Dwa lata temu, kiedy wyjeżdżałem z Mongolii, witałem cywilizację Rosji z przyjemnością. Równy asfalt zaczął się już na granicy w Taszancie i zapowiadało to powrót do "normalnego" świata. Jednakże nie żegnałem Mongolii na zawsze. Miałem już w głowie gotowy plan powrotu na następny rok. Ale rzeczywistość materialna rzadko nagina się do moich planów i wróciłem do Mongolii dopiero po dwóch latach. 

 


Podróże znają tylko jedno ograniczenie. Są nim pieniądze. Uzbieranie funduszy na kolejną podróż wymaga wielu kompromisów i wyrzeczeń. Tym razem pieniądze przyszły do mnie z nieoczekiwanej strony. W tę podróż wybrał się z nami stary znajomy z Niemiec, wraz z dwójką dzieci. Podreperowaliśmy w ten sposób nasz dziurawy nieco budżet.
Spotkaliśmy się z Karstenem i jego dziećmi, Larsem oraz Norą, w Mińsku, na Białorusi. My właśnie skończyliśmy podróż po północnym Kaukazie, a Karsten ledwo co odebrał dzieciaki ze szkoły. W Niemczech wakacje zaczynają się w drugiej połowie lipca.


Przefrunęliśmy Rosję od Smoleńska po Ałtaj w tydzień. Wybraliśmy północną drogę przez Kirow, Perm i Jekaterynburg. Rosja tak szybko się cywilizuje, że cenami w sklepach już przeskoczyła Polskę. Ilość samochodów na drogach jest astronomiczna, a większość z nich to nowe, japońskie lub europejskie wozy. Nigdy nie spodziewałem się, że będę stać w korku po środku Niziny Środkowosyberyjskiej, wielkiej jak pół Europy. Od ośmiu lat tędy jeżdżę i na początku witałem kierowcę w samochodzie jadącym z przeciwka z uśmiechem. Teraz walczę z nim o miejsce na drodze. Remont mostu i ruch wahadłowy po środku pustkowia, które trudno sobie wyobrazić w europejskich realiach, tworzy korek na trzy kilometry. Kilkaset kilometrów bagien dookoła, pięćset kilometrów do Nowosybirska i trzysta do Omska. Na północ tylko przyroda, a na południe kilkaset kilometrów do stolicy Kazachstanu - Astany. Droga jak grobla na bagnach, gzy wielkości pudelka zapałek chcą się wcisnąć przez otwarte okna samochodu, a my stoimy i końca kolejki nie widać! W kilka lat Syberia tak się zglobalizowała, że setki TIRów dziennie muszą dostarczać wszelakie dobro do bogatych miast, stolic ropą i gazem płynących. Kiedyś nieliczne Kamazy, dziś nowe, zachodnie Scanie i Volvo, a my je wyprzedzamy i wyprzedzamy bez końca, po dwanaście godzin dziennie przez cały tydzień.

 

  

 

 

Wreszcie lądujemy w pięknym Ałtaju. Zatrzymaliśmy się na plaży nad Katunią na dwie noce. Pierwszego dnia od razu zrobiliśmy trzydziestokilometrowy treking po górach, wzdłuż rzeki. Za sąsiadów mamy Rosjan z Petersburga. Przyjechali tu na wakacje i festiwale medycyny ayurvedyjskiej. Jechali ponad sześć tysięcy kilometrów przed siebie i nie wyjechali z własnego kraju. Zrobili nam koncert na misach tybetańskich z szumem wzburzonej Katuni w tle. Wieczorem dołączył do nas Niemiec na motocyklu, który wraca z Mongolii do domu.
Kolejnego dnia chcieliśmy przekroczyć granicę w Taszancie, ale spóźniliśmy się o pól godziny. Za długo nam zeszło oglądanie petroglifów Kalbyk-Tasz. Przenocowaliśmy więc na stepie, na ponad 2000m n.p.m. Było dość zimno, a dookoła pustka. Taki przedsmak Mongolii.

 


 


Kolejnego ranka stawiliśmy się na granicy i po dwóch godzinach kłótni z ałtajskim pogrnicznikiem wróciliśmy pięćdziesiąt kilometrów do Kosz-Agacz, do biura służb migracyjnych. Spornym stał się martwy od siedmiu lat przepis nakładający obowiązek rejestrowania wiz po przyjeździe do Rosji. Krótko mówiąc, trzeba przybić jakąś pieczątkę z datownikiem na kartce imigracyjnej, w hotelu lub na poczcie, aby potwierdzić, że się wjechało do Rosji. Przepis bzdurny i dlatego nieprzestrzegany od lat przez służby federalne. Ale Ałtajcy widać nadal są bardziej świętsi od Putina. Długie tłumaczenia nic nie dawały. Dopiero kiedy stanowczo zażądałem, aby połączyli nas telefonicznie z naczelnikiem, ze stolicą Ałtaju - Gornoałtajskiem, sprawa poruszyła się naprzód. Chcieli nam wlepić mandat po 200zł od osoby, wypisać protokoły z odciskami palców, więc warto było krzyczeć i tupać nogami. Naczelnik po krótkim, telefonicznym wyjaśnieniu sprawy rozkazał nas puścić bez mandatu, a kierowniczka oddziału w Kosz-Agacz, na odchodnym, udzieliła nam słownej nagany i poinstruowała, jak należy postępować przy następnej wizycie w Rosji. Nadmieniła także, że jesteśmy wolni tylko dlatego, że pan naczelnik okazał nam ludzką wielkoduszność. Tak się kiedyś za Stalina, wrabiało podwładnych. Pan naczelnik może teraz w każdej chwili wykorzystać tę sytuację i wyprzeć się swojej, nieformalnej, telefonicznej decyzji. Urzędas na granicy, również poinformowany telefonicznie przez panią kierowniczkę, rozłożył tylko ręce i powiedział - ja nic nie mogę, muszę słuchać rozkazów zwierzchników. W Polsce urzędy i urzędnicy powoli się reformują, zbliżają do zachodniej normalności. W Rosji ten proces jest o wiele wolniejszy. Nadal strach wyprzedza myślenie, a nowe przepisy nie nadążają za zmieniającą się rzeczywistością. Jest w Rosji wiele takich martwych, durnych, postkomunistycznych przepisów. Kilka z nich dotyczy bezpośrednio turystów. Jednakże nadal byliśmy pełni obaw co do strony mongolskiej. Już zeszłym razem zetknęliśmy się z przepisem, jakoby należy wpłacać wadium po kilka tysięcy dolarów, za wjazd starym samochodem. Ale obawy były płonne, bo celnicy szybko i profesjonalnie nas odprawili, pozostawiając w naszych rękach świstek papieru z dwoma pieczątkami. To niby ma być dokument celny tymczasowego wwozu pojazdu do Mongolii.

 

 

Te wszystkie ceregiele zajęły nam większą część dnia. Więc przejechaliśmy pierwszą przełęcz i stanęliśmy na nocleg na pograniczu wielkich rozlewisk. Okazało się to błędem, bo komary nie dawały nam spokoju przez cały wieczór. Było ich tyle, co w upalne lato na Syberii. Powietrze gęstniało od bzyczenia ich skrzydeł. Mimo ciepła, opatuliłem się po same uszy, a na głowę wsadziłem kapelusz z moskitierą. Jednak meszki przez nią przechodziły. Każdy zamaszysty ruch ręką odsłaniał nadgarstki spod rękawa. Siadanie napinało spodnie na kolanach i tyłku, co wykorzystywały komary i gzy. Psikanie antychemią pomagało tylko na chwilę. Tak jak w siarczysty mróz, lodowate powietrze wydaje się przeszkodą, a nie przezroczystą pustką. Gdy wiatr wdziera się nam za kołnierz, a stopy drętwieją z zimna. Tak powietrze nasiąknięte owadami staje się przeszkodą, jak brak tlenu na obcej planecie. Trzeba używać sposobów, aby wziąć prysznic, aby owady nie wleciały do sypialni - samochodu, aby przewietrzyć wnętrze i nie udusić się od dymu ze spiral antyowadowych.

 

Następnego ranka czekało nas kolejne, mongolskie diabelstwo. Już zrozumieliśmy, dlaczego pasterze ze swoimi trzodami i jurtami wynoszą się z ciepłych dolin, z 1500m n.p.m. na ponad 2000m n.p.m. To owady ich do tego zmuszają. A tego ranka dowiedzieliśmy się, dlaczego w Mongolii jest tyle różnych dróg, które zmierzają do tego samego celu, w tym wypadku miasta Ulangoom. Nowe drogi powstają po to, by ominąć okresowe przeszkody pod koniec sezonu deszczowego, jak dziś omijają rozlewiska.
Zmarnowaliśmy kilka godzin, aby przekroczyć szeroko rozlaną rzekę. Zwiedziliśmy przy okazji wymarłe, na czas letniej pory owadów, wioski oraz zażyliśmy off-roadu błotnego. W końcu poszliśmy po rozum do głowy i pojechaliśmy bliżej gór, gdzie miast błota są kamienie, a i rzeka jest węższa. Mimo to musieliśmy zanurkować prawie metr w rwący strumień.
Zwykle omijam off-road, a od szutrówek wolę asfalty. Często jestem pytany, na co mi samochód terenowy, skoro unikam terenu. Odpowiadam - jest moją polisą ubezpieczeniową na czarną godzinę. Gdybym nie miał błotnych, wielkich opon, to nie dojechałbym dziś do rzeki. A gdybym nie miał blokad dyferencjałów, to bym z niej nie wyjechał. Karsten by mnie wyciągnął, ale przez ten czas woda weszłaby do wnętrza samochodu, a ja przemarzłbym do kości, stojąc w lodowatej strudze i zaczepiając liny.

 

 

Zatrzymaliśmy się na przełęczy aby wypuścić oczy na wypas po przepięknych połoninach mongolskiego Ałtaju. Podobnie jak w Himalajach, tutaj też łatwo stracić prawidłową perspektywę. Dopiero potężne drzewo na przeciwległej przełęczy, na pierwszy rzut oka zaklasyfikowane na lichy krzak, nadaje skali tym przestrzeniom, tej pustce. Iwona mówi, że ścisk ludzi i zakorkowana, sześciopasmowa obwodnica Moskwy dusi. Przestrzeń Mongolii za to onieśmiela. Człowiek wycofuje się w siebie przelękniony ogromem srogiej, bezdusznej przyrody. Odkrywa swą samotność i zdaje sobie sprawę z iluzji ciepłego bezpieczeństwa życia w ścisku przeludnionej Europy. Właśnie dlatego Mongolia nie wydaje się dobrym celem podróży dla tych, którzy w swym wnętrzu mogą odkryć jedynie pustkę.

 


 

 

Na przełęczy zmieniliśmy plany i postanowiliśmy pojechać do OT-Camp, z powrotem 50 kilometrów, aby zagościć na corocznym festiwalu folk, którego reklamę zawieszono na tablicy ogłoszeń, właśnie na przełęczy. Reklamy wymalowano w języku angielskim, ale trudno było znaleźć kogokolwiek mówiącego tym językiem na terenie ger-campu, czyli hotelu zbudowanego na kompletnym bezludziu ałtajskich gór z kilkunastu, nowoczesnych jurt. Dopiero wieczorem, podczas przygotowań do wielkiego, szamańskiego ogniska, odnaleźliśmy kilkoro białych turystów przywiezionych tu taksówkami - Toyotami, wśród nich Rafaela, który studiuje kulturę mongolską w Ulaan-Baatar.

 

Zwyczajem ludów, które niechętnie przyjęły od Białych ideę precyzyjnego mierzenia czasu, fiesta, oficjalne rozpoczęcie wielkim ogniskiem, oraz późniejsze śpiewy gardłowe i tańce, rozpoczęły się późnym wieczorem, z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Scenę szczelnie obstąpiło kilkudziesięciu widzów. Ognisko strzelało iskrami pod granatowe, rozgwieżdżone niebo. Deski trzeszczały pod ciężkimi butami wiekowego tancerza, który na oko wyglądał na siedemdziesięciolatka, ale poruszał się zwinnie i z wprawą jak młoda baletnica. Zestaw tanecznych ruchów nie jest skomplikowany, trochę przypomina naśladowanie tańców godowych różnych zwierząt, a najbardziej łabędzia. Całkiem podobnie tańczyły trzy babki, ciężko odziane w powłóczyste stroje ludowe. Kilkoro mężczyzn z publiczności natchnionych dźwiękami także rzuciło się w tany. Podrygując tak w półkolu przypominali Greków po kilku głębszych cipru, dostojnie tańczących z uniesionymi wysoko ramionami.

 


Początkowo muzykę tworzył na prostym instrumencie - dombura, wyglądającym jak dziecinna gitarka z długim gryfem, tylko jeden, również wiekowy grajek. Po chwili popis solowy dała starsza pani na równie nieskomplikowanym urządzeniu, a na końcu przyłączył się profesjonalny folk-instrumentalista, owiany sławą w całej Mongolii, który pięknym, męskim głosem, modulowanym do śpiewu gardłowego, uświetnił wokalnie występ. Piosenki w wykonaniu kobiet miały charakter religijny, natomiast w wykonaniu mężczyzn opiewały, jak sądzę, dawną bohaterską świetność Mongolii. Były znane publiczności, zwłaszcza tej starszej, która po cichu wtórowała śpiewakom.


Mimo tłumu ludzi, stworzyła się z tego podniosła atmosfera, w charakterze kameralnego, wręcz osobistego spotkania pod gwiazdami, przy ognisku, na szerokim stepie. W świetle ognia błyszczały zdobienia na szatach kobiet i medale na sukmanach mężczyzn. Uwaga publiczności skupiała się na muzyce wygrywanej na paru strunach. Bliskość ogniska, grajków wtopionych w publiczność, nieznane nam słowa, zupełnie oderwane od naszej rzeczywistości gardłowe dźwięki, gwiazdy szczelnie wypełniające niebo, chłód wieczoru. Wszystko to tworzyło odrealniony wieczór, prawdziwą przygodę w podróży.


Dopiero w nocy ludzie zaczęli rozchodzić się do jurt i samochodów. Zgasły niebieskawe światełka I-phonów trzymanych w żółtych rękach, rejestrujących zjawisko na stepie. Zgasły ostre reflektory telewizyjnych kamer. Starzy, ukwieceni odświętnymi strojami folk-grajkowie, znowu stali się zwykłymi ludźmi. A atmosfera dająca wrażenie tego, co każdemu Białemu kojarzy się ze stepami Mongolii, uleciała pod szczyty gór Ałtaju. Trzymilionowy lud Mongolii. Społeczność przedziwna kulturalnie, historycznie i przyrodniczo. Czym by dla nas była, gdyby nie krwawe wyczyny Czingis-Chana, przy którym Stalin był mały. Tuż pod bokiem żyją Ujgurowie. Historycznie i kulturalnie bardziej znaczący od Mongołów, ale na Zachodzie w mentalności popkultury w ogóle nie znani. Na Zachodzie mimo wysokiej, jak się nam wydaje, cywilizacji, nadal podlegamy prostym mechanizmom społecznym. Zapamiętujemy ze szkoły wybiórczo te fakty, które są wielkie w uznaniu dziecięcego umysłu.


Nie inaczej jest z symbolami. Mongolia oczywiście w godle ma orla. Jest ich tu wiele, siadają na plotach we wsiach, albo na ziemi przy drogach, jak gołębie w kraju spod znaku białego orla z koroną z patosem nasadzoną na mały, ptasi łepek. Orzeł to największy ptak istniejący w mentalności ludów północnej półkuli Ziemi jako symbol odwagi, męstwa, godności, honoru, wszystkiego co wydaje się nam godne najwybitniejszych naszych praojców. Wierzymy w ten odrealniony, zwodniczy ideał, bo jest nam potrzebny jak wzór kilograma z instytutu miar i wag spod Sevres we Francji. Wyznacza pewne ramy, fundamenty, w których istniejemy, które tak naprawdę są bezduszne jak Kosmos, jak te góry Ałtaj wokół mnie teraz. Tak naprawdę nie ma w tej pustce miejsca na sprawiedliwość, honor i odwagę, nawet na dobro i zło, albo jin i jang. Te artefakty naszej kultury istnieją tylko dzięki istnieniu naszej zbiorowej świadomości. Ale bez nich trudno byłoby kategoryzować, a więc szczęśliwie żyć, albo w ogóle żyć.


W moim dziecinnym umyśle nadal najważniejszym słowem pytającym jest - dlaczego? Patrząc dzisiaj przez uchylone okno mojego domu na kółkach, spostrzegłem orły. Rozbiliśmy obóz wysoko na stoku góry, pod lasem, ponad całym tym festiwalem folk. Orły latają wokół nas jak jaskółki. Ale inaczej niż one, a na pewno inaczej niż mądre wróble, albo długowieczne, czarne jak szwarc charaktery kruki. Orły latają wokół nas jak muchy gnojarki, bo dwadzieścia metrów dalej nasi sąsiedzi pozostawili, beztroskim, ludycznym sposobem śmieci, które rzeczone orły, porzuciwszy majestat nadany im przez ludzi, obsiadły z pasją. Można różnie patrzeć na orły na śmietniku, albo na rozkręcający się właśnie festiwal u podnóża naszej góry. Coś jak wtedy, kiedy mężczyzna patrzy na piękną kobietę. Można widzieć blichtr przyodziewku, wyobrażać sobie co też ona ma pod spodem, szukać sposobu aby dostać to coś, czego jest symbolem, zachwycać złudnym pięknem, albo pastwić się nad niedociągnięciami natury. Sposobów patrzenia jest wiele, coś jak z tym orłem i Mongolią.


