Wiele osób nie wyobraża sobie weekendowego wyjazdu z małymi dziećmi. Jak poradzić sobie z pociechami w dalekiej Australii? Posłuchajmy relacji z nietypowej podróży Ani i Tomasza

 

Hilux z Australijskiej wyprawy

 

Plan i precyzyjny roadbook podróży pomógł przygotować znajomy Australijczyk, który swoją ojczyznę przejechał wzdłuż i wszerz. Jako miłośnicy off-roadu zakładaliśmy liczne podróże drogami nieutwardzonymi z noclegami na kempingach lub na dziko.

Wizy załatwiamy przez Internet, formalność ogranicza się do rejestracji numeru paszportu, w ciągu kilku minut dostajemy promesę wizową mailem, wizę zaś na lotnisku po kontroli „imigration”. Pakujemy sprzęt: m.in. laptop z gps i programem OziExplorer do czytania map, przetwornicę na 220 V z polskim gniazdkiem, przedłużacz z australijską wtyczką sieciową, ale z polskimi gniazdami, narzędzia, 30 m syntetycznej liny do wyciągarki, śpiwory, zestaw lekarstw i opatrunków, odtwarzacz DVD i monitory na zagłówki, filmy dla dzieci i trochę zabawek.

W Perth mamy zarezerwowany samochód konieczny do dalszych przygotowań. Pierwszym wyzwaniem był zakup terenówki. Wynajem na 3,5 miesiąca kosztowałby nawet 14 tys. AUD (dolarów australiskich) czyli blisko 40 tys. zł a w budżecie mieliśmy 12 tys. dolarów na zakup całego sprzętu, z założeniem, że po zakończeniu wyprawy dużą część odzyskamy.

Poszukiwania rozpoczęły się w Polsce, najwięcej ofert było na „gumtree”. Wybór padł na Toyotę Hilux. Ważne było wyposażenie i modyfikacje: nowe opony Goodyear Wrangler MTR ze wzmocnieniami z kevlaru (rewelacyjne gumy na kamienne drogi tego kontynentu!), dodatkowe koła zapasowe, snorkel (liczne brody), stalowe zderzaki (przedni ważny ze względu na spotkania ze zwierzyną), halogeny Hella (do jazdy nocą), stalowy bagażnik dachowy (wytrzymywał około 200 kg), dwa akumulatory Optima Yellow oraz radio UHF (jedyny środek łączności poza drogim telefonem satelitarnym, zapewniający kontakt w Outbacku), liftowane zawieszenie ze wzmocnionymi resorami i amortyzatorami „heavy duty” oraz kilka drobniejszych udogodnień. Wszystko to za 6800 AUD.

Znalezienie sensownego Land Cruisera czy Patrola w cenie poniżej 15 tys. graniczyło z cudem. Wybór wydawał się atrakcyjny, ale jak się później okazało do końca taki nie był. Pozostawała kwestia zakwaterowania. Mieszkanie 3,5 miesiąca w namiocie nie wydawało się zachęcającą perspektywą, głównie ze względu na przywiezioną fobię zabójczych pająków, które próbowałyby nas nawiedzić. Rozważaliśmy też zakup namiotu dachowego, ale wcale nie są one tanie, ostatecznie wybór padł na przyczepę, która dzięki masywnej konstrukcji, solidnemu zawieszeniu i oponom BF Goodrich AT mogła służyć jako sprzęt off-roadowy. Zapewniła minimum komfortu, miejsce i sprzęt do gotowania oraz dwa wygodne łóżka.

Na koniec jeszcze wizyta w wydziale komunikacji, której opisanie zajmie więcej niż ona trwała. Zostaliśmy zarejestrowani w bazie posiadaczy środków transportu Western Australia (wystarczył adres hotelu i dwa dokumenty ze zdjęciem), a sympatyczny urzędnik powtarzając ulubiony australijski zwrot „no worries” (bez obaw), wydał dokument własności z ubezpieczeniem.

 



Większość dróg (nawet te wąskie, dwupasmowe) nazywana jest „highway”. Nawierzchnie są równe, nawet te nieutwardzone (gravel road) – jeśli znalazły się na liście dróg objętych regularną konserwacją. Jeżeli nie, to pokrywa je rodzaj tarki, która powoduje, że samochody rozpadają się na kawałki. Utrudnieniem jest kurz, przejeżdżający samochód wzbija taki tuman, że lepiej się zatrzymać.

