Gdzie się kąpiemy, jak gotujemy, czy często się kłócimy, czy mamy broń? Życie na trasie w Azji tak bardzo różni się od tego w Ameryce Południowej. Tylko jedna rzecz się nie zmienia – uwielbiamy naszą przygodę z Land Cruiserem. 

 

O świcie budzą nas ryki wyjców i skrzeczenie ar hiacyntowych – odezwał się budzik Pantanalu. Poprzedniego wieczoru zgubiliśmy się na największych na świecie mokradłach, znajdujących się w zachodniej Brazylii. Szukaliśmy drogi przez wiele godzin, aż zdecydowaliśmy się rozbić obóz tam, gdzie staliśmy. 

 

Poranne rytuały

 

Wyszliśmy z namiotu i zaczęliśmy swoje poranne rytuały, a tymczasem jelenie pasły się przy Land Cruiserze, zaś kapibary o śmiesznych ryjkach odpoczywały na brzegu pobliskiego strumienia. Umyliśmy zęby wodą z kanistra, który napełniliśmy na stacji benzynowej kilka dni wcześniej. Jak dotąd pijemy w Ameryce Południowej wodę z kranu, co jest prawdziwym luksusem. W Azji to było niemożliwe – zazwyczaj trzeba było używać filtra.

 

Gdzie okiem sięgnąć, otaczała nas woda, lecz trochę za dużo kajmanów zerkało na nas ponad piaszczystym brzegiem, żebyśmy odważyli się popływać. Zamiast tego wykąpaliśmy się szybko pod jedenastolitrowym turystycznym prysznicem. Napełniona torba prysznica i dwa dziewiętnastolitrowe kanistry w zupełności wystarczają na kilkudniowy kamping na terenach, gdzie brakuje wody nadającej się dla ludzi.

 

 

Poleganie na tanich rzeczach

 

Gdy zaczęliśmy podróż po Azji, z podziwem patrzyliśmy, jak przy odrobinie dobrej woli i kreatywności można przedłużać życie przedmiotów, reperując je zamiast kupować nowe. Zmieniliśmy zdanie, gdy jeden z kanistrów rozerwał się po dwóch latach szurania nim w tę i z powrotem w bagażniku Land Cruisera. Nie przejęliśmy się jednak, gdyż w Indiach można kupić kanistry za grosze na każdym rogu. Trzy razy kupiliśmy takie pojemniki za dwa dolary i za każdym razem po kilku dniach od zakupu mieliśmy w samochodzie powódź. Po tym doświadczeniu straciliśmy przekonanie do tanich rzeczy.

 

Co roku odwiedzamy Holandię na trzy tygodnie, po których wracamy na szlak obładowani częściami zapasowymi, sprzętem elektronicznym i wszystkim, co jeszcze zdołamy zapakować. Zmęczyły nas już improwizowane naprawy, które wystarczały na kilka dni, i tanie części wymienne, które rozpadały się chwilę po ich zamontowaniu. Pewnego razu podzieliłam się moimi rozterkami w tej kwestii z pewnym Argentyńczykiem. Powiedziałam, że jest mi trochę głupio przywozić co roku tyle rzeczy z Holandii. W końcu podróżujemy po to, by doświadczyć życia i poznać kulturę miejscowych ludzi. Ratowanie się markowymi przedmiotami z domu nie pasuje do tego obrazka. Argentyńczyk odpowiedział na to z pragmatyzmem: „Przyjechaliście do Argentyny, by spróbować naszej wołowiny, naszego wina i podziwiać widoki. Nie po to, żeby kupować tu części zapasowe do Land Cruisera”. Miał chyba rację.

 

 

Własna przestrzeń

 

Coen rozstawia krzesła i rozpala trzydziestoletnią kuchenkę turystyczną, by zagotować wodę. W tym czasie sprzątam w namiocie, żeby on mógł go potem złożyć. Po latach działamy automatycznie, a każde z nas ma swoje zadania, do których drugie się nie wtrąca. To właśnie nazwałabym naszą osobistą przestrzenią. Coen jest kucharzem, kierowcą, mechanikiem, fotografem i ekspertem IT. Ja zajmuję się finansami, zarządzam biurem, doglądam zapasów, sprzątam, szyję, piorę, piszę, planuję dalszą podróż i jeszcze do niedawna byłam pilotem – dopóki tego obowiązku nie przejął GPS.