 

Tak gdzieś koło południa Karsten przybył z wiadomością, że organizator, z którym wczoraj chcieliśmy się bratać, dziś zażądał od niego 50USD za wstęp na festiwal i mały poczęstunek w namiocie. Postanowiliśmy potraktować sprawę po polsku, unikać organizatora i wtopić się w tłum widzów, który rósł z godziny na godzinę.

 


Z wysoka naszego noclegu oglądaliśmy to wydarzenie przez lornetkę. Przybywały kolejne samochody i cale rodziny konno, a nawet na wielbłądach, że o chińskich mopedach nie wspomnę. Rój ludzi czernił się przed placem, gdzie odbywały się mongolskie zapasy. Tuż przed stałą sceną, na której występowali folk-tancerze i śpiewacy, zapewne z różnych stron dawnej Mongolii. Powyżej powiewały na masztach flagi Mongolii, Ałtaju, Tuwy, Kazachstanu i Chin. Po lewej zorganizowano parking dla koni i wielbłądów, taki mongolski koral. Konie wiązano do sznurów rozciągniętych wysoko nad ziemią, a wielbłądy do belki rzuconej luzem w trawę. Baktriany, obute w miękkie siodła, wyraźnie zdradzały niepokój całym tym harmiderem i obecnością tylu koni. Właściciele sadzali je na ziemi, ale one po chwili wstawały na nogi i dreptały niespokojnie w grupce. Po prawej stały samochody i mopedy oraz kramy z chińską tandetą. U nas takie folk-festiwale mają na celu promowanie dawnej kultury i tradycji, również kulinarnej i rękodzieła. Tutaj tradycja dawnej Mongolii jest ciągle obecna w życiu codziennym, nawet jeśli obuta w Adidasy i chińską podróbkę koszulki Calvin Klein. Kto by kupował specjały kuchni tradycyjnej, albo wyroby domowego rękodzieła, skoro każdy z przybyłych ma to na co dzień w domu, a biali turyści boją się o swoje żołądki i mają małe, wypchane nowoczesną odzieżą, plecaki. 


Za tym całym rozgardiaszem i hałasem płynącym z głośników, odbywały się wyścigi konne, tak na oko na dystansie dziesięciu kilometrów. Jednakże z naszej ptasiej perspektywy, kiedy tak ogarnialiśmy okiem całą dolinę na kilkanaście kilometrów szeroką, ten ludzki zamęt ginął w zimnej, choć słonecznej pustce gór. Był jak bzycząca mucha w dużym pokoju, w letnie popołudnie. Skupiał na sobie uwagę, ale był ledwie tymczasową anomalią całości.

 

Zjechaliśmy na dół po stromiźnie i wtopiliśmy się w leniwie mieszający się w upale tłum. Upal zresztą przychodził i odchodził, na przemian z zimnym deszczem i wiatrem. Raz w użyciu były kapelusze i basebolówki z czarnymi okularami, a raz kurtki przeciwdeszczowe i polary.

 

 

Mikstura ludzi, pierdzących mopedów, spacerujących koni z dzieciakami w drewnianych siodłach, niezrozumiałych słów atakujących uszy z głośników, a to komentatorów sportowych, a to śpiewaków ze sceny, zapach pieczonych na silnym ogniu baranich szaszłyków, spoconych ludzi i koni po wyścigach, a także końskiego łajna na zelówkach sandałów, zmieszane z wonią drogich perfum roztaczanych przez miejscowych oligarchów. Niektórzy z nich w tradycyjnych strojach i ciężkich, skórzanych butach z zadartymi noskami, inni w błyszczących dresach i czarnych półbutach, skórzanych marynarkach i cowboyskich kapeluszach. Na równi przyjeżdżali najdroższymi Land Cruiserami, dziwnie lśniącymi głębią czerni w tym zakurzonym krajobrazie. Ale większość stanowili zwykli ludzie, czasem z miasta, czasem z zapadłej wsi, z inteligentnym wejrzeniem albo dzikim spojrzeniem, jak żołnierze Czingis Chana. Pomiędzy, w ciągłej zabawie i ruchu, dzieciaki o pyzatych twarzach, a malutcy jak nasze, dwuletnie bobasy.


Słyszeliśmy różne języki, w większości niezrozumiałe, gardłowe, sprzeczne melodyjnie, ale także rosyjski od Ałtajców i Tuwińców. Po jakimś czasie zaczęliśmy kategoryzować twarze. Do jednego worka wrzucać te trójkątne z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. Do drugiego te z drobnymi rysami, jakby słowiańskimi, ale skośnymi oczami. Do jeszcze innego te płaskie i okrągłe. Twarze starców poorane wiatrem, słońcem i mrozem. Łatwo było je uchwycić obiektywem, skraść tą historię i wspomnienia, na nich wypisane.

 

Najbardziej wyczekiwaliśmy występu folk-zespołów tanecznych. Ale nieco nas zawiodły. To nie był ten poziom, który widzieliśmy osiem lat temu w Kyzyle, stolicy Tuwy. Przypominał bardziej występy koła gospodyń wiejskich oraz przyszkolnych kółek zainteresowań dawną tradycją. Nawet znany nam z nocnego występu śpiewak, teraz w blasku słońca, przez głośniki, na wielkiej, oddalonej od nas scenie, nie brzmiał tak jak wczoraj przy ognisku.

 

Późnym popołudniem wyjechaliśmy w drogę na ostatnią przełęcz przed Ulangoom. A nocleg znaleźliśmy w wąskim kanionie skalnym, w kolorach wyblakłej zieleni, brązu, pomarańczu, fioletu kwiatów i szumu wiatru w załomach kamieni.

 


 

Następnego dnia spędziliśmy kilka godzin w mieście Ulangoom. To stolica północno-zachodniego regionu Mongolii. Znaleźliśmy internet-cafe i bank, gdzie wymieniliśmy pieniądze. Kurs mongolskiego Tigrika osłabł przez dwa lata o 30%. Za 500EUR dostaliśmy całą reklamówkę mongolskiego papieru wartościowego. Ale nie jest tak źle jak w Uzbekistanie.
Nie udało się nam nabić butli gazowych, ale za to znaleźliśmy sklep z częściami do Land Cruiserów. Chyba nie ma takiej części do modelu J8, której by w tym sklepie nie było. Normalnie, w Polsce, trzeba zamawiać każdą duperelę, tutaj prosto z półki chińskie podróbki w oryginalnych opakowaniach „made by Toyota”. Potrzebowaliśmy filtry paliwa dla Karstena i krzyżak wału napędowego dla mnie. Potem pojechaliśmy do zarekomendowanego mechanika, aby wymienił ów krzyżak. Przy okazji nauczyłem się jak to się robi i następnym razem sam wykonam taką naprawę.


Garażowemu mechanikowi pomagała cała rodzina. Synowa nosiła śrubokręty, syn żylastymi ramionami robił za imadło, którego brakowało w garażu, a żona donosiła smar w tubce. Ona też na koniec pracy zażądała 50EUR za robociznę, na co nie mogliśmy się zgodzić. Mechanik potulnie pokazywał na żonę, wymownie dając do zrozumienia, że to ona trzyma w tym domu pilota do telewizora. Po targach stanęło na 30EUR, to i tak dużo. Ceny w sklepach są niższe niż w Rosji, a paliwo po 1EUR.


Podczas mozolnej naprawy kardana, przyglądałem się mieszkańcom miasta i samemu miastu. Patrząc z naszego punktu widzenia trudno sobie wyobrazić bardziej dobitny kicz modnych w tej okolicy Azji ubrań i większy bałagan zabudowań. Nie jest brudno, kosze na śmieci są używane, ulice zamiatane, ale domy stawiane chaotycznie, blokhauzy jak za głębokiej komuny w Rosji, nie przedstawiają sobą żadnej innej funkcji ponad pomieszczenia do mieszkania. Połatane czym się da i jak się da przed słońcem albo zimnem, nie są ubogie, parkują pod nimi często nowe modele Land Cruiserów, ale gryzie w oczy brak europejskiej myśli gospodarności i chęci upiększenia miejsca, w którym się żyje. Kobiety w swych strojach potrafią skrzyżować fioletowe, chińskie, plastykowe klapki z różowymi skarpetkami i żółtą kiecką. Jeśli tylko ktoś ma odrobinę więcej pieniędzy, to od razu widać to po jego rozdętym brzuchu i pełnych policzkach, a na pewno po trzymanym w ręku na pokaz I-phonie. Kwestią, która mnie intryguje jest pytanie czy oni są pozbawieni gustu, możliwości oceny piękna, czy może to ja nie jestem jeszcze w stanie zaakceptować nowej mody. Wszak i kapiący od zdobień barok, kiedyś był kiczem.


Z Ulangoom buduje się nową, asfaltową drogę w kierunku stolicy. Przez dwa lata zrobiono znaczne postępy, tak na oko kilkadziesiąt kilometrów. Równa, asfaltowa droga w realiach Mongolii jest takim samym kuriozum co w Polsce do niedawna autostrada. Karsten sądzi, że budowa dróg w tym kraju zmieni bardzo szybko i nieodwracalnie miasta, wsie, a przede wszystkim materialną mentalność Mongolczyków. Tutaj sprawdza się stare, rzymskie porzekadło, że drogi niosą cywilizację. My w Europie tego nie rozumiemy, bo trudno jest nam sobie wyobrazić świat kompletnie bez dróg i mostów.

 


Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Hjargas, na odpoczynek i kąpiel. Dziś jest dość ciepło. Zatrzymują się tutaj kierowcy ciężarówek, by się umyć, oraz całe rodziny w drodze do bardzo odległego, bo brak drogi niesamowicie wydłuża podróż, miasta. O drogach Mongolii pisałem obszernie w poprzedniej książce, więc nie będę się powtarzał. Nadmienię jedynie, że przystanek na kąpiel dał nam sposobność do zaobserwowania, że nową drogę budują chińskie brygady. Pół roku temu zauważyłem w Indochinach, jak Chiny wspierają kraje rozwijające się wschodniej Azji, budując elektrownie i mosty. Nie mamy zaufania do Chińczyków jako biznesmenów. Od razu w głowie jawi się myśl, że Chiny pomagając chcą tak naprawdę dokonywać gospodarczej ekspansji. Kiedy widzimy tablice mówiące o tym, że jakaś droga powstała z funduszy USA, Japonii, albo UE, to sądzimy, że pomagają z dobroci serca, z nadmiernego bogactwa, z czystej humanitarności. Ale tak naprawdę robią to z tego samego powodu co Chiny. Jest jeszcze inny paradoks chiński. Cenimy medycynę chińską, sztukę walki, ale zegarek wyprodukowany w Chinach, albo samochód wydaje się nam przypominać poziomem jakości i zaawansowania technologii, taczkę naszego dziadka. Nawiasem mówiąc taczkę też wymyślili Chińczycy.


Następnego dnia spotkaliśmy rodzinę prosto z Oklahomy. To jest w USA. Facet, tak przed pięćdziesiątkę, postanowił obiec na własnych kulasach całą Mongolię. Wykombinował kilka sponsorów i przyciągnął tu całą rodzinę, łącznie z dzieciakami. Nadmiar funduszy postanowił przekazać fundacji „save the children” skądś to znam, aby wspomogła liczne w Ulaan-Baatar bezdomne dzieci. Wynajęli na trzy miesiące Toyotę i UAZa, aby robić zaplecze dla biegacza. Pomysł jak każdy inny. Ale samo spotkanie było dość ciekawe. Już dawno nie widziałem Amerykanów na żywo, to przecież najbardziej znana nacja na świecie, a to wszystko dzięki Hollywood. Ci, których spotkaliśmy nie byli grubi od sterydowego żarcia, ale resztą nie odbiegali od wzorca z filmów. Pierwsze co przykuwało uwagę to lśniące, białe, równe zęby, oraz nie schodzący z ust życzliwy uśmiech. Wszystkim się zachwycali i wszystko im się podobało. Byli pełni energii, życia, pewni siebie, bezpośredni, nieskrępowani absolutnie niczym, no może tylko obowiązkiem bycia szczęśliwymi.


Dzięki ich zainteresowaniu, jakim obdarzyli nowo poznane osoby, człowiek czuł się przy nich gwiazdą, akceptowany ze wszystkimi wadami. Dopiero po chwili łapałem się na wrażeniu, jakbym rozmawiał z dobrze wyszkolonym sprzedawcą polis na życie. Ale zazdroszczę im tej pewności swoich racji, takiego imperialnego przeświadczenia bycia kimś wyjątkowym. Coś, co można jeszcze spotkać u przedstawicieli europejskich rodzin szlacheckich. W porównaniu do nich, ja mały Polaczek, niepewnie i z lękiem stawiam każdy, nowy kroczek w życiu. Rozmawiając dziś z Amerykanami, poczułem że chciałbym zaczerpnąć powietrza pełną piersią i ruszyć z kopyta, stanowczo jak kula wystrzelona z armaty, ku realizacji najtrudniejszych marzeń. Zamiast tego zdobyłem się na szaleństwo i wstąpiliśmy do gazaru – restauracji, na obiad. Raz kiedyś można wydać 10zł na matoła w kluskach. Znaczy mutton – baranina, gotowana ciśnieniowo z domowej roboty makaronem. Dużo lepsze od standardowej jajecznicy.

 


 

Już kiedyś pisałem o całkiem schludnie wyglądających, mongolskich wioskach. Są budowane jak kiedyś wioski na Dzikim Zachodzie, albo w średniowieczu, w północnej Europie. Droga jest wrzecionem, wokół której narastają niskie domostwa, z funkcją restauracjno-hotelowo-sklepową na frontonie. Te mongolskie są z kiepskiej gliny i betonu, łatanego dla urody plastykowymi, chińskimi panelami w idiotyczne, dziecinne wzorki. Delgur – sklep, łączy się zwykle z gazarem – restauracją. Kuchnia na zapleczu jest zwykle także kuchnią dla domowników. Jest zawsze czysta piramidalnie kontrastując z zakurzoną rzeczywistością za brudnymi oknami. W pomieszczeniu dla gości ustawia się, na modłę Muzułmanów z centralnej Azji, łóżka a do nich wysokie stoły. Na półkach piętrzą się dobra wszelakie, takie które każdy Mongolczyk z prowincji, lub kierowca ciężarówki kupić zechce.

 

Matoł był świeży i smaczny. Chociaż nienawykły do zapachu gotowanej baranicy Lars kręcił nosem ponad parującym dziwnym zapachem daniem. Na popitkę dostaliśmy mongolską herbatę. Napój zrobiony z zielonej herbaty, dużej ilości krowiego lub jaczego mleka, przypraw ziołowych i soli. Smakuje dziwnie, ale można się przyzwyczaić. Wcześniej zatrzymaliśmy się przy jurcie, aby kupić ajrak, czyli kumys, jak go tutaj zwą. Kumys to mleko klaczy, poddane lekkiej fermentacji. Każdy koczowniczy naród przyrządza kumys na swój sposób, a tam gdzie nie ma koni ale są wielbłąd, fermentuje się mleko wielbłądzicy. W Europie jedynymi producentami kumysu są Baszkirowie i Kałmucy. Zamieszkują bogate w złoża naturalne i piękne krajobrazowo tereny przed Uralem i Morzem Kaspijskim.

 

Gdzieś w środku dnia, środku bezmiaru pofalowanego stepu, natrafiliśmy na grupkę Mongolczyków i trzy półciężarówki Kia. Jedna była zakopana w mokrym po deszczu piasku. Szarpali ją jakąś Toyotą SUVem. Mają tu takich odmian dużo, w Europie nie spotykanych. Zamiast porządnych lin używali pasów do mocowania towaru na pace ciężarówki. Pasy się rwały i nic z tego nie wychodziło. Zatrzymali nas i na migi prosili o pomoc. Podjechałem bliżej, w piach i wyciągnąłem Kię. Na podziękę dostaliśmy miłe uśmiechy. Takie przypadki w podróży są tutaj częste, pomoc niesie się spontanicznie. Mimo bezustannego jeżdżenia po bezdrożach, Mongolczycy nie mają wrodzonej umiejętności radzenia sobie z samochodem. Nie grzeszą sprytem ani odwagą. Prowadzą jakoś tak niewprawnie i zaskakują nieoczekiwanymi i bezmyślnymi zwrotami. Gdyby nie ich dziecinna naiwność nie potrafiliby zmusić się do przejechania z jednego miasta do drugiego. Zwłaszcza kierowcy ciężarówek męczą swoje przeznaczone typowo na asfalty maszyny w koleinach, na trawersach i w rzekach czy błocie. Samochody terenowe są tu tak popularne jak za komuny w Polsce Maluchy. Natomiast Mongolczycy zupełnie nie importują terenowych ciężarówek, ani z Rosji, ani z Europy. Dziś widzieliśmy dwie ciężarówki utopione w rzece. Obie w stylu – ciągnik plus naczepa i to ta dłuższa, chińska, obładowana oczywiście po brzegi, a ciągnik z napędem na jedną oś. Tylko wiara w cuda może pchać kierowcę takim zestawem w szeroką rzekę metrowej głębokości. Zwłaszcza kiedy jedna ciężarówka już utknęła na środku w wodzie. Rosjanie są odważni, potrafią robić różne, dziwne rzeczy swoimi Uralami i Kamazami, ale nie rzucają się z motyką na słońce.