 



Dramatycznie się robi gdy po szutrowej drodze pędzi 90 km/h „road train” – ciężarówka z przyczepami. Jest kurz, podmuch powietrza spycha na pobocze, a ostatnia przyczepa jedzie ruchem wahadłowym i sypie kamieniami spod kół. Kierowca przez radio krzyczy „no worries, mate” (bez obaw, koleś). Ogólnie jednak jeździ się dobrze, kierowcy pozdrawiają się a drogi są doskonale oznaczone. Podstawową zasadą a nie objawem grzeczności jest pomoc. Przemierzający tysiące km Australijczycy wiedzą, że nieudzielenie jej może wiązać się z zagrożeniem życia.

 



Przygotowując się do przemierzania odludnych dróg trzeba mieć zapas paliwa (stacje są co 300-500 km), wody (około 100 l) oraz jedzenia (na tydzień). Paliwo kosztowało 1-2 dolary za litr. Jazda po zmroku jest w Australii wyjątkowo niekomfortowa ze względu na wałęsające się stada kangurów i krów, dlatego ruch zamiera. Bilans tych podróży widać na poboczach w postaci ciał zabitych zwierząt.

Z Perth ruszyliśmy wzdłuż Oceanu Indyjskiego. Ciekawsze miejsca prezentujemy w ramkach. Urzekły nas m.in. mokradła w okolicy Darwin. Zwiedzamy park Dam Fog, z powodu deszczu ścieżka piesza jest zamknięta i panuje bezwzględny zakaz opuszczania samochodów ze względu na krokodyle. W Adelaide River wsiadamy na łódkę i płyniemy szukać krokodyli.

 



Atrakcja polega na karmieniu ich świeżym mięsem – podpływają blisko i wyskakują z wody łapiąc mięso, pytanie czy nie wpakują się na pokład, aby spróbować czegoś bardziej świeżego. Komercjalizacja australijskich ikon, czyli Ulururu i Ayers Rock, mocno nas za to zniesmaczyła. Miłym akcentem pod koniec jest park narodowy imienia Kościuszki, niestety pisany bez „z” i kreski nad „s”.

Mniej więcej w połowie Gibb River Road auto zaczęło wydawać niepokojące dźwięki z tylnego mostu. Odpinamy wał, jazda próbna wypada pomyślnie, więc jedziemy przednionapędówką. Wszystko jest OK do wjazdu w teren. Tak docieramy do Kunanara. To małe miasteczko we wschodniej części Kimberley, gdzie część mieszkańców żyje z uprawy owoców i warzyw, pozostała z naprawiania i mycia aut lub karmienia turystów przyjeżdżających z Gibb River Road. Znajdujemy warsztat, mechanicy zaczynają wymieniać most.

Niestety, warsztaty w Australii potrafią spaprać robotę – leje się płyn chłodzący, kilka śrub jest niedokręconych, most ma wyciek. Mechanicy usuwają niedoróbki, ruszamy ale ponownie mam wątpliwości, czy wszystko jest OK. Przeczucie potwierdza prosty test ze znakami na kołach, nowy most ma inne przełożenia, co w aucie 4x4 oznacza brak możliwości załączenia przedniego napędu bez rozwalenia skrzyni rozdzielczej. Właściciel warsztatu nie był zachwycony, widząc nas ponownie, ale nie dyskutując zaczął szukać właściwego mostu.

Najbliższy był 4000 km stąd i mógł dotrzeć za tydzień. Ruszamy w kierunku Darwin by tam go odebrać i samodzielnie wymienić na drodze. Znów mamy 4x4. Przekraczaliśmy trzy strefy czasowe i klimatyczne. Mieliśmy kontakt z ciekawymi ludźmi, widzieliśmy różnorodne krajobrazy, rośliny i zwierzęta. Synowie urośli i wydorośleli. Obyło się bez złych przygód z robakami, wężami, chorobami.

 

Anna Cytryniak, Tomasz Woźniak

 

 

 

GALERIA ZDJĘĆ