 

Uwielbiamy spędzać razem każdy dzień i każdą noc. Rozdzielamy się tylko, gdy Coen jedzie do warsztatu naprawić coś w Land Cruiserze. Ja wtedy zwykle zostaję tam, gdzie akurat się zatrzymaliśmy. Daje mi to więcej czasu na czytanie lub pisanie pamiętnika. Coen uwielbia ten czas tylko z mężczyznami, gadanie o samochodach i innych sprawach facetów. Zwykle, gdy wraca, opowiada mi, z kim się zaprzyjaźnił, zjadł lunch, wypił piwo lub zrobił grilla.

 

Tego ranka niebo było błękitne, a słońce powoli wspinało się na czubki drzew. Częścią porannego rytuału jest kubek kawy i śniadanie. Przez całą podróż, pomimo poznawania różnych zwyczajów kulinarnych, śniadanie jem mniej więcej takie jak w domu. Natomiast Coen lubi eksperymenty – makaron w Chinach, pikantne dania w Indiach. Ja jednak nie daję się do nich przekonać. Wolę chleb z serem lub dżemem albo paczkę herbatników.

 

 


 

Raj na kółkach?

 

– No dobrze, zobaczmy, czy dziś uda nam się znaleźć drogę – mówię, dopijając codzienną porcję kofeiny. Na GPS-ie zielona linia pokazująca naszą wczorajszą trasę nie pokrywa się z czerwoną linią znaczącą drogę, którą mieliśmy jechać. Przez cały dzień błądziliśmy przez głuszę – wciąż zmienialiśmy kierunek, kręciliśmy się i zawracaliśmy, ale nigdzie nie było śladu szosy. Jednak ja chcę jechać dalej, zaś Coen woli poszukać czerwonego szlaku. Kłócimy się bez końca, w końcu padają słowa, których będziemy żałować. Wyskakuję z Land Cruisera i maszeruję przed siebie.

 

Mogę płakać z wściekłości i krzyczeć ile sił w płucach, a i tak nikt mnie nie usłyszy. A Coen? Mógłby odjechać, ale (na szczęście) miał sumienie. Godzenie się wychodzi mu o wiele lepiej niż mi, więc gdy trochę ochłonął, poszedł za mną i porozmawialiśmy. Wkrótce znów byliśmy na trasie, a między nami rozsiadł się wygodnie chwilowy dezerter – duch współpracy.

 

 

Uwielbiamy nasz styl życia. Czy to znaczy, że zawsze jest różowo? Cóż, niekoniecznie. Gdy zaczynaliśmy naszą odyseję w 2003 roku, szybko się nauczyliśmy, żeby nie powstrzymywać się przed wyrażaniem uczuć na bieżąco. Czasem napięcie rośnie z powodu niezgody między nami, ale często wynika z kontaktu ze światem zewnętrznym. Mogą to być pijani kierowcy lub piraci drogowi, którzy narażają własne i nasze życie, męczący urzędnicy lub głupie przepisy albo kłopoty ze znalezieniem miejsca na nocleg. Zawsze godzimy się tego samego dnia. Jest to konieczne, jeśli chce się wytrzymać ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bezpośredniość chroni nas przed tym, żeby drobiazgi urosły do rozmiarów katastrof. Czy kłócimy się? Owszem – krótko i intensywnie. Ale zaraz nam przechodzi.

 

Przeciwieństwa się przyciągają

 

Coen lubi bezpieczeństwo, ja – elastyczność. Ja lubię porządek, Coen rozkłada swoje rzeczy, gdzie popadnie. Coen może przez długie godziny siedzieć spokojnie i stukać w klawiaturę laptopa na siedzeniu pasażera. Ja nie umiem się skoncentrować na dłużej, więc ciągle przerywam pisanie i krzątam się po samochodzie, co doprowadza Coena do szału, bo samochód wciąż się kołysze. Mieszkanie na małej przestrzeni wymaga kompromisów, o wiele bardziej niż gdy masz tyle miejsca, ile chcesz. Często to się udaje, niekiedy nie. Takie życie.