Obserwowałem dziś także mechanika przy pracy nad moim wałem napędowym. Nie potrafiłem mu wytłumaczyć jak powinien zabrać się do pracy, bo nie znał ani rosyjskiego, ani angielskiego, a na migi był oporny. Widać było, że wymienia krzyżak nie po raz pierwszy, ale w obliczu nieoczekiwanej trudności potrafił tylko zmusić się do kolejnych powtórek tego samego, błędnego działania. Z uporem maniaka, cierpliwie, bez emocji wciskał bolec po raz dziesiąty i dwudziesty, nie zastanawiając się dlaczego nie chce wejść. W pewnej chwili przypomniało mi się dziecko próbujące wetknąć kwadratowy klocek w okrągły otwór. Nie zniechęcone kolejnymi próbami, będzie tak walić klockiem w okrągły otwór aż się znudzi, albo klocek zrobi się okrągły i wejdzie w dziurę.


Tyle razy spotykałem się z podobnymi sytuacjami, że przestało mnie to irytować, a zaczęło intrygować, zastanawiać czy to brak inteligencji, czy nadmiar cierpliwości. Ludzie z Dalekiego Wschodu mają niezwykłą umiejętność cierpliwego wykonywania dręcząco prostej pracy. Potrafią uczyć się Kung Fu przez całe życie, albo trwać w medytacji przez lata. Ale niezwykle trudno jest im znajdywać rozwiązania technicznych problemów, wyciągać wnioski, przewidywać konsekwencje. Tak ma większość społeczeństwa, ale nie brakuje tu wybitnych jednostek. Przecież ktoś musi te Toyoty projektować, aby potem rzesze pracowników z uśmiechem na ustach mogły te samochody składać lepiej niż dziś to robią automaty.
Jakimś cudem pustkę po odrzuceniu, przez cywilizację zachodnią, kościoła chrześcijańskiego, wypełnił tak zwany new age, nowa forma wiary zbudowana z dalekowschodnich klocków. Coś co zupełnie nie pasuje do naszej, białej mentalności stało się modne i powszechnie praktykowane. Oczywiście musiało ulec modyfikacjom, aby na ten przykład yoga stała się strawna dla normalnego, zachodniego umysłu. W moim mniemaniu, ten paradoks najlepiej pokazuje jak różni się mentalność wschodnia od zachodniej. Łatwiej jest zrozumieć mongolskiego kierowcę ciężarówki, który z naszego, zachodniego punktu widzenia, bezmyślnie wjechał do rzeki, kiedy zrozumie się na przykład czym była i czym jest yoga dla Indyjczyka i co z tego można sprzedać kolejnemu adeptowi, który przyszedł na lekcję do fitness clubu, bo ktoś mu powiedział, że yoga to najlepszy lek na stres.

 

 

 

Kolejnego dnia dojechaliśmy nad jezioro Tariat, pod wulkan Khorgo. Pisałem o tej pięknej okolicy w poprzedniej książce o Mongolii, więc teraz skupię się na czymś nowym. Jak grzyby po deszczu powstają nad jeziorem ger-campy. Takie ośrodki wczasowe w stylu mongolskim. Kilka nowoczesnych jurt okrągłego kształtu, pokrytych super termoizolacyjnym i wodoodpornym materiałem, zamiast wojłoku jak w przypadku jurt pasterzy. Niektóre ger-campy mają bieżącą, gorącą wodę i czyste kibelki, inne, te tańsze, dają tylko dach nad głową turysty.

 

 

No właśnie, ale biały turysta stanowi ledwie procent tutejszych przyjezdnych. Reszta to nowocześni ludzie z miast, nie tylko Ulaan-Baataru. Jak to się dzieje, że popkultura z Zachodu tak szybko i łatwo staje się codziennością dla społeczeństw, które ledwie kilkadziesiąt lat temu zrozumieli, że samochód a nie koń jest przyszłością? Skoro turystykę wymyślił biały, w dodatku Niemiec, to dlaczego nagle, w ostatnich kilku latach, bogatsi Mongolczycy miast wydawać nadwyżki finansowe na typowe mongolskie uciechy, zmuszają się do pędzenia po dziurach dwa dni, aby zobaczyć wulkan? Wcześniej oglądały go tylko kozy, bo na jego stokach rośnie trawa, oraz radzieccy naukowcy.


Czyżby model popkultury jaki w przeważającym stopniu został stworzony w USA, tak idealnie pasował do gustów i potrzeb każdej kultury, nawet odmiennej konceptualnie? Okazuje się, że społeczeństwo stworzone na podstawie norm materializmu dialektycznego, w krajach komunistycznych, nie było do końca szczęśliwe. A kraje burżuazji kapitalistycznej odniosły na tym polu sukces, bo kilku łebskich burżujów znalazło sposób na zarobienie niezłej kasy na tym, że uszczęśliwią każdego, szarego Kowalskiego. Nie da ci Lenin, ani Stalin tego co może dać ci Rockefeller. No i okazuje się, że magnetyzm kultury materialnej, pieniądza, konsumpcji, też można sprzedać na Dalekim Wschodzie. Tutaj też chcą uprawiać jogging, jeździć na wakacje, byle gdzie, chociażby zobaczyć wulkan, maziać po I-phonie, komunikować się ze wszystkimi znajomymi za pośrednictwem facebooka i wymieniać nieistotne informacje. Okazuje się, że ten sam model papki popkultury można sprzedać nawet dzikim plemionom Amazonii, albo reeksportować yogę stylu zachodniego do fitness clubów w Bombayu. Chociaż nadal pozostaje kwestia czy Mongolczycy chcą żyć jak Niemcy, bo tego potrzebują do szczęścia, czy też chcą być tak bogato szczęśliwi jak Niemcy, więc próbują żyć w stylu zachodnim?

 

 

Leżąc w hamaku, w cieniu pachnących iglastą żywicą cedrów i modrzewi, patrząc z wysokości przełęczy na dolinę jeziora Tariat z jednej strony i wulkan Khorgo z drugiej... Wisząc w hamaku jak szukając straconego sensu podróży. Porównując wulkan z dziś, z tym sprzed dwóch lat, panoramę ze szczytu, na który wszedłem dziś, z panoramą z innego szczytu, na który wszedłem wtedy. Mimo kilkunastu lat praktyki w poznawaniu tego, co najlepsze w kulturze Wschodu, nie zbliżyłem się ani na milimetr do wschodniego myślenia. Nadal tkwię w kartezjańskim układzie odniesienia, wyznaczam cele, poznaję, porównuję, klasyfikuję i poszukuję sensu w uleganiu poruszeniom umysłu, powrotom do miejsc sprzed lat, wspomnień dźwięków, które już wcześniej słyszałem i zapachów, które już wcześniej wąchałem. Kilkanaście lat w podróży i nadal nie umiem znaleźć sensu w tym co robię. Kompulsywna pogoń za wolnością, która oddala się jak horyzont, a w chwilach zwątpienia usilne racjonalizowanie, aby znaleźć siły do dalszego biegu.

 

Gdyby tak móc spojrzeć na to co było z jednej strony przełęczy, ogarnąć i podsumować patrząc chłodnym okiem orła, a potem obrócić głowę o 180st., tak jak to robi orzeł siedzący na czubku skał szczytu i spojrzeć na drugą stronę przełęczy, na to co będzie. Można by wtedy ułożyć bardziej trafny plan, nie zdawać się na los, nie czekać na szansę, ruszyć stanowczo do celu. Ale to się udaje tylko nielicznym. Zwykle biegnie się od przyjemności do stanu euforii, starając się zapomnieć nieświeży farsz pomiędzy. Na Zachodzie stworzyliśmy społeczeństwo wolnego czasu. Już nikt nie pamięta, że sto lat temu ‘wolny czas’ był rarytasem dla szlachty i to w dodatku bogatej. Nauczyliśmy się rozwodzić nad wspaniałymi chwilami, które minęły i czekać na te, które obiecuje nam czas przyszły. Najtrudniejszym stało się trwanie, właśnie to co wychodzi ludziom Wschodu najlepiej.

 

 

Obserwowałem dziś orła na sznurku, który siedział zgarbiony na trójnogu z poprzeczką, czekając na turystę z fantazją, który zechce się z nim sfotografować. Wtedy właścicielka brała grubą rękawicę i podnosiła go w powietrze. Pomiędzy tymi opłaconymi chwilami trwał i toczył wzrokiem spode łba dookoła. Przyglądały mu się kozy zjadające papierki po cukierkach. Ta którą jadłem w pierogu już przestała trwać. Ta cała sytuacja dała mi do myślenia. Ciągle uczę się tego samego, trwania tu i teraz. Z tym jest podobnie jak z jedzeniem. Jeśli to co jesz jest diabelnie smaczne, to na pewno nie jest zdrowe. Trwanie też smakuje jak kasza albo zwykłe pyry. Trzeba dużego wysiłku aby smakowało jak lody orzechowe w upalne, wakacyjne popołudnie.


 

Kolejnego dnia zrobiliśmy krótki dystans pod miasteczko Tsetserleg, do gorących źródeł Tsenkher. Okazało się, że w ciągu ostatnich dwóch lat zbudowano kolejne kilkadziesiąt kilometrów asfaltowej drogi. Ale także ten asfalt, który pamiętam sprzed dwóch lat, zdążył już popękać, a w niektórych miejscach zupełnie się zniszczyć. Jakość warstw, które tak naprawdę budują drogę, ale są niewidoczne, schowane pod asfaltem, w wydaniu mongolskim jest bardzo kiepska.

 

Codziennie wieczorem przy ognisku, bo na północy Mongolii jest sporo lasów, rozprawiamy o drodze i jej jakości. Jakakolwiek by była, bez niej nie moglibyśmy podróżować. Już od dawna myślę o podróży przez środkową Azję konno, tak na przełaj, bez patrzenia w mapę i szukania dróg. Ale ciągle nie mogę się zdecydować. To mogłoby być piękne, być wolnym od dróg. Kiedy ostatnio byłem w Mongolii, przemierzałem ją jako pasażer w wielkim Iveco. Teraz siedzę za kierownicą własnego samochodu. Spostrzegam ze zdziwieniem, że drogi wydają mi się teraz o wiele bardziej dziurawe, a pięknych krajobrazów prawie w ogóle nie zauważam. Wtedy rozwodziłem się nad kolorami traw, kształtem gór na horyzoncie, istotą życia wieśniaków w mijanych jurtach, miałem sporo czasu na zadumanie, wyciąganie wniosków i refleksję. Teraz bezustannie skupiam całą uwagę na omijaniu dziur, dostosowaniu prędkości do muld i trawersów, czy błota, oraz na wybieraniu najlepszej, spośród kilkunastu równoległych tras wyjeżdżonych w trawie pośród kamieni. Jak nigdy dotąd zauważam, że coś mnie mija bezpowrotnie, bo przecież nie przyjechałem tu po to, aby pojeździć sobie samochodem. Może właśnie gdybym przekraczał kolejne przełęcze i doliny konno, albo na powolnym, ale bardziej rozumnym baktrianie, to wybieranie odpowiedniej drogi mógłbym pozostawić zwierzęciu, a samemu skupić się na tychże poruszeniach umysłu, a może jedynie na odczuwaniu bez refleksji.

 

 

Dojechaliśmy wreszcie do Tsetserleg. Zatrzymaliśmy się tutaj na ponad dwie godziny. To bardzo przyjazne miasteczko. Jedno z ważniejszych w Mongolii. Na zachodnim krańcu jest źródło z czystą, słodką wodą. To istotna informacja w Mongolii, gdzie czasami trudno znaleźć wodę. Na głównym skrzyżowaniu ustawiono światła diodowe, obok jest kryte targowisko, gdzie można kupić drogie warzywa oraz wyroby z mleka jaków, albo raczej krowojaków. Nam udało się kupić słodki ser, przypominający zbity w sześciany twaróg oraz mleko jaka o smaku mleka krowiego po lekkim przegotowaniu. Można tu też kupić suszone na słońcu sery w różnych kształtach, które można przechowywać bez lodówki w nieskończoność, lekko kwaśne, doskonałe do sałatek warzywnych. Kiedyś, za czasów imperium dawano je żołnierzom mongolskim jako suchy prowiant.


Tuż obok jest sklep samoobsługowy, z pełnym asortymentem importowanego, plastykowego żarcia, w Mongolii rzadkość. Na targowisku można też kupić części samochodowe do UAZów, Land Cruiserów i chińskich mopedów pasterskich. Polacy ze Śląska, próbowali tu kupić akumulator. Przyjechali we dwa samochody objechać Mongolię dookoła. Zabrali ze sobą siedmioletniego syna, rodzynka rozpieszczanego przez całą ekipę. Był dumny, że w tym wieku odwiedził już dwanaście krajów. To wspaniałe mieć podróżujących rodziców. Ja, w jego wieku objeżdżałem rowerem okolicę mojej wioski na 20 kilometrów dookoła. To chyba też się liczy.


Na głównej ulicy Tsetserleg można znaleźć kilka barów i restauracji serwujących mięsne potrawy. Tym razem wybrałem huszur, taki duży pieróg z farszem z baraniny. Każda kucharka przyrządza go na swój sposób. Na końcu tej ulicy jest dacan buddyjski i taka buddyjska droga krzyżowa ze stromymi schodami na wzniesienie, ponad miasteczko. Jednak inaczej niż w naszej kulturze, ta droga nie służy kontemplacji mąk mistrza, ale raczej uwznioślaniu własnej wrażliwości według nauk tegoż mistrza.


Siedząc ‘na internecie’, na tej samej ulicy Tsetserleg, odwiedzając facebook w celach promocyjnych mojej firmy, zauważyłem zajawkę dyskusji na drugim programie radiowym w Polsce, na temat „czy powstanie warszawskie było błędem?”. Niestety respondenci z facebooka, do których ta informacja dotarła nie wykazali się zrozumieniem, ale raczej lękiem przed usunięciem betonu, albo raczej głównego filaru własnej świadomości społecznej. Paradoksalnie takie aksjomaty są potrzebne, aby konsolidować społeczeństwa, a tym samym dawać złudzenie poczucia bezpieczeństwa, przebywania w grupie takich samych jak ja. Zawsze ciepło przyjmuję łamanie dogmatów zbudowanych na potrzeby jednowymiarowej mentalności społecznej. Miło powitałbym też dyskusję na temat „jak męczeński charakter chrześcijanizmu budował świadomość społeczeństwa europejskiego?”. „Droga do zrozumienia przez oświecenie” w sensie – pojęcie istoty rzeczy i jej przyjęcie, tak jak przyjmuje się uczucie, wiarę, emocje. To zawsze fascynowało mnie w buddyzmie i z tym kojarzę tą buddyjską, w wyglądzie, drogę krzyżową na szczyt, do stupy (coś w rodzaju kaplicy).


Przejeżdżając przez dwie rzeki – Tsenher oraz Mogojn, dojechaliśmy do gorących, siarkowych źródeł Tsenkher. Zbudowano tu kilka ger-campów z całkiem nowoczesnymi basenami i umywalniami, korzystającymi z gorącej, termalnej wody. Okolica nie jest zbyt urocza, jak na warunki Mongolii. Jest za to las, strumień z czystą wodą i trochę płaskiego terenu, aby rozbić obóz. Siedzę właśnie przy strzelającym iskrami ognisku, wdycham zapach mokrego od deszczu igliwia i patrzę jak stada jaków, koni, owiec i kóz są pędzone przez konnych pasterzy do zagród przy jurtach. Urzeka mnie właśnie ta lekkość i wolność użytkownika wierzchowców, jako transportu, nie jako obiektu kultu. Przypominam sobie podobne obrazki z Kirgizji czy Kazachstanu, gdzie koń jest przedłużeniem nóg właściciela, a same konie wydają się być szczęśliwsze, mniej zestresowane, warując jak psy, leżąc na trawie przed jurtami.
Rano, po kąpieli w gorących źródłach, wyruszyliśmy niespiesznie ku klasztorowi Tovhon. Odszukaliśmy na wojskowych mapach drogę na skróty i dojechaliśmy przez niską przełęcz do miejscowości Tuwszruleh. Pamiętam ją sprzed dwóch lat, kiedy wjechaliśmy tutaj już lekko zmęczeni podróżą, pod wieczór. W promieniach zachodzącego słońca wioska, jakby nawleczona na szeroką, błotnistą ulicę, kończącą się w obu kierunkach w pustym stepie, wyglądała nieco przygnębiająco. Dziś odniosłem zupełnie inne wrażenie. Odmalowano większość budynków, w tym rozłożysty, choć niski, pomarańczowy budynek władz wioski. Na kilku prywatnych położono nowe dachy z blachy. Ustawiono latarnie uliczne, niskie, drewniane płotki oddzielające, nadal błotnistą ulicę, od nowych chodników z polbruku. Miło odnaleźć starą biedę w lepszym stanie. To nie pierwszy taki przykład na naszej drodze. Mongolia wyraźnie się rozwija. Należy się to jej po zapaści w latach ’90-tych.


