Samotne podróże zawsze są fascynujące. Zwłaszcza gdy otacza cię dookoła tropikalny las deszczowy, nad głową walczą ze sobą dwa cyklony, leje jak z cebra, pioruny walą z częstotliwością karabinu maszynowego, a przed sobą masz rozlaną na pół kilometra rzekę, blokującą ci jedyną drogę do domu.

  

Podróże kształcą. Szczególnie te na koniec świata. Zawsze nadchodzi taki moment, że myślę sobie, co ja tu robię, bo zamiast jeździć z przyjaciółmi w Polsce na nartach (podobno wreszcie spadł tam śnieg) ledwo oddycham gorącym, wilgotnym powietrzem dżungli i jestem zdany tylko na siebie. Kształcą, bo za każdym razem zdobywam nową wiedzę, nowe doświadczenia. I przywożę do domu nowe wspomnienia.

 

 

 

Na własnej skórze

Wybrałem się na australijski York. Ot, tak, w lutym, w środku pory monsunowej, aby zobaczyć pierwotną puszczę Lasów Deszczowych, odżywającą po długim, suchym lecie. Wybrałem się sam, uzbrojony w Toyotę HZJ (bushcampera), niezbędny sprzęt biwakowy, trochę map i książek, planując niepostrzeżenie (dla pogody oczywiście) przemknąć na sam koniec półwyspu do Bamagi. Ci, którzy znają się na dżunglach, powiedzą – w tym okresie? przecież to wariactwo. Inni, ci mniej się na niej znający, westchną: och, ależ to „cool“, „wow“ jaki „wyczyn“! A dla mnie znów było to pewne wyzwanie, coś co można przeżyć tylko na własnej skórze, a nie przeczytać w Internecie.

Pierwszy przedsmak, zapach, dotyk tej przygody odczuwam idąc długim rękawem z samolotu do hali przylotów na lotnisku w Cairns. Wyjście z klimatyzowanego Boeinga do „szklarni“, gdzie wilgotność oscyluje w okolicach 100%, a temperatura sięga 35 oC, powoduje momentalne przepocenie wszystkiego, co mam na sobie. Pot leje się strumieniami, duchota odbierała wszystkie siły – to chyba jest właśnie to, ta przygoda, przez duże „P”! Na szczęście nie pada, chociaż jakie to ma znaczenie – i tak jestem przemoczony do bielizny.

Po jednym dniu skóra jakoś się przyzwyczaja, nie pocę się już tak jak na początku. Nawet mogę swobodnie oddychać. I powiem szczerze, zachwyca mnie zapach mokrego lasu. Jest słodki, ożywczy, przesiąknięty nutkami poszczególnych kwiatów, liści, pnączy i żywych drzew. Pierwszą decyzją po wyjeździe z miasta jest nieużywanie klimatyzacji w samochodzie – może to niewygodne i niekomfortowe, ale pozwala otworzyć okna, by chłonąć tropikalne powietrze i wypełnić nim całą Toyotę.

 

 

W dżungli

Wybieram trasę wzdłuż Morza Koralowego, planując jechać tak daleko, jak tylko się da. A jak się da, to zobaczymy. Na razie pogoda jest taka jak normalnie w czasie monsunów, czyli wszędzie wiszą chmury, ale nie pada i w rzekach jest niski stan wody. Jest dobrze – w Internecie sprawdzam odczyty australijskich radarów pogodowych – widzę, że coś czai się i kręci nad zatoką Carpentaria. Jak nic formuje się ładny cyklon. Pierwszy nocleg wypada w Lesie Deszczowym gdzieś za Cape Tribulation. Znów, ot tak, widzę ledwo widoczny prześwit w zielonej ścianie, skręcam ze szlaku i wbijam się samochodem w prawdziwą dżunglę. Jadę kilkanaście metrów i nie widzę w lusterku drogi – o to właśnie mi chodziło, samochód zniknął w gąszczu Parku Narodowego Daintree. Wracam jeszcze piechotą na drogę, zsuwam trochę liści bananowca, lian i pnączy na ścieżkę, maskuję ślady opon – teraz nawet ścieżki nie ma i żaden Ranger lub inny nieproszony gość mnie nie znajdzie.