 

Niektóre problemy nieraz same się rozwiązują. Na przykład gdy jesteśmy w ciepłym klimacie i większość czasu spędzamy na zewnątrz, przestrzeń już nas nie ogranicza. W Ameryce Południowej czuję się wystarczająco bezpiecznie, by wybrać się samotnie na długi spacer. Nie muszę się obawiać nadto ciekawskich mężczyzn, jak to bywało w Azji czy Indiach. Z kolei w Patagonii lub w Andach jest zwykle zbyt zimno, wietrznie i deszczowo, by długo siedzieć na zewnątrz. Wtedy bywa, że jesteśmy zamknięci w małym pudełku Land Cruisera przez pięć dni lub więcej, co może być męczące. W takich chwilach z zazdrością patrzymy na wielkie kampery, w których można rozprostować kości czy pójść do łazienki bez podejmowania bohaterskiej walki z żywiołami.

 

 

Różnice między nami zwykle dotyczą praktycznych kwestii. Jeśli jednak chodzi o sprawy podstawowe – co do naszego stylu życia lub wyboru miejsc, do których chcemy pojechać – panuje całkowita zgoda. Coen woli trzymać się jakiejś czerwonej linii na świętym GPS, ale i tak zwykle zdajemy się na intuicję. Dzielimy zamiłowanie do biwakowania bez wygód i do nieznanych ścieżek. Coen chciałby spędzać więcej czasu w miastach niż ja, ale przecież oboje chętnie odwiedzamy muzea, kościoły i świątynie, a przede wszystkim – lubimy przebywać z ludźmi spotkanymi na trasie.

 


 

Niebezpieczny świat wokół nas

 

Gdy ruszyliśmy w drogę, z naprzeciwka nadjechała Toyota Bandeirante. Kierowca zatrzymał nas.

– Cześć, jak się macie? Zobaczyłem wasz samochód w Corumbie. Z chęcią posłuchałbym o waszych przygodach. Może wpadlibyście do mnie? Jestem Pablo.

Uśmiechnęliśmy się. W Ameryce Południowej najwięcej zaproszeń dostaliśmy właśnie od Brazylijczyków. Pojechaliśmy za nim i rozbiliśmy obóz na jego ziemi, gdzie uczył nas łowić piranie i poczęstował popularnym daniem z ryżu, fasoli i wołowiny.

 

 

Zazwyczaj przyjmujemy wszystkie zaproszenia. To jeden z powodów, dla których zwykle pokonujemy najwyżej 60 kilometrów dziennie. W naszej wyprawie nie chodzi o połykanie kilometrów. Podróżując wolno, mocniej uświadamiamy sobie związek między ludźmi i krajobrazem – wytyczone przez ludzi granice to zazwyczaj okrutna ingerencja w jedność planety. Miejscowi czasem wyszukują nas w Internecie i zapraszają do siebie, lecz najczęściej robią to ludzie spotkani po drodze. Ekscytuje ich nasza podróż i chcą się o niej więcej dowiedzieć. Dzielenie się z nami swoim życiem sprawia im przyjemność, czasem napawa dumą.

 

Nie da się ująć w słowach bezmiernej gościnności, z jaką się spotkaliśmy, liczby ludzi, z którymi się zaprzyjaźniliśmy, oraz tego, jak bardzo bezpiecznie zawsze się czuliśmy zarówno w najodleglejszych zakątkach świata, jak i w najludniejszych miastach. Ufamy naszym sąsiadom i, jak sądzę, to jest powód, dla którego oni ufają nam. Dlatego nie wahają się nas zaprosić do siebie. Ze wzruszeniem wspominamy pewnego człowieka w Malezji, który skontaktował się z nami przez Internet. Umówiliśmy się, że go odwiedzimy, lecz gdy przyjechaliśmy do jego domu, nikogo nie było. Zadzwoniliśmy więc do niego, a on wyjaśnił, że musiał nagle wyjechać na weekend. „Weźcie od sąsiadów klucz i rozgośćcie się. Spotkamy się w poniedziałek, jeśli na mnie poczekacie” – powiedział. Oczywiście, że poczekaliśmy. Gdy wrócił, bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

 