Przez puste połoniny i błotniste lasy dotarliśmy w dolinę, u podnóża klasztoru Tovhon, o którym pisałem w innym miejscu. Nic się tu nie zmieniło, prócz zwiększenia opłat za wstęp i pojawienia się licznej grupy okolicznych pasterzy z końmi. Ledwie co otworzyliśmy drzwi samochodu, a już wręczono nam w dłoń rzemień, na którego drugim końcu był uczepiony rasowy, mongolski rumak. Może pokurcz, ale przecież jego pradziadowie zawieźli dumnych, walecznych, choć tępych żołnierzy Czingis Chana i jego potomków, daleko na zachód, południe i wschód. Tylko Czukcze na północy Syberii, nie musieli obawiać się Mongołów. Tam nawet dziś turyści nie docierają. Ale ja kiedyś dotrę kajakiem po Tunguzji i Jenisjeju.
Tymczasem zrobiliśmy sobie obiad, a pasterze na koniach ciekawie zaglądali nam w gary i w samochody. Kolejna, z setek innych, scena kiedy jesteśmy dla siebie nawzajem równie interesujący.


Ani chybi jakiś łebski biały poradził lokalnym aby dorabiali sobie na wynajmowaniu koni, bo do monastyru jest prawie cztery kilometry pod górę po błotnistej ścieżce. Jakiś przewrażliwiony biały poradził także, aby cały ten niczyj teren objąć ochroną rezerwatu przyrodniczo-historycznego. Przyroda tu taka sama jak w każdej innej dolinie, ale przepis jest przepis. Znaleźliśmy wspaniałe miejsce na zalesionym wzgórzu, z widokiem na całą dolinę, aby zanocować z klasą, jak co dzień w Mongolii. Ale zaraz potem jak cudem wypoziomowałem nasz dom na kółkach, zjawiło się paru rangerów na koniach i jęło nam tłumaczyć, że nie wolno tu sypiać. Mimo, że na bilecie wstępu za 6zł/osoba, w zakazach nic nie jest wyszczególnione o nocowaniu w lesie. Rangerzy jak to rangerzy, inteligencją nie grzeszyli, więc nawet tłumaczyć, ani dyskutować nie było z kim. Pojechaliśmy w dolinę, za bramę rezerwatu, powyżej ger-campów. A tu przyjechał za nami inspektor chińskim mopedem i zanim w nerwach sam go wyzwałem od najgorszych, on sam zaczął krzyczeć. Ale nie ze mną takie numery. Takiego agresywnego frustrata jak ja nikt nie zastraszy. Pokrzyczeliśmy sobie na siebie, postraszyliśmy piórka, ale do rękoczynów nie doszło. Nadmienię tylko, że napocząłem już flaszeczkę Czingis Chana, a wódka w Mongolii to nie to co w Rosji, jak napisano 40%, to w rzeczywistości tyle jest. Cóż było robić, nie jestem tu sam, odpowiadam za klientów i Iwonę, a co ważniejsze za moją Toyotę. Gdybym przyjechał tu motocyklem, rozbił namiot, nagrzał wodę na prysznic, to żaden ranger ani inspektor by mnie stąd nie wyrzucił.
Zanocowaliśmy więc dużo dalej, bez pięknego widoku, w jakiejś dolince. Ale i tak zaczęło padać, poza tym jest już późno i trzeba iść spać.


Rozsierdziło mnie to dzisiejsze zajście z niby rangerami w mongolskich kufajkach, na koniach i z inspektorem na chińskim mopedzie. Gdzieś tam, ktoś tam, zadecydował o utworzeniu praw w sprawie rezerwatu przyrodniczo-historycznego i nagle monastyr Tovhon jest ważniejszy dla kultury i historii Mongolii niż Jasna Góra dla Polski. Pisałem o tym w innym miejscu. Ktoś w Mongolii, jacyś ludzie chcą zaprowadzić tak zwaną zachodnią demokrację, zachodni system ochrony dóbr kultury, przyrody, świadków i poszanowania praw obywatelskich, z prawem do demonstracji włącznie. Kolejny kraj, który biały przerabia na swoją modłę. Taka krucjata demokratyczna, albo bezkrwawe konkwistadorstwo. Jednocześnie słucham cytatów jakie mi serwuje Iwona z książki Terzaniego, idealisty utopijnego pierwszej wody. Na równi z idealistą socjalistycznym – Kapuścińskim, upatrywali wad demokracji zachodniej w niedopasowaniu systemu do realiów nowoczesnego świata, pomijając czynnik ludzki. Ja nie będę tu się powoływał na znamienite nazwiska, by nadać twierdzeniu czystszej barwy. Twierdzę, że problem zawsze tkwi w ludziach. Demokracja nie została przez światłych Greków pomyślana dla plebsu, czyli większości zwykłego społeczeństwa, tylko dla elit umysłowych i materialnych. Dlatego dziś ten system przestał się sprawdzać.


Kolejnego dnia dojechaliśmy piękną doliną rzeki Orkhon, do Karakorin, dawnej stolicy imperium mongolskiego i do klasztoru Erdenezuu. Niedawno zaczęto remontować długie odcinki, asfaltowej drogi. Oczywiście przy okazji zepchnięto cały ruch samochodowy na bok, na zielony step. Ludzie zmuszeni koniecznością, wrócili do dawnego sposobu pokonywania mongolskich przestrzeni i wyjeździli sobie kilkanaście, równoległych ścieżek, przeplatających się jak włosy w długim warkoczu dziewczyny z zachodnich rubieży tego kraju. To poświęcenie poszło jednak na marne, bo odcinki asfaltu, które już wyremontowano, po niespełna dwóch latach stały się na powrót dziurawe i to w irytujący sposób. Ponieważ co kilkaset metrów dobrego asfaltu, trzeba było zwalniać do drugiego biegu i uciekać na pobocze by ominąć głębokie na 20 centymetrów wyrwy. Taka szarpana jazda na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów potrafi zmęczyć kierowcę. Nazywam to wybuchającym asfaltem, bo nawierzchnię, przynajmniej raz na kilometr, jakby coś rozsadzało, pozostawiając leje wypełnione brązową lub czarną breją, jak po bombardowaniu.

 

Zatrzymaliśmy się, pokonując właśnie taką drogę w jakiejś miejscowości. Na domiar złego zbudowano tutaj na dodatek potężnych, śpiących policjantów. Chyba tylko po to, aby pasażerowie mieli jeszcze więcej czasu na przyglądanie się kilkunastu gazarom – restauracjom zbitym z desek, nędznie zaopatrzonym delgurom – sklepom, oraz niemiłosiernie usmarowanym zaswarom – garażom, gdzie mechanicy dokonywali cudów, aby reanimować do życia zdezelowane ciężarówki. Po drugiej stronie ulicy była pustka stepu upstrzona kupami kolorowych śmieci, oraz kilkoma budkami wychodków. Oba te zjawiska zapowiadające bliskość cywilizacji ludzkiej zdradzały swą obecność tyleż intensywną, co trudną do opisania wonią. Iwona jednak zdecydowała się odwiedzić jeden z kibelków. Jak powiedziała po powrocie – trzeba dużej empatii i wyobraźni, aby mimo wizyty w takim wychodku, nadal wierzyć, że ludzie są świetlistymi istotami, bo to co z nich wychodzi po konsumpcji smacznych dań, oraz to jak traktują publiczne miejsca dokonywania ekstrementacji, przeczy idei mówiącej o wyjątkowości, a nawet cudowności, czy boskiemu pochodzeniu istoty ludzkiej. Przypomniałem sobie wychodek z trasy na Archangielsk, w którym ściany były osrane do wysokości metra. Chyba wypięty jak na wizycie u proktologa delikwent strzelał gównem z tyłka tapetując ściany wychodka jak tynkarz wapnem. Ale o tym też już gdzieś pisałem.
No cóż, mongolski kibelek nie miał drzwi, więc tyle dobrego, że przed srającym roztaczała się naturalna fototapeta pięknego, bo jeszcze nie zmienionego przez nadmiar świetlistych istot, mongolskiego stepu.

 

 

Tak właśnie... człowiek typu mongolskiego najlepiej się prezentuje w swym naturalnym środowisku, czyli na tym pięknym stepie. Spędziliśmy półtora dnia w dwumilionowym Ulaan-Baatarze i to nie było przyjemne doznanie. Musieliśmy zakupić kilka nietypowych rzeczy użytecznych w podróży, które w Polsce kosztują więcej, a tutaj można znaleźć dobre, chińskie podróbki. Jedyne miejsce, które pozostawiło w mej pamięci pozytywne wspomnienia to rozbudowany klasztor Gandan Khiid. Ma w sobie coś, co poruszyło wrażliwe struny mojego wrodzonego romantyzmu. Klasztor nie jest ani urodziwy, ani ciekawy, ani nawet zadbany. Otyli, tępi mnisi miast przynajmniej skosić trawę pod rozlatującym się płotem, wolą wystawać w kolejce pod obwoźnym burgerkingiem, zaparkowanym przez przedsiębiorczego właściciela pod bramą klasztoru. Na biedę nie narzekają, bo wielu z nich dojeżdża zachodnimi brykami do swej "pracy". Ale mimo to jest tu jakiś głęboki spokój, jaki pamiętam z dzieciństwa, z boiska pod szkołą, w czasie zimowych ferii. W mojej wyobraźni ten klasztor bardziej przypomina zdezelowany, obdrapany kombajn, porzucony po żniwach na skraju podwórka i czekający kolejnego lata. Jakby odpoczywał, śmiał się z braku obowiązków i zaliczenia kolejnego semestru.

 

W Ulaan-Baatar zatrzymaliśmy się, tak jak ostatnio, na kempingu Oasis. Nadal prowadzą go sympatyczni Niemka i Austriak, i nadal nieźle kasują za gościnność, mimo podobnego do mnichów z klasztoru, wstrętu do utrzymywania porządku i poczynienia jakichkolwiek unowocześnień, albo wyjściu naprzeciw potrzebom klientów.
Kolejnego dnia wyjechaliśmy po południu z miasta na południe. Odstaliśmy swoje w korkach i spotkaliśmy się z Karstenem pod lotniskiem. Oddał tu swoje dzieci w objęcia stalowego ptaka, a odebrał Stefana komputerowca, z którym będzie dalej podróżował.


 

Planowaliśmy przejechać dziś jeszcze połowę drogi do Delgertsort. Ale chińscy budowlańcy dróg sprezentowali nam ponad 120 kilometrów asfaltu. To bardzo miła niespodzianka, kiedy podróżuje się po Mongolii. Mogłem rozluźnić nieco skupienie na prowadzeniu samochodu i miast wypatrywania dziur w szutrówce, poświęcić większą część uwagi podziwianiu krajobrazu. W ten sposób ominęliśmy, nawet nie wiem kiedy, piaskowe i błotniste koleiny, a także potrafiące zatrzymać każdy pojazd terenowy, niczym się nie zdradzające, z pozoru zwykłe, suche połacie żwirowisk, z którymi się zmagaliśmy kilkanaście godzin, w deszczowy dzień, dwa lata temu. Tak jak samoloty sprawiły, że świat pokazał się mały i łatwo dostępny, tak asfaltowe drogi odarły bezludne przestrzenie Azji z tajemniczości, niepewności podróżnika, który wcale nie ma ochoty na zażywanie przygód w grzęzawiskach.


Zanocowaliśmy przy opuszczonej zagrodzie dla bydła. Dawała lichą, ale jedyną osłonę przed porywistym wiatrem, który jest nieodłącznym składnikiem pustki stepu. Tak jak słońce potrafi uprzykrzyć życie, ale także być wybawieniem. Pogoda zmienia się tu częściej, szybciej i bardziej dramatycznie niż w polskich górach. Rano może padać deszcz, duć lodowaty wiatr tak, że trudno jechać motocyklem i może być zimno, blisko zera. A jeszcze przed południem ciężkie, kobaltowe chmury rozpędzi ten sam lodowaty wiatr i stanie się on naszym sprzymierzeńcem, bo słońce, wychyliwszy się zza deszczowych chmur potrafi palić do żywego i tylko wiatr daje wtedy ochłodę, bo jedyny cień rzucamy na step my sami. Ale to wcale nie znaczy, że słońce będzie grzać do wieczora. Już za godzinę mogą nadpłynąć białe obłoczki, które swoim cieniem zmuszą podróżnika do zawdziania na tyłek, na powrót długich spodni, a na grzbiet i głowę polara z wiatrochronem. Tak jest tutaj codziennie, od czasów, gdy jeszcze nie było komu nazywać tej ziemi Azją.

 

Na ponad połowę dnia zatrzymaliśmy się pośród skał Baga Gazarin Chulu. Sprawiło nam ogromną przyjemność łazikowanie po kamienistych szczytach, gdzie krajobraz wydawał się bajkowym. Olbrzymie skały wyrosły tutaj na przestrzeni wielu kilometrów jak grzyby spod ziemi. Wiatr i deszcze wysmagały je i wyszlifowały na gładź. Potem czas sprawił, że popękały w równoległe szczeliny tworząc takie przekładańce, jak tort. Niektóre się rozjechały inne stoją tworząc znaczne wzniesienia, dające satysfakcję z ich zdobywania. W sumie krajobraz przypomina zaprojektowany, dla turystów park przyrodniczy, ułożony z gigantycznych, plastykowych, szarych klocków, jeden na drugim. Kiedyś pośród tych samych skał chronili się żołnierze Zanabazara, który próbował jednoczyć zantagonizowane plemiona mongolskie. Dziś na szczytach swoje gniazda mają orły. Z daleka, kiedy tak siedzą zgarbione na krawędzi, czarne na tle słońca, przypominają sępy. Również wtedy gdy się zrywają do lotu i szybują wysoko, kołują jak samoloty nad lotniskiem czekając na odśnieżenie pasa startowego.
Zupełnie tak jak dwa lata temu, pogoda następnego ranka zaskoczyła nas deszczem, mgłą i powalającym wiatrem. Zupełnie jak wtedy, wyjeżdżaliśmy przez skalne bramy w pustkowie, na pozór suchy bezmiar oceanu, ale poorany kanionami przez wodę, która zaraz potem, nie wiedzieć gdzie, znika.

 


Jeszcze przed południem odwiedziliśmy miasteczko Mandalgovi, gdzie po chwili dogoniło nas słońce. Kolejny odcinek chińskiego asfaltu dał nam ponownie okazję do nadrobienia czasu i szybkiego pokonania trasy do stolicy pustyni Gobi – Dalandzadgad. Zanocowaliśmy jednak 50 kilometrów przed miastem, chroniąc się pomiędzy pagórkami, przed wieczornym, zimnym wiatrem. Miałem tego wieczora trochę pracy przy samochodzie, trzeba było wymienić łożyska w tylniej piaście. Zaczerpnęły przez wadliwy uszczelniacz, chyba nieco wody z rzek północnej Mongolii.

 

Następnego dnia Dalandzadgad zrobił na nas po raz kolejny pozytywne wrażenie. Udało się nam uzupełnić wszystkie zapasy przed wyjazdem w pustynię, nawet znaleźliśmy sklep z częściami do Land Cruiserów, by uzupełnić nadszarpnięte zapasy części zamiennych. Via internet sprawdziliśmy równie naturalnie co bezmyślnie, co słychać w Europie. A na obrzeżach miasta natrafiliśmy na piątkowy festyn zorganizowany przez lokalną jednostkę wojskową. Były oczywiście mongolskie zapasy i wyścigi konne, mini wesołe miasteczko, stragany i obwoźne restauracje. Nie zatrzymało to nas jednak na długo, pognaliśmy karkołomną trasą, powyginaną trawersami na pagórkowatym przedgórzu gór Dzun-Sajhny. Potem zatopiliśmy się na dwa dni pośród szczytów, koczując w zimnym wietrze pomiędzy skałami kanionów. Gwieździste wieczory, słoneczne dni i kilometry mordowania się na trekingu po szczytach. Sam nie wiem czy piękno krajobrazu roztaczające się ze szczytów jest warte mozolenia się na przełaj po piargach pod górę. Powtarzam sobie, że robię to dla zdrowia, aby na stare lata być ciągle dziarskim jak niemiecki turysta na wycieczce w tropikach. Ale tak naprawdę samo bycie tutaj już jest mięsiste od treści. Mało pozostało na Ziemi takich bezludnych miejsc. Jesteśmy na wakacjach od cywilizacji, która jak wiatr na stepie czasami mierzi, a czasami umila życie. Powietrze jest tu wolne od brudu z fabryk. Nie ma w nim wibracji hałasu miast i wsi. Nawet tego niezauważalnego, kiedy jadąc do babci na wieś wydaje się nam, że jest cicho. Ale cicho nie jest. Tutaj słychać tylko szum wiatru w skałach i piski bobaków ostrzegających się przed ludźmi. Ale przede wszystkim mamy wakacje od tego złego, czego nie widać, od tych wszystkich, nowoczesnych narzędzi wydających na świat różne pola magnetyczne, które nie wpływają tak dobroczynnie na nasze ciało, a więc i psyche, jak wibracje Ziemi.

 

Czasami obserwuję jak ludzie się cieszą, że nie mają zasięgu komórki na wakacjach, czują się wolni i na końcu świata. Przynajmniej dopóki nie zechcą zadzwonić by sprawdzić czy żona dalej wiernie czeka, a firmy jeszcze nie zlicytowali komornicy. Tak teraz ja się czuję, tu na pustkowi, wolny od ciężaru cywilizacji. Przynajmniej dopóki jutro nie zechcę pojechać dalej, albo włączyć wieczorem, pilotem, audiobooka. Nawet wiecznie podróżujący ma jakieś korzenie. Wrośnięte tak głęboko w uzależnienie od codziennych przyjemnostek, albo z drugiej strony, od sposobu na życie, że trudno znaleźć motywację na ich wyrwanie. Wielokrotnie pisałem o tym, że podróżnik to nie ten, którego motywuje do przemieszczania się szukanie idealnego miejsca na Ziemi, ale ten, który obrał sobie przemieszczanie się za cel sam w sobie. Więc jest cudzoziemcem nawet we własnym domu i domownikiem na pustyni Gobi. Pod warunkiem zachowania wolności wyboru i możliwości ruchu. Szachowy pat wydaje się w tej sytuacji najgorszą karą.