Zmrok w dżungli zapada bardzo szybko. Ok 10 min półmroku i nagle widzę tylko świetliki. No i wszystko dookoła ucicha. Ta niepokojąca i niesamowita cisza trwa ledwie kilka minut, aż gęstwina zaczyna się budzić do nocnego życia. Jest to niesamowite uczucie, nagle słyszysz spadające krople, łamiące się gałązki, coś skacze z drzewa na drzewo, coś skrzeczy i lata nad tobą, coś się tłucze o dach Toyoty. Fascynujące i niesamowite. Nawet jeść się odechciewa, więc z planowanej kolacji jeszcze przynajmniej przez godzinę będą nici. W tej chwili właśnie sobie uświadamiam, że wiem, czego zapomniałem zabrać. Czegoś, co nigdy wcześniej nie było mi potrzebne – dobrego magnetofonu. Las Deszczowy można spróbować utrwalić także na jeszcze jednym nośniku. Niestety, nie mam pomysłu, jak utrwalić jego zapach.

 

 

Coś się czai...

Bushcamper ma wszystko w środku. Łóżko, kuchenkę, kran ze zlewikiem, oświetlenie, podwyższony dach, tak że mogę w nim swobodnie stanąć, lodówkę, funkcjonalny blat, masę szuflad oraz siatki na szybach – można wiec zostawić otwarte okna. Problem tylko w tym, że po zapaleniu światła w środku czujesz się jak wewnątrz otwartej klatki – nic nie widzisz poza samochodem, a słyszysz i czujesz czające się wokół COŚ INNEGO i PRZERAŻAJĄCEGO. Nie wiesz, czy ci to coś zaraz nie wpełznie przez jakąś dziurę do środka, nie przegryzie siatki w oknie, nie przyklei do klamki drzwi i jutro rano znienacka nie ugryzie. Zbyt wiele naczytałem się o pająkach, wężach, jadowitych mrówkach, szerszeniach, nietoperzach, parzących lianach, aby nie czuć się… hmm... trochę osaczony. Nawet samo chodzenie dookoła samochodu staje się mało przyjemne i mało bezpieczne, a zwłaszcza ocieranie się o gałęzie lub potrząsanie liśćmi. Roślinność dotyka samochodu ze wszystkich stron, mam nawet wrażenie, że mała „polanka”, jaką widziałem w półmroku, pośrodku której zaparkowałem, zakleszczyła się dookoła, zamykając w szczelnym, czarnym, pełnym złowrogich odgłosów kokonie. Ale nic, chociaż mi, mieszczuchowi, robi się coraz bardziej nieswojo, cieszę się, bo przecież właśnie po to tutaj przyjechałem.

 

Uciec przed cyklonami

Wszystkie rzeczki, które przejeżdżam, są krystalicznie czyste i mają pyszną wodę. Coś dziwnego, wszak powinno padać, a nurt powinien być mętny i rwący. Nadzieja napawa me serce, może uda mi się dojechać do Bamagi? Przejeżdżam kolejne wzniesienie i mam to, czego chciałem – nagle widzę zapierający dech w piersiach widok na prawdziwą mętną rzekę pełną krokodyli. Dojeżdżam do brodu na Bloomenfield River koło miejscowości Wujal Wujal i widzę aborygeńskich cattlemenów w pickupie, zastanawiających się czy forsować bród, czy nie. Ja wracać nie chcę, więc po krótkiej rozmowie, ubezpieczając się nawzajem przeprawiamy się dobre 150 m przez rwącą i dosyć głęboką rzekę. Głęboką, bo samochód ostro znosi, a w kabinie pod pedałami mam wodę. Aborygeni mówią, ze cyklon jest coraz większy, a właśnie pojawia się nowy nad Cairns, więc wody będzie coraz więcej. W Cooktown potwierdzają mi prognozę i stan pogody, ale analizując ruch cyklonów oraz ich przemieszczanie, decyduję się jechać dalej przez kawałek Parku Narodowego Lakefield. I uciec przed cyklonami na północ. Kilkakrotnie przeprawiając się przez rzeki, w tym dosyć głęboką Laura River, dojeżdżam do Coen. Dowiaduję się, że dalej droga może nie być już przejezdna, a do Roadhouse’u Archer River na pewno nie dojadę, bo na brodzie przez Archer River trzy dni temu było 6 m wody. I żebym szybko stąd zmiatał, bo mimo że Laura River udało mi się przejechać bez problemu, wcale nie musi być tak ponownie – kilka godzin to bardzo dużo, a przecież jest to jedyna droga powrotna do Cairns.

Eeee tam, myślę sobie, zaczęło trochę padać, cześć floodway‘ow jest pozalewana, ale nie aż tak, żeby nie dało się jechać, cyklony poszły sobie na południe. Na pewno panikują i chcą nastraszyć samotnego białego człowieka z Europy. Peninsula Developmental Road jest przecież jak najbardziej oficjalnie dopuszczona do ruchu, a cała trasa do Bamagi zalecana jest aktualnie dla truckow 4x4, ale o tonażu nie wyższym niż 8T. Jadę wiec dalej – co będzie, to będzie.