Otwieramy drzwi Land Cruisera przed wszystkimi ciekawskimi i oprowadzamy ich po naszym pięciogwiazdkowym hotelu. W Wietnamie podchodziły do nas głównie kobiety, w Brazylii są to zazwyczaj mężczyźni. Dzielimy się z nimi posiłkiem ugotowanym na kuchence turystycznej lub chociaż herbatą. Intymność to luksus w takiej podróży. W wielu miejscach otaczają nas lokalni mieszkańcy. Zwłaszcza w Indiach, gdzie tłum na ulicach i drogach nigdy nie rzednie. Najczęściej jest to zabawne, choć bywa męczące. Uważamy jednak, że jest to uczciwy układ. Podróżujemy po ich terenach, więc czy nam się to podoba czy nie, zawsze staramy się odwdzięczyć za ich gościnność i poświęcać im czas.

 

Radość z biwakowania

 

Na granicy dżungli rozbijamy obóz, mając za plecami hiacyntowe ary, które robią straszny harmider. Przez lata przywykliśmy do tego, by zatrzymywać się późnym popołudniem. Na Pantanalu nie ma problemu z wyborem miejsca na nocleg. Lecz w rozwiniętych częściach świata nie jest to już takie proste. W Brazylii i Chile dobrym rozwiązaniem są całodobowe stacje benzynowe. W miastach szukamy zwykle cichych ulic w dzielnicach mieszkalnych. Tam zwykle śpimy w samochodzie, nie w namiocie. Jeśli komuś się nie spodoba obcy samochód przed drzwiami, możemy bez problemu odjechać. W kwestiach bezpieczeństwa staramy się po prostu zachować rozsądek, ale nie mamy broni palnej ani żadnej innej.

 

Wiatr jest tak silny i przejmujący, że gotowanie na zewnątrz odpada, choć Coen bardzo to lubi. Tym razem jednak ustawia w samochodzie płytę grzewczą. Gotujemy w Land Cruiserze tylko w przypadku bardzo złej pogody. W środku gromadzi się para, robi się gorąco. Trzeba się dobrze przygotować, bo gdy kuchenka jest rozłożona, jest tak ciasno, że trudno się ruszyć. Wtedy zwykle ja decyduję, co będziemy jeść, kroję warzywa, wyciągam produkty ze schowków i podaję je Coenowi.

 

 

Naszą kuchenkę gazową trudno obsłużyć bez gotowości do czytania instrukcji i pokładów cierpliwości, a to nie są moje mocne strony. Dawniej zwykle słyszałam uwagi w stylu: „Uważaj, ogień ma być niebieski, a nie pomarańczowy”, dopóki Coen nie doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jak sam się tym zajmie. W ten sposób został naszym kucharzem. Poza tym mamy trzydziestoletnią lodówkę, która czasem zawodzi, w dodatku działa tylko przy włączonym silniku. Z tego powodu nie kupuję mięsa. Nauczyliśmy się w drodze, że nie ma potrzeby jeść regularnie mięsnych potraw, jeśli w ogóle.

 

W Indiach kupiliśmy bardzo dobrą gazową kuchenkę turystyczną. Była to jedna z naszych najlepszych decyzji. Coen smaży cebulę i czosnek, dodaje ryż, potem dorzuca warzywa i podlewa wodą. Przykrywa i gotuje przez trzy minuty. Wyłącza gaz, czekamy pięć minut i voilà – kolejne wykwintne danie, które w Chile i Argentynie uzupełniamy doskonałym, choć niedrogim winem.

 

Popołudniowe słońce rzuca długie cienie na miękką trawę, widok jest jak objawienie. Świergot ptaków zamiera. O siódmej robi się czarno. O tej porze przygrywa nam orkiestra świerszczy i żab. Siedzimy na zewnątrz, przebrani już z szortów i podkoszulek w ciepłe skarpety, długie spodnie i bluzy. Grube ubranie, a także węgielki przeciw komarom, chronią nas przed ugryzieniami natrętnych owadów. Siedzimy z laptopami na kolanach. Coen porządkuje zdjęcia, które tego dnia zrobił, ja piszę pamiętnik. Idziemy spać wcześnie, pamiętając, że naturalny budzik na Pantanalu nie ma w zwyczaju zaspać.

 

Tak kończy się kolejny dzień w tej podróży zwanej życiem.  

 

tekst: Karin-Marijke Vis zdjęcia: Coen Wubbels

www.landcruisingadventure.com

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