 

Z tymi zanieczyszczeniami magnetycznymi środowiska nowoczesnego człowieka, jest pewnie tak jak z samochodami. Dziury w jezdni niszczą samochody, ale te o mocniejszej strukturze i zawieszeniu, tak jak prawdziwe terenowe, niszczą się w mniejszym stopniu. W końcu jednak przychodzi kres drogi. Podobnie z ludźmi. Ci z wrodzonym, lepszym zdrowiem, albo większą stabilnością energetyczną, urodzeniową, są bardziej odporni na komfort życia cywilizowanego człowieka. Ale plastykowe żarcie, zły tryb życia i komóra przy uchu, też destabilizuje ich zdrowie, albo harmonię energii ich ciała i w końcu każdego to doprowadza do końca drogi. Można żyć na pustkowiu, żyć w harmonii ze sobą i tym co na zewnątrz, a potem umrzeć z podniesioną głową. Ale można też żyć przyjemniej w mieście, a na stare lata włóczyć się po lekarzach. Z długością życia to inna sprawa. Do najdłużej żyjących należą Japończycy i Białorusini. Dawno przeskoczyli tych z doliny Hunzah. Jedna kobieta z Białorusi ma 122 lata. Jak się tak dobrze nad tym zastanowić to cholernie długo.


Następnego ranka wyruszyliśmy na zachód, w pustynię, w nieznane. Od dziś zaczynamy prawdziwą podróż. Właśnie po to tu przyjechaliśmy. Po to namówiliśmy Karstena, aby nam zasponsorował paliwo i po to włóczyliśmy się po północnej Mongolii, aby teraz zjeść tą wisienkę na mdłym torcie. Szkoda, że nie jesteśmy tu sami, jak za dawnych lat, kiedy wszystko co przed nami było nowe, a to co za nami nie miało znaczenia. Być samowystarczalnym i wolnym od ograniczeń. Takiej wisienki z tortu dziś nie dostaniemy. Ale lepsza namiastka niż nic. Z podróżą samotną jest jak z piciem wódki. Wszyscy wiedzą, że picie wódki w samotności, do lustra, to nic przyjemnego. Bo wódka jest po to, aby jednoczyć i łączyć w grupy wzajemnie śpiewające „hej sokoły”. Ci którzy piją w samotności, to straceńcy, albo alkoholicy, a na pewno dziwni, więc lepiej się z nimi nie zadawać. Z tym, że picie w samotności, tak jak podróżowanie samemu, nie służy niczemu innemu tylko piciu, albo podróżowaniu. Wtedy lepiej czuje się smak wódki.

 

Więc skoro świt przejechaliśmy skalną bramę kanionu Dungenee i wyjechaliśmy w suchy step. Sam nie wiem czemu to się nazywa pustynią. Aby zobaczyć to co każdemu, północnemu Słowianinowi kojarzy się z Saharą, musieliśmy jechać po dziurach pół dnia. Długa diuna, erg, albo po mongolsku els, zaczęła się już pokazywać w połowie drogi. Szeroka, lekko tylko zielona dolina, z terenami zalewowymi po środku, flankowana była z obu stron czarnymi skałami. Jechaliśmy nią dwie godziny do przełęczy. Wszystko tutaj ma makro skalę. Dolina Tuhmijn o której mówię, jest szeroka na 25 kilometrów. Więc i góry ją ograniczające wydawały się niskie i szare, za mgłą odległości.


Zatrzymaliśmy się po środku tej pustki na przerwę śniadaniową. Karsten i Stefan usmażyli sobie niemieckie parówki, a my zjedliśmy sałatkę ze świeżych warzyw. Mongolia tak się cywilizuje, że nawet zaimportowała zwyczaj jedzenia świeżych sałatek, jak Polska w latach ’80-tych. Wegetarianie w podróży po Mongolii, bez trudu znajdą teraz w każdej wiosce pomidory, ogórki, ziemniaki, szczypior, kapustę itp. Ogródki warzywne, wraz z boiskami do koszykówki, to teraz najnowszy trend. Może za parę lat Mongolczycy będą mogli przejść na prawdziwy buddyzm, to znaczy nie jeść mięsa. Jak na razie, od XVI wieku mają dyspensę na zabijanie zwierząt.


Za przełęczą spotkaliśmy kilka wypełnionych turystami UAZów 452. Czyż to nie przyjemniejszy sposób podróżowania? Przylecieć samolotem dokładnie tam gdzie się chce. Kierowca zawiezie, opowie, zakwateruje w ger-campie, zorganizuje wielbłąda na przejażdżkę i przygotuje obiad. A wszystko to taniej niż przyjechać tu własnym samochodem. Czy podróżnik zrozumie turystę?

 

Na razie, tuż za przełęczą droga znacznie się pogorszyła. Tarka była niemiłosierna, więc jechałem w tempie piechura. Karsten pewnie się denerwował, ale nic przez CB radio nie komentował. Może uznał to za test cierpliwości. Droga była tylko jedna, prosta jak struna i z pozoru płaska. Kiedy zwolniliśmy tempo, część percepcji można było poświęcić na podziwianie krajobrazu. Świat zwalnia tempo, kiedy i my luzujemy konie ambicji bycia pierwszym, szybszym, ulegania owczemu pędowi. Nigdy nie rozumiałem dlaczego ten wyścig nazywa się szczurzym, skoro wygląda na owczy. Może dlatego, że szczur kojarzy się ze sprytem, a owca z tępotą. 

 

Po prawej, północnej stronie, otworzył się widok na niskie, stołowe w kształcie wzniesienia. Wyglądały jak usypane z mokrego piasku terasy, poorane przez spływającą wodę na brzegach. Na całej długości krawędzi, ściany prezentowały się jak ciężkie kotary z białym paskiem falbanki w połowie długości. Na tle tych plackowatych gór, zobaczyliśmy kilka zabudowań pasterskich. Oprócz białych jurt, były tam także zadaszone schronienia dla bydła, z murowanymi z kamienia ścianami, oraz regularne, parterowe domki. Pewnym novum były traktory.

 

Po lewej, południowej stronie, góry przesłoniły już w całości wydmy szarego, w południowym słońcu, piasku. U podnóża elsu pyszniła się zieleń krzewów i trawy. Gdzieś tu, niedaleko, jutro będziemy musieli przekroczyć długą na prawie 90 kilometrów diunę, aby wjechać w południową część Gobi. Tymczasem rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na obóz. W pierwszym miejscu natrafiliśmy na szlaban i zakaz wjazdu. To tereny turystyczne. Zauważyliśmy kilka ger-campów i farm wielbłądów. Teraz, po drugiej stronie szlabanu zobaczyliśmy pielgrzymującą do piasku karawanę baktrianów z usadowionymi pomiędzy ich garbami, w udawanej ekstazie, turystami. Rozumiem wyjazd na wydmę, na wschód, albo zachód słońca, ale w samo południe! To tylko można western kręcić.

 

Dziwiliśmy się pieczonym na grzbietach wielbłądów turystom, ale za chwilę sami, w pełnym słońcu, smagani piaskiem przez wiatr, zaparkowaliśmy na przedgórzu elsu, nad brzegiem strumienia, wypływającego ze źródła Saryn. Do najlepszej pory zdjęciowej pozostało nam pięć godzin ukrywania się w cieniu samochodu, zabijania czasu na wakacjach. To jakby zapalać cygaro banknotem studolarowym. Można wytracać czas w pracy, ale na wakacjach tego robić nie wolno. Na chwilę zabawił nas drink, zrobiony z pepsi i Czingis Chana. Ale wódka to nie trawka, tylko wydłuża czas. Najlepiej chwycić się za książkę.
W ten czas pustynnego gorąca, płynącego wprost ze Słońca, kiedy pierwszy plan widnokręgu ogranicza się do krzewów w piasku i samego piasku, a dalszy plan do wydm - co ja mówię - gór usypanych z tego samego piasku, szczegóły nabierają znaczenia. Kolczaste, szaro-zielone krzaki, o wytrzymałości większej od człowieka, czepiają się piachu tworząc kolonie. Z tej codziennej walki o wilgoć, stresu powodowanego przez jej brak, jak z górala wychodzi ich zacięta, twarda, złośliwa w stosunku do obcych natura w postaci kolców przebijających opony mopedów lokalnych pasterzy.

 

Kolonie krzewów są duże, łatwo je zauważyć. Ale po chwili ślęczenia w cieniu, spostrzegam wielbłądzie gówna, a potem miękkie, plackowate ślady ich właścicieli. Następnie pomiędzy nimi zobaczyłem małe, nadruchliwe mrówki. Nigdy się nie zatrzymują w biegu. Są precyzyjną, drogocenną cząstką samowystarczalnej, dobrze zorganizowanej, konfucjańskiej całości. Doskonale znają swoje miejsce w hierarchii, swoje prawa i obowiązki. Nie wiedzą tylko, że istnienie całości w harmonii, zależy od ich krótkowzrocznej karności. Za poczucie bezpieczeństwa w grupie, uznanie zasług i bycia potrzebnym, płacą pracą małego trybiku. A czym my ludzie się od nich różnimy?

 

Góry za plecami się wypiętrzają. Piasek przede mną się przesypuje z wydmy w wydmę. Wiatr szarpie umęczone krzaki. Woda w strumieniu żłobi kanion. Mrówki noszą swoje magnetyczne informacje o rozpoznaniu terenu, a my tu nie pasujemy. Tak przyklejeni do wehikułów, namiastki domu i tego co znamy, pośród bezdusznej przyrody. Nawet para orłów, kołujących wysoko, tyleż majestatycznie co sępio, są częścią tego obrazka, dla was pocztówki z Gobi. Ale za każdym kadrem fotoaparatu i każdym piórem sunącym po papierze, siedzi człeczyna. W tym wypadku walczący o cień ze słońcem. Czas na kolejnego drinka, może on pomoże lepiej zrozumieć stosunek harmonijnej całości do świdrującej ją z upodobaniem jednostki.


 

 

Następny dzień obfitował w wydarzenia. Już o świcie wjechaliśmy na mongolską, szutrową tarkę i skierowaliśmy Toyoty wprost na wydmy. Jest tu taki, wąski przesmyk pomiędzy górami piachu, zaznaczony na mapach wojskowych już w latach ’70-tych. Więc albo wydmy Khongoryn Els się nie przemieszczają, albo... sam nie wiem co. Jednak mimo głównej drogi wiodącej przez przesmyk do wioski Sewrej i tak musieliśmy walczyć z piachem. Silnik dawał z siebie co mógł, a koła robiły pod siebie. Można było oczywiście spuścić trochę powietrza z opon, ale udało się i bez tego. Przydałby się jednak na takie okazje jeszcze większy silnik... tak ze sześć litrów.
Kiedy wreszcie wygrzebaliśmy się z piachu i przekroczyliśmy diunę Khongoryn na wskroś, pomyliłem drogi i pojechaliśmy trudnym skrótem, dookoła podnóża masywu Namgan. Teraz już jechaliśmy na jedynce, przecinając prostopadłe, niezliczone, suche strumienie, a każdy z nich wyżłobił sobie głęboki kanion. Powoli przygotowywani byliśmy przez przyrodę na przywitanie czarnego, mrocznego, nieprzyjaznego dla życia, krajobrazu powulkanicznego tufu. Z grobową atmosferą tego pejzażu zderzyliśmy się dopiero po śniadaniu. Ale wcześniej odwiedziliśmy wioskę Sewrej.

 

 

 

Sewrej to typowe miasteczko pustyni Gobi. W błędzie byłby ten, kto sądzi iż pustynia Gobi jest wytrawiona z ludzkich osad. Sewrej istnieje na przekór oczekiwaniom mieszczuchów z kraju białego ptaka na tle czerwieni. Kiedy doń wjechaliśmy zaczęło mżyć... właśnie co to za pustynia, gdzie góry toną we mgle, a turysta przywdziewa palto, by chronić się przed deszczem. Musieliśmy odczekać kilkanaście minut do dziewiątej, aż miasteczko ożyło. Pierwszy zjawił się gość od podlewania krzewów na głównym placu wioski. Tworzy go kilkanaście murowanych, za króla Popiela chyba, budyneczków, reszta to obudowane wysokimi, drewnianymi płotami jurty.
Tuż po podlewaniu kwiatków pojawił się miejscowy pijak i kupił w dopiero co otwartym sklepiku, setkę wódki, na rozruszanie kości. Przy tej okazji Iwona cyknęła nam z pijakiem fotkę. A to z tego powodu, że w Sewrej mieszkają Mongolczycy z genami Ujgurów. Ich twarze są zupełnie inne od tych z północy. Ciemne, bardzo ostre rysy, wydatna szczęka, duże oczy, bardzo szeroko rozstawione kości policzkowe. Z profilu przypomina łeb robota 3PO z „Gwiezdnych wojen”. Wysoko uniesiona potylica, na żylastym, cienkim karku. Reszta charakteru postawy to długie nogi i krępy tułów z wciśniętą w barczyste ramiona ciekawą głową. Niektórzy szybko łysieją.

 

Diabelnie mi zależało, aby posiedzieć w tej wiosce z godzinę. Ale w podróży w grupie zupełnie jak w małżeństwie. Konieczność codziennych kompromisów wyklucza szczęście jednostki. Albo szczęście jednostki może urodzić się jedynie z kompromisu. Trzeba podstępem wymusić na partnerze zainteresowanie tym tematem, który jest dla nas ważny. Niemioszki szukały gazaru-restauracji. Znalazł się taki, a Iwona zamówiła matolinę w damplingach, znaczy buz, czyli momosy-pierogi z koziną oraz słoną kawę. Gazar dopiero co się otworzył, więc przyszło nam czekać na danie.

 

Tymczasem kontemplowałem dopasowywanie moich wibracji do drgań duszy Sewrej. Zauważyłem dwie wiaty z ławeczkami, na wzniesieniach, ponad centrum. A także świeżo odmalowane, drewniane płotki wokół banku i siedziby gminy. W oddali zaś, całe hektary jurt, podzielone kwartały wysokimi płotami. Potem w me oko wpadły wielkie anteny, nie tylko telefonii komórkowej. Za chwilę z megafonu popłynęła muzyka, lokalne radio nadawało mongolskie disco-polo przerywane reklamami. Pod bankiem zrobiło się tłoczno.
Najpierw przyjechały Toyoty z garniturowanymi pracownikami. Podniosły się rolety za zakratowanymi oknami. Po chwili zjawili się petenci. Podjechała nowa Toyota V8, w Polsce za około 400tys. zł. Pewnie lokalny oligarcha hodowli wielbłądów. Ale i pijaczek zaszedł do banku, może po rentę dla mamusi.

 

Jednym słowem o dziewiątej miasteczko ożyło, tuż przed, było martwe jak ta pustynia wokół. Gdyby tak lekko przymrużyć oko, to rokersi na chińskich mopedach, stojący pod bankiem, mogli by zagrać rolę cowboyów z koltami przy pasie. Poranek to dobry czas na rabunek banku, więc zza zaułku mógłby leniwym krokiem wyjść Butch, znaczy Paul Newman, a z przeciwka Sundance, czyli Robert Redford. Spotkaliby się, jak gdyby nigdy nic, u drzwi banku, który nawet bez mrużenia oka wygląda jak meksykańska rudera z gotówką wewnątrz. Wszystko mogłoby się odbyć tak, jak zaplanowali scenarzyści z Hollywood, specjaliści od wodzenia naszych zmysłów na pokuszenie. Wszystko by pasowało, gdyby nie ta mżawka. Każdy z nas lubi wierzyć w bajki. Dają nam furtkę bezpieczeństwa od codziennego stresu. Ja dałbym bardzo dużo za rolę Sundance, aby tylko nie musieć wracać do mojej rzeczywistości. Wyskoczyć z przyjacielem naprzeciw setki karabinów, nadal marząc o Australii. Jestem pewien, że dałbym radę to zrobić.

 

Za Sewrej mżawka przeistoczyła się w regularny deszcz, czarne skały w wianku zieleni i żółci, zamglone i odludnione, przeniosły nas do Szkocji. Ze dwie godziny później, jadąc irytująco wyboistą drogą, dotarliśmy do skał z petroglifami. Iwona miała używanie, Stefan oko do wynajdywania kolejnej, kamiennej sztukaterii sprzed 5000 lat. Karsten swoim niemieckim, inżynierskim umysłem nie mógł pojąc, co my tu robimy, a ja miałem to wszystko w dupie. Marzeniami byłem daleko od tej nędznej rzeczywistości, a lękiem badałem mapy, w nadziei znalezienia dalszej drogi.

 

Ta droga wszelakoż wiodąca przez piękne pejzaże, kosmicznie bezludnych skał, w końcu się skończyła. Tak gdzieś w okolicy południa. Straciliśmy ponad godzinę na jeżdżenie na przełaj, bez drogi, która skończyła się przy jakiejś jurcie. Płaskie pustkowie poorane strumieniami płynącymi na wiosnę z gór. Dwa oceany, jeden niebieski nad nami i drugi szary pod nami. Stykały się na widnokręgu. Człowiek jest w stanie zgodzić się na wszystko, pod warunkiem stopniowego dawkowania. No może poza kapaniem wody z kranu, albo stukania krzyżaka na wale napędowym.