 

10 metrów wody

Na Archer River Crossing widzę, że rzeczywiście jest fajnie. Bure wody rzeki kłębią się od brzegu do brzegu, a floodway’a nie widać.. No cóż, trzeba jednak wracać, tratwy budować nie będę.

 

 

Nie spieszę się, bo drogę znam, rozkoszuję się widoczkami, deszczykiem, jaszczurkami i kangurami, aż zaczynają pojawiać się piękne reklamy Laura Roadhouse. Nagle za zakrętem ukazuje się przerażający (dla mnie) widok. Laura River jest tak rozlana, że wystają z niej tylko wierzchołki drzew rosnących w korycie. Tam jest chyba z 10 m wody! O, pisa mać, przejeżdżałem tu przecież wczoraj. No tak, spotkało mnie to, czego się obawiałem i czego w skrytości ducha… podświadomie oczekiwałem. Oczami wyobraźni widzę odlatujący samolot, kończą mi się zapasy żywności a poziom wody podnosi się i zalewa cały York ze mną pośrodku. I ginę bohaterska śmiercią śródlądowego rozbitka. Osada Laura jest kilometr dalej, widzę przekaźnik, czuję zapach pieczonego kurczaka i rozważam, czy rzeczywiście nie zbudować jakiejś dłubanki z gumowca lub użyć napompowanej dętki, przepłynąć rzekę i przeczekać zalanego floodway’a w bardziej cywilizowanych warunkach, a nie na drodze, w samochodzie i w deszczu. Charakterystyczny znaczek „uwaga krokodyle“ jednak skutecznie studzi moje zamiary. No nic, trzeba zamieszkać po tej stronie rzeki. Przyrządzam sobie prosty obiadek z puszki, ale pojawia się kolejny problem. Czuję, że wychodzenie z samochodu, moknięcie i wysychanie, na zmianę ciepły oraz zimny wiatr coś nie wychodzą mi na dobre i zaczyna łapać mnie gorączka. Po chwili trzęsie mną już na poważnie, kaszlę jak stary dziadyga i zastanawiam się, co dalej robić – nie wygląda to dobrze. Malaria? Nie, tutaj raczej nie występuje. Febra? Może, ale też chyba nie, bo objawy łagodniejsze, podobne jak przy normalnej grypie. No tak, twardy (i głupi) jestem, nie zabrałem żadnych lekarstw, to teraz mam. Trzeba jednak sobie jakoś radzić. Rozglądam się więc za pewnymi charakterystycznymi drzewami, na których można spotkać czasami szaroniebieskie misie, jeden z symboli Australii – mam, jedno rośnie nawet niedaleko ode mnie. Wchodzę po pniu na górę, zrywam kilka gałęzi i wracam do samochodu. Na kuchence gotuję wodę, wrzucam na wrzątek dwie garści liści i rozkoszuję się ożywczą inhalacją. Tak jak przypuszczałem, dreszcze po chwili mijają, a ja czuję się tak jakoś dziwnie, błogo i kolorowo...

 

Z tęczowym kręciołkiem

Następnego dnia deszcz dalej stuka o dach, w krajobrazie nic się nie zmienia, a ja nadal „leczę” się medycyną naturalną, słucham didgeridoo na CD i jest mi tak błooogoo...

 

Kolejny ranek, patrzę na rzekę i… oczom nie wierzę. Rzeki nie ma! Czyżby efekt uboczny „inhalacji”? Znaczy się, rzeka jest, ale na floodway’u widać słupki pokazujące głębokość. I jak nic te 70 cm można już spróbować pokonać. Zbieram się szybko i z fajnym tęczowym kręciołkiem w głowie, bez zastanowienia, wjeżdżam w bród – woda może w każdej chwili wrócić. Dojeżdżam do Laury, nie zatrzymuję się, za osadą jest przecież drugi bród, a jak pamiętam, poprzednim razem było tam trochę więcej wody. Na szczęście nie jest jej aż tak dużo, żeby zagroziło to Toyocie i bez większego problemu przeprawiam się na druga stronę. No, jestem uratowany, zdążę na samolot, wyzdrowieję i nie będę już musiał za długo wspomagać się ożywczymi olejkami eterycznymi z eukaliptusa.

 

 

Dalsza droga to spokojna jazda w kierunku zatoki Carpentaria (może załapię się na kawałek cyklonu?), rezerwat korytarzy wulkanicznych w Undara i powrót do Cairns przez cywilizowane i bezpieczne tereny. Kolejna przygoda kończy się, ale Australia czeka już na kolejną wyprawę w Lasy Deszczowe półwyspu York. Do zobaczenia na szlaku!

 

Michał Synowiec „Zetor”     

  

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