szczęście dla niego, że zdecydował się na zmianę zajęcia.

 


 

 

Kręty szutrowy trakt przecinający kolejne doliny doprowadza nas do Sucre. Miasto to jest właściwą stolicą kraju, przynajmniej tak wynika z konstytucji. Ilość zabytków sprawia, że starówka została wpisana na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Położona dość nisko jak na boliwijskie warunki, bo zaledwie na wysokości… Gerlachu, jest przyjemnym miastem, kojarzącym się z Krakowem.

 

 

Właściwie pozostał nam już tylko powrót do Santa Cruz – za 3 dni musimy oddać samochód – ale Boliwia nie daje nam chwili wytchnienia od niesamowitych krajobrazów. Przecinamy Cordiliera Oriente – dużo niższe pasmo (jak na andyjskie warunki), ale dzięki temu pokryte roślinnością i poprzecinane głębokimi dolinami z niewielkimi rzekami – widoki niespotykane po zachodniej stronie Andów. Mijamy Punta Arce, Aiquile (gdzie nocujemy), Epizanę, Totorę (z ładnym rynkiem i targiem). Droga przez góry jest na wielokilometrowych odcinkach pracowicie wybrukowana otoczakami. W końcu docieramy do głównej drogi, z La Paz do Santa Cruz. Pojawia się pierwszy od tygodni porządny asfalt. Mijamy Samaipatę znaną z przedkolumbijskich wykopalisk i Vallegrande, gdzie rozpoczyna się Che Guevara Trail kończący się w miejscu jego śmierci w La Higuera kilkadziesiąt kilometrów stąd. Nie jest to postać z naszej bajki, dlatego nie zbaczamy z drogi i jeszcze tego samego dnia wieczorem docieramy do Santa Cruz.

 

Następnego dnia musimy się pożegnać z Toyotą (Roberto znowu przyjechał po auto z La Paz), która była naszym domem przez cały czas podróży i Santa Cruz już oglądamy per pedes. Następnego dnia bierzemy autobus do Asunción w Paragwaju. Jedzie ponad dobę i ma więcej bagaży niż może pomieścić – jesteśmy chyba jedynymi pasażerami na pokładzie, którzy nic nie szmuglują. Oglądamy Asunción, wieczorem łapiemy następny autobus do Ciudad del Este, skąd przechodzimy na piechotę do Foz w Brazylii. Tu wynajmujemy osobówkę na jeden dzień, aby jeszcze raz zobaczyć po trzynastu latach wodospady Iguazu i zaporę Itaipu. Ostatni etap to samolot z Foz do Sao Paulo, nocne zwiedzanie miasta i w końcu – witaj, Europo. Wyjazd ze wszech miar udany – na pewno jeden z najlepszych w moim skromnym dorobku podróżniczym. W starym i mądrym przysłowiu: „Kto podróżuje – żyje dwa razy” ja osobiście był zmodyfikował liczebnik – z dwóch na co najmniej dziesięć. Każdy dzień tej podróży będę pamiętał na pewno do końca życia, w przeciwieństwie do setek dni codzienności. Żadne inne wyszukane atrakcje współczesnego świata nie zastąpią tych tysięcy kilometrów przemierzonych w oszałamiających krajobrazach i metafizycznych bezkresach roztaczających się przed nami. Wrócimy tu na pewno...

 

Tekst i zdjęcia: Rafał Żurkowski

Z wykształcenia geograf i niedoszły arabista, z zajęcia właściciel szkół językowych www.rightnow.pl, z zamiłowania podróżnik. Od 30 lat uzależniony od jeżdzenia po świecie, najchętniej do miejsc odludnych i rzadko odwiedzanych. Przemieszcza się lokalnym transportem lub własną albo wynajętą terenówką.

 

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