 

Nam los dawkował powoli, zwiększając dawki, dzikość pustyni Gobi. Krajobrazy były tak kolorowo cudowne, że nie zanotowaliśmy zanikania drogi, aż całkiem umkła nam spod kół. Teraz byliśmy gotowi na jazdę na przełaj. Na to co nie postało by w naszych głowach jeszcze tego ranka. Jechaliśmy na wskroś przez pustkowie, z trudem przekraczając kolejne, suche strumienie. To dobra nauka zerwania z dreptaniem po wytartych szlakach. Tylko wizjonerzy, z darem od boga, potrafią wytyczać nowe ścieżki. My, zwykłe szaraki, bez kolein pod nogami, czujemy się jak wystawieni za okno. Kręcimy młynka nogami, jakby w powietrzu miała pojawić się droga. Automatyczny program mówi nam, abyśmy biegli do następnej bazy. Kapcie nam spadają z nóg, a my gnamy do drogi, do tego co znamy, do bezpiecznej przystani. Piszę o tym wieczorem, po kilku godzinach. Na dystans czasu i przestrzeni, mógłbym się rozsmakować w brodzeniu w pustce. Teraz to wydaje się łatwe. Przynajmniej łatwo znaleźć wymówkę dla nerwów, jakie mną wtedy, podczas jazdy na przełaj, bez drogi, szarpały. Jakże trudno uwierzyć w siebie, widząc swoje wady jak na dłoni. Być głupcem, znaczy być szczęśliwym.

 

Wiele godzin, niewiele kilometrów dalej znaleźliśmy nocleg w korycie suchej rzeki, pod wysokim klifem, na którym siedziały sępy. Takie prawdziwe, jak z westernów z Johnem Waynem. Pomyślałem sobie, że chciałbym zrobić – to odpowiednie słowo – zrobić podróż krajobrazową. Nie śladami jakiegoś tam Marco Polo, czy jedwabnym szlakiem, ani do celu, na przykład pod tytułem „zobaczyć Gobi i wrócić cało do Polski”. Po prostu podróż krajobrazowa. Minimum pięć dni na każdą, znaczącą zmianę krajobrazu. Dziś mieliśmy krajobraz powulkanicznej Szkocji, suchy step bez granic, kolorowe do przesady piargi, piach i kosodrzewina. Czyli minimum dwadzieścia dni podróży. Moim marzeniem jest dom na kołach i stop na pięć dni przy każdej zmianie krajobrazu. Tak aby zasmakować, nasycić się, odnaleźć to co dla oczu w ogóle nieświadome, przesycić się aż do zemdlenia i mając dość ruszyć dalej, ku nowej przygodzie. Jestem gotów na taką podróż, najlepiej samotną.


 

O świcie, tuż po wschodzie słońca, wyruszyliśmy w dalszą drogę na zachód, dnem wyschniętej rzeki Dzulganajn. Ślady kół UAZa niedługo znikły i pozostały nam jedynie słabo widoczne koleiny, prawdopodobnie sprzed roku lub dwóch. W miejscach, gdzie wiosenna woda z roztopów wyżłobiła grunt, nikły i tylko świadomość, że poza dnem rzeki nie ma co szukać drogi, utrzymywała nas ciągle w kanionie. Jego brzegi czasami budowały wysokie, pomarańczowe piargi, osypujące się wielkimi blokami zlepionego dawną siłą piasku. Czasami rzekę Dzulganajn ograniczały wydmy jasno-żółtego piasku. Woda na wiosnę podcinała im nogi, a letnim wiatrem wydmy atakowały ponownie.
Jechaliśmy tak godzinę, coraz wolniej, bo dno stało się bardziej kamieniste. W pewnym momencie zauważyłem dochodzący z południa, do naszej rzeki, inny kanion i słabe ślady UAZa na jego dnie. Skręciliśmy w niego, bo prowadził do głównej drogi. No...po prostu bardziej wyjeżdżonej w piasku. Jeździ tędy może jeden samochód na dzień. Ale my go nie spotkaliśmy, ani dziś, ani wczoraj. Przecież to Mongolia. Odjąć przeludniony Ulaan-Baatar i zostanie 1.3 osoby na kilometr kwadratowy (w Polsce 125 osoby). Z czego większość mieszka na północy, gdzie jest zielono.

 

Lekko zboczyliśmy z głównej aby dostać się do źródełka wody Naran-Dac, pośród dziwacznych formacji białych piargów. Z daleka przypominały blokowiska rozłożone na pagórkach, po środku suchego stepu. W podróży po Gobi nieocenioną pomocą stają się stare mapy wojska radzieckiego. Można łatwo znaleźć wodę oraz potrzebną drogę. Dopiero w zachodniej Gobi, ja ją nazywam dolną, jak Dolny Śląsk, ponieważ można tu zjechać poniżej 1000m n.p.m., a więc dopiero w dolnej Gobi źródeł jest o wiele mniej. Co skutkuje brakiem wiosek i pojedynczych jurt pasterzy.

 

Po kolejnej godzinie dotarliśmy do najważniejszego w dolnej Gobi, rozwidlenia dróg. Na północ odchodzą dwa szlaki, do odległych o 160km Bayangovi i Bayanlig oraz o 170km Szineżinst. Ze wschodu przyjechaliśmy my. Lonely Planet określa ten kierunek jako przeznaczony dla bardzo zdeterminowanych i dobrze wyekwipowanych, samotnych podróżników. Ja sądzę, że coraz częściej przewodniki Lonely Planet chrzanią głupoty, podając łatwo strawną papkę dla turystów, rozmieniając na drobne swoją, przez lata budowaną markę poradników dla profesjonalistów.

 

Na południe od naszego skrzyżowania odchodzi wyjeżdżona samochodami wynajętymi przez turystów, ścieżka do klifów Khermen Tasv, oraz do miejsc, gdzie można znaleźć skamieliny sprzed milionów lat. Na zachód nie odchodzi żadna droga. Tamten rejon będzie wymagał ode mnie kolejnej podróży do Mongolii. Właśnie wczoraj podjąłem spontanicznie decyzję, że jest tu zbyt pięknie i ciekawie, abym pozostawił ten rejon nie spenetrowany. Mam przesyt Mongolii północnej i środkowej, ale na Gobi na pewno wrócę, tyle że sam i z dostateczną ilością czasu aby szwendać się bez celu tam gdzie dusza wołać mnie będzie.

 

 

 

Ze wspomnianego skrzyżowania skręciliśmy na południe, do Khermen Tsav. Droga już po chwili pokazała swoje rogi. Przecinaliśmy kilka dolin wypełnionych piachem. W jednej z nich musieliśmy wdrapać się na wysoki klif po grząskim piasku. Dopiero za którymś tam razem udało się tego dokonać. Wprzódy trzeba było znaleźć najłagodniejszy podjazd.
Ślady, które nas prowadziły, to znikały, to pojawiały się na powrót. Mieliśmy punkt na GPSie i w oddali widok ‘płonących’ klifów. Ostry pomarańcz piargowych osypisk, mocno odróżniał się na jednolicie, szarożółtym, płaskim po horyzont krajobrazie. Jednakże dopiero po godzinie jazdy, kiedy zbliżyliśmy się do ostatniej doliny, której południowy brzeg wyznaczały pionowe, pomarańczowe osypiska, dotarło do nas monumentalne piękno celu, do którego zmierzamy. Chciałem tu dojechać z powodu małego, wyblakłego zdjęcia z zakupionej w Dalandzadgad mapki, pomimo, że to nie po drodze. Zdjęcie miało się tak do rzeczywistości jak słowo ‘kosmos’ do tego co widzą zza iluminatorów kosmonauci. Dodatkowy opis wskazujący Khermen Tsav jako miejsce dla fascynatów skamielin wręcz obowiązkowe, bardziej mnie zniechęcał. Jednak przyjechaliśmy tu, a uroda Khermen Tsav dopiero zaczynała nas porażać.

 

 

Długi na kilkanaście kilometrów obryw, odsłaniał jakby dolną, pomarańczową warstwę piargów. Pokazywały się falbanką, jak kolorowa halka spod spódnicy. Pocięte były przez spływającą wodę i po prostu przez erozję. Trzeba było objechać ten masyw dookoła, był zbyt wysoki i stromy, aby go sforsować samochodami. Po jego zachodniej stronie pokazały się nam samotne, gigantyczne ostańce, ulepione z pomarańczowego zlepieńca. Do złudzenia przypominały krajobrazy z Sedony, z Arizony i plenery westernów, jakie każdy pamięta z dzieciństwa. Co innego jednak technicolor, nawet w kinie, a co innego zobaczyć coś takiego na własne oczy.

 

Jest coś w naturze takiego, co przyciąga wzrok, jakby rzeźbiarz przyrody znał kody dostępu do czujników naszego zachwytu. Plastyczny pejzaż fantazyjnie pociętych przez czas klifów, plus ostre kolory od brązu, przez czerwień i pomarańcz, do żółci i bieli, efekt stuprocentowej atrakcji turystycznej murowany. W takich chwilach często zastanawiam się, czy wrażliwość na piękno natury jest dana wszystkim ludziom w standardowym wyposażeniu. Czy ci z miasta, którym życie na kupie jak w mrowisku daje satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa, a przyroda kojarzy się z bzyczeniem natrętnego komara, albo karaluchem na kafelkach kuchni... czy oni też są zdolni do zachwytu nad pięknem krajobrazu? Czy oni są ubożsi, czy mają coś w zamian? Może miejska wersja człowieka jest w stanie doświadczać czegoś, co mnie jest obce?

 

W naturalny sposób spowolnieni urokiem natury, z wolna zagłębialiśmy się w przestrzeń usianą kosmicznymi kształtami i kosmicznie odrealnioną od tego co znamy. Jednak gdzieś w duszy taki bezład kolorów i kształtów grał nam jak symfonia Strawińskiego, bez fałszu, jakby pokazując w naszym umyśle to miejsce, które już od dawna było nasze, ale dopiero dziś zostało uwrażliwione i przyjemnie wibrowało. Przecież kiedy spotykamy osobę, w której się zakochujemy, to czujemy się tak jakbyśmy ją znali od dawna. Może więc sekret uwrażliwienia na piękno natury leży w tym, że to co postrzegamy oczami, jest jedynie impulsem do odkrywania piękna w sobie. „Zobaczyć świat w ziarenku piasku” – dojrzeć jego piękno we własnym wnętrzu. Może to tak działa jak wódka, która nie jest twórcą dobrego nastroju, ale jedynie impulsem do tego abyśmy ten dobry nastrój sami sobie stworzyli?

 

Dużo pytań bez odpowiedzi. Ale uniesienie spowodowane pięknem natury, stworzyło tutaj, teraz taki podniosły nastrój, który powoduje chęć pytania i szukania. Poza tym łatwiej przekazać pisarczykowi urodę przyrody dając wskazówki gdzie szukać, niźli ją opisując. Nie każdy ma pod bokiem kunszt Orzeszkowej i Niemen, do ćwiczenia piękna słowa.
Mimo zbliżającego się dopiero południa, postanowiłem autorytatywnie, zatrzymać się w Khermen Tsav na resztę dnia i noc. W jednym z głębokich kanionów odnaleźliśmy eukaliptusy i rozbuchane w rozmiarach akacje. Dawały znakomity cień, dla dzisiejszego słońca w pełni. Wiatr szumiał w ich gałęziach, jak w lutni. Ospały dzień w lesie. Szurał też zeschłymi, poprzedniej jesieni, liśćmi, a ostre cienie i zimno kiedy tylko słońce przesłaniały gałęzie, dawały złudzenie późnej jesieni. Pamiętam takie popołudnia z dzikich noclegów w Portugalii. Ten sam gorzki zapach, zimny wiatr, żwir i piach. Brak tylko szumu oceanu. Odnaleźć coś znanego, kawałek cienia z fragmentem pamięci, pośród tego kosmicznego krajobrazu, to jak los na loterii. Być w Mongolii, na takim wydupiewie, że nawet pasterze wielbłądów tu się nie zapuszczają, a jednocześnie czuć się znajomo. To prawie jak oglądać film w TV, tylko bardziej namacalnie.

 

 

 

Po południu, kiedy słońce nadało ciekawszych barw otoczeniu, wyruszyliśmy na przechadzkę po okolicy. Nie nachodziliśmy się jednak długo, bo przydybał nas jakiś strażnik Texasu, z przedwojenną flintą na ramieniu i małoletnim synem do pomocy. Jakimś cudem udało się nam dogadać po rosyjsku. Przeczytaliśmy także opis jego funkcji, tu na pustkowiu widniejący po angielsku, na jego legitymacji. Jednak aby zadość uczynić jego namolnym wymaganiom, musieliśmy wrócić z nim do samochodów. Tam naocznie przekonał się, że nie jesteśmy poszukiwaczami skamielin na gapę i wreszcie sobie poszedł.

 

Na drugą przechadzkę wyruszyliśmy z Iwoną sami. Udało się nam wdrapać na najwyższy klif, rozdzielający dwa, urocze kaniony. Mogliśmy stamtąd podziwiać piękno Khermen Tsav z lotu ptaka. Udzielił się nam obojgu wzniosły stan myśli. W tej wyjątkowej scenerii poczuliśmy się wyjątkowi, a to że tu przybyliśmy stało się ‘ważną’ sprawą. W naturalny sposób żałowaliśmy tych, którzy w ostatniej chwili zrezygnowali z podróży z nami do Mongolii, bo minęła ich ta podniosła chwila ujrzenia Khermen Tsav. Jakże łatwo popadliśmy w megalomanię patrząc na mega powalający pejzaż dookoła. Nie znam jeszcze źródeł nieodpartej chęci dzielenia się z innymi tym co sprawia nam przyjemność. Może to ma potwierdzić, że wszyscy jesteśmy wrażliwi na to samo, a w ciżbie takich samych raźniej.

 


Tymczasem w opozycji do czerwieniejącego słońca, nad fioletowym, odległym widnokręgiem zachodniej Gobi, na wschodzie, na niebo wyskoczył Księżyc w pełni. Zawisł... ogromny... tuż nad pomarańczowo rozpalonymi klifami, nadając im swą osobą jeszcze bardziej nierealnego dla Europejczyka wyrazu. Niebo granatowiało powoli, a klify bledły w zimnym blasku Księżyca. Rozpaliliśmy małe ognisko, zresztą jak co dzień, bo na pustyni Gobi drewno zawsze jakieś się znajdzie. Ciepły kolor ognia nadał przyjemniejszej barwy kanionowi, w którym nocowaliśmy. W niezmąconej ciszy, nieporuszone naszą obecnością, pustkowia zatapiały się w nocy. Dawno nie mieliśmy tak ciepłego wieczoru. Rano czekał nas powrót do rozstai dróg, na których, na tablicy Parku Narodowego, ktoś z Polski przykleił, obok naszej naklejki, swoją i to dziś rano. Bo wczoraj tej naklejki nie było. Taki dziwny zbieg okoliczności.


 

Po drodze do Bayangovi czekały nas dwie atrakcje do odwiedzenia. Pierwsza to kredowe usypiska Bugiin Tsav, gdzie znaleziono wiele skamielin dinozaurów. Dla amatorów pięknych pejzaży godne pominięcia. Drugie to samotne, białe skały ze źródłem wody Tsagan Bulak, na których miały znajdować się petroglify, przypominające ufoludków. Znaleźliśmy ślady bytności turystów, ale petroglifów ani widu, mimo ponad godzinnych poszukiwań i dokładnych namiarów GPS z przewodnika Lonely Planet.
Pomiędzy jedną atrakcją a drugą przydarzyła się nam przygoda pod tytułem „usilne szukanie drogi tam gdzie jej nie ma”. Na dolnej Gobi, jak się chce jechać na skróty przez pooraną kanionami pustynię, by szukać drogi co kiedyś była, a teraz jej nie ma, to trzeba mieć cierpliwość, tego mi brakuje, oraz szczęście, tego też nie mam w nadmiarze. Jednak na nasze szczęście była z nami Iwona, w czepku urodzona i kiedy już traciliśmy nadzieję po godzinach szwendania się bez celu, trafiliśmy wreszcie drogę, która wyprowadziła nas na znakomicie równą, główną, do Bayangovi.

 

Trzeba wam wiedzieć, tym którzy nigdy na przełaj przez nieogarnięte okiem pustkowie nie jeździli, że z zachodnią Gobi jest tak trochę jak z Kosmosem. Jak się zjedzie z drogi by szukać innej to tak jakby rozpędzić statek kosmiczny, w nadziei, że wyląduje on na jakiejś planecie. Jednak tylko od szczęścia zależy czy statek nie przestrzeli tuż obok tej rajskiej planety, a my jej nawet nie zauważymy. Można krążyć bardzo długo, nawet wchodzić na lokalne wzniesienia, w nadziei ujrzenia czegokolwiek z góry, a i tak możemy ciągle mijać się z główną drogą i jechać do niej równolegle, ale dwieście metrów obok. Takie błądzenie może skończyć się źle, bo dróg jest bardzo mało, zupełnie jak z tymi planetami w Kosmosie.
Nam szczęście jednak dopisało, bo dopiero parę kilometrów przed Bayangovi zepsuł się nam samochód. Nie widzieliśmy wioski od trzech dni, tak jak człowieka, nie licząc strażnika Texasu. Przestrzeni nie ma tu wiele, ale średnio, dziennie nie da się przejechać więcej niż 250 kilometrów. A nam złamało się mocowanie wahacza parę kilometrów przed wioską, do której jedziemy trzy dni. Czyż to nie szczęście w nieszczęściu? Trzeba po prostu skakać z radości. Długo trwało zanim znaleźliśmy we wiosce kogoś ze spawarką. Jedyny mechanik zbankrutował lata temu. Pewnie dlatego, że tu wszyscy jeżdżą Toyotami. To taki żart oczywiście. Pomógł nam komendant jednostki wojskowej, który służył z Polakami w Afganistanie i zna rosyjski.

 

Jeszcze wczoraj Karsten wspominał, że jadąc przez Gobi samemu, można się znaleźć głęboko w gównie (dosłowne tłumaczenie). Ja się z nim nie zgodziłem i nadal tak sądzę. Ze szczęściem Iwony i moją zaradnością jakoś byśmy sobie poradzili. Zawsze tak było. Poza tym ludzie tacy jak ja, niezadowoleni z życia, nie mają wiele do stracenia. Ale nie tylko w tej jednej kwestii nie zgadzam się z Karstenem. On twierdzi, że nawigacja w podróży po Mongolii to najgorsze co go spotkało w życiu. A jechał po głównej w 2006 roku. Ja natomiast twierdzę, że to mobilizujące wyzwanie i poniekąd sprawia mi przyjemność ten freestyle oraz daje poczucie niezależności.

 

Kolejny wieczór w pustce. Kilkanaście kilometrów za moimi plecami piętrzy się samotny masyw Tergun-Bogd (3957m n.p.m.). Wygląda tak jakby można go było dotknąć, ale jest daleko. Przede mną dolina rzeki Tsagan-Gol. Trochę gęstej trawy, a bliżej Bayangovi, kilka jurt. Na prawo słońce chowa się właśnie za płaski jak ocean widnokrąg, a na lewo wstaje do pracy, przydymiony burzowymi chmurami Księżyc. W oddali widać światła Bayangovi, ale nie dochodzi stamtąd żaden dźwięk. Jedyne co słyszę to szmer wędrujących po literach książki oczu Stefana. O... teraz Iwona piłuje paznokcie. Wiatr ustał, więc cisza dusi, jak ciśnienie w startującym samolocie. Czasami przelecą ptaki, podobne do gołębi, ale mniejsze. Ich skrzydła robią dużo hałasu. W Polsce nigdy się nie zastanawiam nad odgłosem lotu ptaka. Takie to właśnie jest pustkowie.

 

Kolejne trzy dni naszej podróży przepadły dość szybko w niepamięć. Mieliśmy zadanie dojechać po głównych drogach do Ałtaju gobijskiego i to się udało. To co sprawiło, że ten czas nie był przyjemny to mongolska, główna droga. Wypadliśmy na nią w Altay city. Ale już wcześniej zahaczyliśmy o jedną z głównych, przy oazie Hurhree. Większość zmotoryzowanych turystów przejeżdża Mongolię po głównej z zachodu do Ulaan-Baatar i dalej na północ, nad Bajkał. Już w pierwszej godzinie jazdy, za miastem Altay, spotkaliśmy dwa samochody aroganckich gówniarzy z Mongol Rally, motocyklistę, dwa wyekwipowane Sprintery 4x4 z Niemiec i rosyjską Toyotę. 80% tej drogi to szutry bardzo złej jakości. Ciężarówki wyrabiają w nich potężne tarki i nie sposób po tym jechać. Na dodatek to co widać z głównej nie jest ładną częścią Mongolii. Więc większość turystów wyrabia sobie mylne zdanie o tym kraju. Tak jak turyści przejeżdżający Polskę po głównej, kiedy jeszcze nie było autostrady, ze Świecka do Dorohuska, wyrabiali sobie zdanie o tym kraju patrząc na drogę, korki TIRów i to co wzdłuż tejże drogi.

 

Z południowo-zachodnią Mongolią wiąże się sprawa mongolskich Kazachów. Kiedy wyjedzie się z miasta Altay na zachód, wjeżdża się w rzeczywistość niezbyt urodziwą. Wioski kazachskie to obraz nędzy i rozpaczy. Zmienia się także rodzaj zabudowy. Jest mniej jurt i drewnianych płotów, za to więcej murowanych, tyle że obdrapanych, koślawych, otoczonych takimi samymi murami, obsypanych śmieciami jak wianuszkiem, domów. Tutejsi ludzie nie są ubodzy, przynajmniej finansowo, ale na pewno różnią się od Mongolczyków podejściem do ładu i porządku. Mimo znacznych zasobów słodkiej wody z górskich rzek, trudno tu także o świeże warzywa. Ale łatwiej o szaszłyk z matoliny.


Nie tylko zła droga, doprowadzająca nas do pasji kurzem, upałem i wibracjami przydarzyła się nam przez te trzy dni. Przed miastem Altay znaleźliśmy dzięki koordynatom z Lonely Planet jednego balbala. Znaczy babę kamienną, taki menchir z XIII wieku, ociosany na kształt człowieka. Wymagało to znacznego zboczenia z drogi po zupełnym bezdrożu, ale udało się. Balbal nie był urodziwy, ale to że był stary i mongolski, wystarczyło aby go odwiedzić. Na Księżycu są same kamienie, ale kamień przywieziony z Księżyca może stać się nawet powodem pielgrzymki do USA. Nadajemy miejscom i rzeczom wartość poprzez opisanie ich wartościowymi przywarami. Więc my odwiedziliśmy kamień tylko z powodu jego pochodzenia, a nie wartości merytorycznej.

 

Tuż za zapyziałą miejscowością Hurhree, po zachodniej stronie drogi, znajduje się oaza drzew, zasilana źródłem wody spływającej z gór. Produkuje się tu wina i szampany mongolskie. Było za wcześnie, aby odwiedzić fabrykę, ale zanabyliśmy flaszeczkę takowego trunku w mieście Altay. Smakuje jak bardzo domowe wino z dzikiej róży. Pierwszego dnia, kiedy dopiero wyjeżdżaliśmy z przepastnych pustkowi Gobi, zatrzymaliśmy się we wiosce Czandman. Przez jej szerokie ulice obstawione murowanymi, koślawymi, niskimi budynkami, hulał wiatr niosąc kurz. Przecinając centralny placyk jeździły chińskie mopedy. A pasterze z odległych jurt, obładowani zakupami wracali do domów, znikając w mgle kurzu. Od czasu do czasu przedefilowała majestatycznie jakaś Toyota Land Cruiser, własność bogatego właściciela stad wielbłądów. Ludzi było mało, bo zajechaliśmy tam wczesną porą. Chcieliśmy kupić nieco warzyw i wodę. W takich przypadkach trzeba obkolędować wszystkie sklepiki we wsi i zwykle w ostatnim znajdą się pomidory. Nauczyliśmy się jak tu nazywają jajka i nawet ze złą dykcją, jesteśmy rozumiani. Przynajmniej nie musimy naśladować w pantomimą, kury znoszącej jajko. Czasami, nie wiadomo z jakiego powodu, ten rebus był interpretowany przez panie sklepowe, jako chęć zakupu wódki.


Po obejściu wszystkich sklepów trzaskają, ciągnięte wielką sprężyną, drzwi w ostatnim delgórze i biały turysta odjeżdża. Pani sklepowa będzie się gubić w domysłach – czego oni chcieli, weszli popatrzyli i wyszli? Lokalny pijaczek, z porannym umysłem, nie przyćmionym jeszcze alkoholem, zobaczy tylko znikające w kurzu samochody. Na pewno nie domyśli się po co tu przyjechaliśmy i dokąd odjechaliśmy.


 

 

Tak nasze koleiny doprowadziły nas dziś pod pierwsze szczyty Ałtaju gobijskiego. Oganiamy się od komarów w zielonej dolince, przechodzącej w głęboki kanion. Jutro nim wyjedziemy pod prąd głośno szumiącej rzeki. Jeszcze tak niedawno woda była deficytem, a dziś łamie nam wieczorną ciszę swoim szumem, skacząc po kamieniach bystrym, głębokim i krystalicznej czystości nurtem.

 

Rano pogoda przedstawiała się nam z zupełnie innej strony. Po ponad trzydziestostopniowych upałach, przyszedł deszcz i zimno, tak w okolicy 15st.C. Byliśmy jednak pewni, że jeszcze przed południem czeka nas słońce. Tutaj pogoda zmienia się co chwilę i zwykle nie w tą stronę, którą pożądamy.
Ruszyliśmy w górę potoku Tugreg, zagłębiając się powoli w góry, pomiędzy szczyty Talagor (3311m n.p.m.) oraz Bural-Hairhan (3705m n.p.m.). Z początku kanion zwężał się i podnosił swoje groźne, brązowe, skaliste ściany, spychając nas ku rzece, w kamienie. Ale za którymś zakrętem nagle rozłożył się w szeroką dolinę, zalesioną wierzbami. Napotkaliśmy pośród nich białych turystów, wiezionych Toyotami do Monh-Hajrhan, pewnie na wspinaczkę na szczyt o tej samej nazwie (4362m n.p.m.), drugi co do wysokości w Mongolii.
Do miejsca gdzie kanion rozszerzał swe ściany, jechaliśmy nie szybciej niż dobry piechur. Mozoliliśmy się jak ślimaki pośród kamieni. Tak przez pierwsze, dwie godziny. Po kolejnych dwóch dotarliśmy do Monh-Hajrhan.

 

Spotkaliśmy tutaj lokalnego nauczyciela i malarza. Znał rosyjski, więc mogliśmy z nim nieco porozmawiać. Wypytaliśmy go także o dalszą drogę do górnego Bulganu, w dolinie rzeki Bulgan. Nie byliśmy pewni czy droga w ogóle istnieje, a okazało się, że to jest główna trasa na wysokie hale, gdzie w lecie przenosi się stada bydła. Dość szybko wspięliśmy się na 2800m n.p.m., na dość rozległy płaskowyż. Szerokie, żyzne, trawiaste hale już powoli pustoszały. Kolejne jurty pasterzy były zwożone w doliny. Za kilka dni początek szkoły, trzeba dzieci zawieźć do miast. Cały płaskowyż był poprzecinany wyjeżdżonymi w trawie drogami, trudno było się zorientować, którą wybrać. Nawigowaliśmy według ukształtowania pagórków i ośnieżonych szczytów zamykających ten rozległy teren jak potężną kotlinę. Wielką na tyle, że jej pokonanie zajęło nam kolejne, dwie godziny, a jechaliśmy średnio 40-50km/h. Nawet jeśli pomyliliśmy drogę, pytaliśmy o kierunek jakiegoś pasterza na mopedzie, a ten, na migi, objaśniał nam, że możemy wrócić na trasę skrótem za tym czy innym pagórkiem. Ta pasterska kraina zamknięta w górach sprawiała wrażenie być innym światem, z inną przyrodą od tej w dolinach, innym krajobrazem gór, innymi kolorami. Światem tymczasowym. Letnią rezydencją dla jaków i kóz. Bez dobrej, wojskowej mapy, można by tu jeździć w kółko dwa dni, do wyczerpania paliwa i nie byłoby nudno. W ciągle funkcjonujących jurtach spotykaliśmy ludzi, całe rodziny. W otwartych drzwiach, zwykle malowanych na jaskrawe kolory, stały uczepione framugi, usmarowane, usmarkane, rozdziawione z ciekawości dzieciaki. Wysypywały się z wnętrza jurt jak z autobusu szkolnego. Czasami do nich machaliśmy, czasami tylko obdarzaliśmy uśmiechem. Właściwie nigdy nie wiem jak mam reagować na spotkania ze zwykłymi tubylcami. Oni przynajmniej przejawiają naturalną ciekawość, lęk, albo zdziwienie połączone z hermetyczną niechęcią. A ja naturalnie nie zwracam na nich uwagi, a może powinienem? Tak bezosobowo patrzę na ich codzienne życie, jakbym patrzył na grupkę jaków, czy wielbłądów. A wydaje mi się, że powinienem zmiękczyć swoją naturalną wyniosłość i nie zachowywać się jak turysta w safari-parku.


Za kolejną przełęczą ujrzeliśmy duże jezioro, które musieliśmy objechać wyprawiając skoki samochodami po kamieniach. Teraz nawet taki bobas z jurty mógłby nas wyprzedzić na piechotę. Dalej nasza droga powoli obniżała się w stronę doliny rzeki Hulżistyn. Tam wjechaliśmy na chwilę do wioski górny Bulgan, zasiedlonej przez Kazachów. Utrzymują silne kontakty z Kazachstanem. Dużo tu rosyjskich ciężarówek i prawie wszyscy mówią po rosyjsku, a dacan zastąpiony został meczetem. Trochę za długo kręciliśmy się po sklepikach, bo zainteresował się nami lokalny policjant. To strefa nadgraniczna, do Chin jest w linii prostej dziesięć kilometrów. Udało się nam jednak jakoś wykpić brakiem znajomości języka rosyjskiego i szybko wyjechaliśmy w góry, na nocleg, jak najdalej od ludzi.

 

Znaleźliśmy wąską dolinę ze strumieniem. Było też drzewo na ognisko. Jednak zła pogoda wróciła jak zły szeląg. Wieczorem mżyło i trochę wiało, podobnie rano. Ale mimo to postanowiliśmy wyjść na krótki treking po okolicznych szczytach. Poszliśmy pod górę, wzdłuż strumienia. Inaczej niż to bywa w Polsce, strumień im wyżej tym stawał się większy. Pamiętam, że kiedy wjeżdżaliśmy do doliny, koryto w ogóle było suche. Źródło jest silne, ale grunt chłonie wodę jak gąbka. Nie inaczej jest z powietrzem, tym wolnym od zanieczyszczeń i smrodów cywilizacji, mongolskim, suchym jak pustynia powietrzem. Pranie tutaj wysycha w mig, nawet bez słońca. Przyjezdnym to powietrze sprawia nieco kłopotu. Śluzówka nosa ciągle wysycha i krwawi, a skóra wygląda jak pergamin. Wieczorem gąbka pod prysznic jest sztywna jak kawałek drewna, dopóki nie zwilżyć ją wodą, a rano szczoteczka do zębów przypomina druciany drapak do rdzy.

 

Dziś to suche powietrze nawilża przez całą noc mżawka. Idziemy stromo pod górę, butami rozgniatamy trawę i zioła. Pachną tak intensywnie jakbyśmy zatrzasnęli się w magazynie zielarza. Kiedy jest sucho trzeba je rozetrzeć w rękach, aby poczuć ich zapach. Ziemia zruszona kopytami jaków pachnie jak świeżo odwrócona, lemieszem rolnika na polu, skiba czarnoziemu. Kiedy doszliśmy do lasu zatrzymał nas zapach modrzewi. Jakby czekały całe, nagrzane słońcem i suche lato, by teraz móc pełnią sił omamić nasze zmysły. Woń igliwia tak świeża i znajoma przeniosła mnie we wspomnienia lasów Skandynawii. Zrobiło mi się błogo i nawet mżawka, ani lekko zmarznięte palce stóp w sandałach, mokre od rosy, już mi nie przeszkadzały.

 

Po południu ruszyliśmy dalej, w górę rzeki Bulgan. Mniej więcej w połowie drogi na przełęcz Aguntyn (3065m n.p.m.), wjechaliśmy do wąskiego, obsypanego szarymi piargami ze szczytów, kanionu. Rzeka obijała się o kamienie, a całe dno kanionu wypełnione było drzewami liściastymi. Koniec sierpnia, na tej wysokości i przy tak silnym, kontynentalnym klimacie, to koniec lata i początek krótkiej jesieni. Żółte liście na tle szarych i nijakich usypisk piargów, przypominały mi drogę przez indyjskie Himalaje, z Leh do Kargil i dalej do Szrinagaru. Kilka lat temu, nad strumieniem, pod dachem żółtych liści, w taką pogodę jak dziś, zimne i bardzo ostre, wysokogórskie słońce, robiłem z kolegą jajecznicę na śniadanie, a garnek myty w strumieniu nie chciał być czysty, mimo że ręce już były lodowate. Głowa nabita wspomnieniami miejsc i zdarzeń. Jakże łatwo uciec od tego ‘tu i teraz’.

 

Gobijski Ałtaj nie zrobił na nas szczególnego wrażenia. Poza kanionem wysokiej rzeki Bulgan, nie spostrzegliśmy tutaj wyjątkowo urokliwych krajobrazów. Góry są tu wysokie, trudno znaleźć miejsce poniżej 2000m n.p.m., ale brakuje im tej przestrzeni i majestatu, jaki ma Ałtaj mongolski, przy granicy z Rosją. Na szczęście mamy jeszcze sporo czasu i oprócz przejechania przez Ałtaj gobijski samochodem, mogliśmy sobie pozwolić na treking. Dzisiejszego, słonecznego ranka, wyruszyliśmy pięćset metrów w górę na pobliski, w ogóle nie opisany na wojskowych mapach 1:200000 szczyt. Nocowaliśmy nad rzeką Czigirtejn, wypływającą ze sporego, choć mało atrakcyjnego jeziora o tej samej nazwie. Kilkugodzinny treking dał nam sposobność do zmiany niskiej oceny jaką wystawiliśmy z Iwoną tym górom. Taka przysłowiowa zmiana punktu widzenia i otwiera się nowa perspektywa. W tym wypadku ze szczytu, roboczo nazwanego Rewkoz9 (2789m n.p.m.), otwarły się nam oczy na całą dolinę rzeki Czigirtejn i fragment jeziora. Właśnie przed chwilą, szczyt Huhserhtijn (4019m n.p.m.) pozbył się woalu chmur i lśnił teraz bielą wiecznego śniegu w słońcu. Środkiem doliny meandrowała pośród soczystej zieleni traw i krzaków rzeka Czigirtejn. Cięła tą dolinę mocno głębią błękitu swojej krystalicznej wody. Czarne, burzowe chmury przesunęły się nad nagie, wysokie na ponad 3000m n.p.m., łagodne pagórki, a białe obłoki na ciemnym, zimnym, niebieskim niebie dawały wspaniałą perspektywę ponad najwyższe szczyty. Ten nijaki krajobraz widziany z poziomu małego żuczka pełzającego, podskakującego na wybojach, tam w dolinie, przekształcił się w surowy, wyzuty z ludzkiej ingerencji, czysty w formie pejzaż pięknych gór.

 

Mam go wciąż przed oczami, ale opisuję go siedząc nad jeziorem Tom. Zatrzymaliśmy się tutaj na kolejny nocleg, z planem na jutrzejszy treking. Już z daleka, z głównej drogi, na którą niestety musieliśmy powrócić, jezioro robiło wrażenie granatową wodą otoczoną szaro-zielonymi szczytami, niektóre nakryte bielą śniegu. Na północno-wschodnim krańcu tegoż jeziora, znaleźliśmy piaszczyste plaże okolone groźnymi, brązowo-brunatnymi skałami. Z ich szczytów, przejrzysta woda mieniła się w słońcu kolorami kamienistego dna. Mnie, w pierwszej chwili, przypomniało to wybrzeże Chorwacji, niedaleko Makarskiej. Ale już po chwili wybrałem bardziej odpowiedni bliskoznacznik – Bajkał, widziany ze skały Szamana, na Olchonie. Niestety Olchon to nie najlepsze miejsce do podziwiania Bajkału, pisałem o tym w 2011r. O wiele bardziej polecam północny Bajkał, w obydwie strony od miasta Siewierobajkalsk (o tym z kolei tutaj).

 

I tak jedno, piękne wspomnienie gobijskiego Ałtaju, zaciera kolejne. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Tom na noc i pół dnia. Jutro wieczorem musimy być w Olgi, a pojutrze w Rosji. Szybko minął ten miesiąc w Mongolii. Iwona spostrzegła dziś pewną prawidłowość – liczba zdecydowanie pięknych pejzaży, wyłącznie przyrodniczych, jest ograniczona. Po latach podróży, coraz rzadziej odkrywamy coś nowego, coś zaskakującego, zupełnie innego, a coraz częściej porównujemy do tego, czy innego, co już widzieliśmy. Mówimy na przykład – to jezioro Tom ma trochę z Bajkału, trochę z Chorwacji, trochę z Issyk Kol z Kirgizji, otoczone jest podobnymi górami jak Góry Jabłonowe nad Bajkałem, ale skały nad samą wodą są jak... itd. Gdzieś tam we własnym snobizmie, przepełniła się nam karta pamięci z pejzażami górskich jezior i wydaje się nam, że każde kolejne będzie zbudowane z klocków tych, które już znamy. Ludzka ufność w moc przewidywania kreacji Brahmy.

 

Spędziliśmy połowę następnego dnia nad jeziorem Tom. Zrobiło się tak ciepło, że Iwona nawet zażyła kąpieli. Zakątek pośród skał był cukierkowo wręcz piękny. Grzechem by było go nie obfotografować z każdej możliwej strony. Wyjątkowo ciekawie prezentował się z wysokości okolicznych szczytów, kiedy woda lśniła w słońcu, a daleko w tle, za parawanem pierwszych szczytów, bielały następne. Zupełnie ja panorama Śnieżnych Kotłów z wysokiej Szklarskiej Poręby.
Do Olgi wyruszyliśmy po południu. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to już asfalt. Szybko go tu budują, ale żądają opłaty drogowej 9zł i przy okazji dezynfekują koła i buty podróżnych. Przy granicy trzeba jeszcze zapłacić 20zł za tą samą drogę. Olgi widać już z przełęczy Bohojn (2500m n.p.m.). Miasto potężnie się rozbudowało na całej szerokości, głębokiej doliny. Nie widać tutaj jurt i wysokich płotów, za to mnóstwo murowanych budynków z kolorowymi dachami. Zaparkowaliśmy w centrum, aby skorzystać z internet cafe, jak zwykle w budynku państwowej telekomunikacji, oraz wydać ostatnie Tigriki na souveniry dla przyjaciół.

 

Centrum delikatnie zazielenione topolami, rozświetliło białe, na tej wysokości, słońce. Cienie kładły się nisko i ostro, jak cięte nożem. Olgi nie ma typowego charakteru miast mongolskich. Za to od razu przypomina nam Kazachstan. Są tu oprócz meczetów, także dacany buddyjskie, ale większość stanowią ludzie o twarzach ze wschodniego Kazachstanu i wyznania islamskiego. Na nocleg zaparkowaliśmy na wzgórzach powyżej miasta. Rozciąga się stąd wspaniała panorama. Jutro rano Stefan ma stąd samolot. Musi już wracać do Niemiec. W dalszą drogę pojedziemy tylko z Karstenem. Wzgórza upodobali sobie także weselnicy. Widzieliśmy ich już w centrum miasta. Widać tutejsze obyczaje nakazują robić wesela w środy, zupełnie jak w północnych Indiach. Wdrapali się teraz samochodami na najwyższy pagórek i ryczą w niebo, do taktu mongolskiego disco. Czasami jednak przerywają, by odśpiewać jakąś tradycyjną melodię. Panna młoda ubrana jest w białą suknię z welonem na głowie, w kształcie piramidy. Zwiesza się z jej ramion prawie do ziemi. W tym punkcie przypomina kobiety-namioty, jakie można spotkać przy drodze, w Pakistanie, czekające cierpliwie w słońcu, wraz z mężem, na autostop. O teraz leci Abba po mongolsku. Ciekawe w ilu językach te szlagiery brzmią znajomo. Radość młodych ludzi nie ma granic. Ale czy to z powodu rozgrzeszonej okazji do wypicia, czy radości panny młodej? Tego nikt nie wie.


Rano wyruszyliśmy nowym asfaltem, w kierunku Rosji. W ciągu miesiąca zatoczyliśmy koło, znowu jesteśmy w Taszancie, po przejechaniu prawie 6000 kilometrów. Przekroczenie granicy przebiegł nam wyjątkowo sprawnie. Już po dwóch godzinach znaleźliśmy się w rosyjskiej cywilizacji. Trzeba zapiąć pasy i na nowo przypomnieć sobie prawidła ruchu drogowego. Tak jak przed dwoma laty, zapyziały Kosz-Agacz, wydał się nam po pobycie w Mongolii, niemalże metropolią. Wróciliśmy do naszej rzeczywistości. Stworzonej przez białych, do tego co znamy i co nam daje poczucie normalności.

 

Zrobiliśmy duże zakupy w sklepie samoobsługowym w Kosz-Agacz. Dziś wieczór będzie do sałatki warzywnej biały muskat, a na ochłodę od słońca kwas chlebowy. Zupełnie jak w domu, ale na kołach i na drugim końcu świata. Często o tym piszę, ale zawsze mnie to zastanawia, jak swojsko można się poczuć gdzieś daleko, na końcu Azji, w miejscu, które zna się z kilku zaledwie przelotnych wizyt. Ale pośród codzienności, kiedy wszystko jest nowe, takie miejsca stają się domem. Iwona robi yogę na trawię, bo lubi bardziej w podróży niż w Polsce. Ja gotuję ziemniaki, aby było co wkroić do jajecznicy na obiadokolację. Obok szumi Czuja. Rozpycha się o kamienie, jak każda górska rzeka. Ponad szumią żółte liście topoli. A modrzewie rozsiewają, z każdym podmuchem wiatru, świeżość zieleni swojego iglastego, kleistego, żywicznego zapachu. Dziś trzeba wytrzepać siennik z naszego łóżka, aby pozbyć się kurzu Mongolii. Trzeba rozwiesić pranie i zmienić mapy w schowku, Mongolia już za nami, teraz Rosja. Słońce praży chowamy się w cieniu lasu. Taki zwykły dzień w podróży.
O poranku wyruszyliśmy w góry, na piechotę. Naszym celem stał się pobliski szczyt. Jakieś 600 metrów wyżej, ponad doliną rzeki Czuja. Z początku wspinaliśmy się wzdłuż potoku Kujuktakar, obrośniętego topolami, które już pięknie witały jesień żółcią liści. Ostre, prawie jak u nas w zimie, słońce, prześwietlało gałęzie drzew, wprost pod nasze nogi. Rynna pełna szarych głazów, doprowadziła nas do drewnianej jurty. Tutaj panuje już z dawien dawna inne, azjatyckie plemię – Kirgizi, którzy dopiero po setkach lat przekształcili się w Ałtajców. Nie byli pierwszymi na tych ziemiach. Kirgizi tradycyjnie, w odróżnieniu od plemion mongolskich, budowali jurty na rzucie kwadratu, a lepsi, czytaj bogatsi obywatele wiosek, posiadali jurty na rzucie ośmiokąta. Mongołowie zawsze budowali jurty na rzucie koła. Oczywiście obie tradycje budowlane miały silną podbudowę w religii szamańskiej i obyczajach społecznych. To nic, że obie te tradycje, nawzajem się wykluczały.

 

Dalej poszliśmy ścieżką wydeptaną przez stada kóz, owiec i koni. Wspinaliśmy się stromo i rychło musieliśmy przełączyć się, wzorem kóz, na napęd czteronożny. Gdzieś pod rozłożystym szczytem weszliśmy w modrzewiowy las. Niektóre drzewa płonęły już soczystą żółcią i złotem, inne były ciemnozielone. Miękkie runo i drzewa zmieniły zupełnie akustykę. Od miesiąca nie byliśmy w lesie, ciągle w rozległej, wietrznej przestrzeni, a tu miękka, duszona poduszką mchu, cisza. Pod nogami walały się oskubane szyszki limby syberyjskiej. Główny składnik żywieniowy rosyjskich niedźwiedzi i wiewiórek.

 

W końcu wdrapaliśmy się, po przeszło dwóch godzinach, na szczyt. Roztaczał się stąd wspaniały widok na dolinę Czuji. Można było podziwiać jak z lotu balonem, kilkudziesięciokilometrowy odcinek rzeki Czuji, ozłoconej jesienią i lśniącą stonowanym, mlecznym błękitem wody. Po przeciwnej stronie wznosiły się pozbawione drzew szczyty. Porastały je krzewy i mchy, w różnych odcieniach czerwieni. Poza nimi bielały śniegiem szczyty Ałtaju chińskiego, równe prawie wysokością Biełusze.
Niestety na drogę powrotną wybraliśmy stromy, zalesiony stok. Zsuwaliśmy się z niego mozolnie. Nie była to łatwa droga. Ale pośród miękkiego, jak poduszka królewny, mchu znaleźliśmy maślaki. Będą do jajecznicy, na obiad. W końcu wytoczyliśmy się z lasu do wąskiego kanionu, takiej opadająco stromo rynny pełnej kamieni. Idąc za twierdzeniem Beara Gryllsa, poszliśmy w dół potoku. Podobno każda rzeka prowadzi do jakiejś cywilizacji.

 


Po południu pojechaliśmy do Aktasz, by stamtąd skręcić na północ, w kierunku południowego krańca jeziora Teleckiego. Dosłownie parę kilometrów za miasteczkiem wjechaliśmy w skalną bramę. Szeroką akurat na Kamaza. Nieco dalej zaparkowaliśmy na nocleg pośród torfowisk i jezior, zupełnie jak na półwyspie Kolskim. Szukając dogodnego miejsca nie obeszło się bez zakopania w torfie. Czyli wracamy do rosyjskiej, off-roadowej rzeczywistości. Trzeba było włączyć wszystkie blokady, aby wyrwać ociężały brzuch Toyoty z miękkiego. Widać świeże ślady tego, co jechał tędy przed nami, należały do lekkiej Nivy albo UAZa.


Tuż przed zachodem słońca wyszło słońce i rozebrało nas z ocieplającej odzieży. Ale godzinę później spadł zimny deszcz i zaczął nieźle duć wiatr, więc ubrał nas na powrót i zbliżył do wielkiego ogniska. Drewna mieliśmy pod dostatkiem. Wszędzie wokół walały się suche żerdzie ze starego ogrodzenia dla koni. Siedzieliśmy przy ogniu do późnej nocy, aż zrobiło się coś koło pięć stopni. Zjedliśmy smażone grzyby, a na deser orzeszki limby syberyjskiej. Karsten kolejny sezon podróżuje z nami w odległe krainy. Tym razem spędziliśmy ze sobą już prawie dwa miesiące. Podróż to coś bardziej osobistego niż małżeństwo. Tutaj nie ma ucieczki przed nudą, ani stresem. Podróż dobrze sprawdza i testuje relacje międzyludzkie. Nie rzadko wystawia na próbę nerwy i siłę woli ich opanowania. Widziałem nie jedno zgrane małżeństwo i niejednych przyjaciół, którzy po dalekiej podróży, ze zdziwieniem odkrywali, że w ogóle nie znają partnera, z którym przeżyli wiele lat. Sam tego kiedyś doświadczyłem. Jeszcze gorzej gdy odkrywa się, że nie zna się samego siebie. Już dziesięć lat pracujemy z Iwoną zabierając ludzi, często nam obcych, na takie podróże. Czasami mimo naszych wad i trudnego charakteru naszych klientów, udaje się nam dopasować do siebie nawzajem i to się sprawdza na wiele lat. Podróż to rzecz niezwykle osobista. Trzeba rozważnie i umiejętnie dobierać partnerów do takiej ekspedycji. Nie można przecież przez całe miesiące, 24-godziny na dobę, udawać kogoś innego i zaciskać zęby.


Jeszcze przed zmrokiem poszedłem na mały obchód okolicy. Mam naturę pasterskiego psa, ciągle muszę sprawdzać co się dzieje za lasem, za pagórkiem, dokąd prowadzi droga, kto mieszka w tej jurcie na końcu ścieżki, dlaczego rzeka szumi bardziej za zakrętem. Nie umiem powstrzymać ciekawości, która zmusza mnie do penetrowania okolicy, sprawdzania co mówią o sąsiedniej dolinie wojskowe, dokładne mapy, kto i kiedy zostawił ślady w błocie, jaki samochód odcisnął swoje opony na piasku. Nawet na krótkich przerwach, gdy Iwona robi śniadanie, zwykle idę się przejść, tak od niechcenia, ale nieświadomie prowadzi mnie zwierzęca, instynktowa ciekawość, albo raczej potrzeba zabezpieczenia sobie tyłów, zbudowania pewności sytuacji. Ciągle dręczy mnie niepewność, że coś pominąłem, że czegoś nie zauważyłem, że coś mnie minie bezpowrotnie i czegoś nie będę świadom.
A więc wyszedłem w ten ponury wieczór na spacer po okolicy, który był tak naprawdę obchodem rewiru, jakbym był klawiszem własnego więzienia. Założyłem ciepłe kalosze i przedostałem się przez bagnisko wokół jeziora, do opuszczonych po letnim sezonie jurt pasterskich. W tle majaczyły kolorowe od mchów jesiennych stoki gór. Przypominały w tym mokrym od jezior i torfowisk krajobrazie, polskie Izery. Odwiedziłem te opuszczone jurty. Drzwi nie były zamknięte, a w środku panował porządek i czystość. Pasterze pozostawili butle z gazem i kuchenne sprzęty, części do motocykla i drwa do pieca. Czyżby tutaj nie było złodziei?


Drzwi zamknięte na skobel, to taki zagięty gwóźdź, młodzież może nie wiedzieć co to jest skobel. Drewniana ościeżnica była wyślizgana czyjąś, żółtą ręką. Pod skromnym daszkiem leżały części do motocykla. Tam pewnie był parkowany. Obok kwadratowej jurty leżała kopa porąbanego drewna, a obok sterty, podkowy i stare rzemienie. Zagroda dla owiec była wydeptana do żywej ziemi. Ciągle unosił się zapach końskiego i koziego łajna. Mieszał się z zapachem igliwia modrzewi i limb otaczających zagłębioną halę z jeziorem i jurtami.
Rano pogoda zupełnie nas zaskoczyła. Było blisko zera, silny wiatr i deszcz. Nici z planów spaceru wokół jezior w dolinie rzeczki Karakudjur. Ruszyliśmy więc samochodami dalej, w kierunku jeziora Teleckiego. To kierunek dość popularny wśród turystów odwiedzających Ałtaj. Kiedyś do południowego krańca jeziora Teleckiego, do miejscowości Bałyksza, wiodły jedynie drogi bardzo off-roadowe. Właśnie na coś takiego się nastawialiśmy. Ale w latach osiemdziesiątych zbudowano nową drogę – szutrówkę. A parę lat temu ją odnowiono. Oczywiście od razu rozwinął się tu przemysł turystyczny. Jeszcze przed Ust-Ulagajem, dokąd prowadzi asfalt, zauważyliśmy sporo tablic kierujących turystów do ośrodków wczasowych, tak zwanych ‘baz otdycha’. A samo miasteczko Ust-Ulagaj, to taki ciągle rozbudowujący się górski kurort.


Jeszcze przed przełęczą krajobraz uległ przeobrażeniu. Torfowiska, małe, wciśnięte pomiędzy nagie, szare skały jeziorka, kolorowe mchy, strumienie licznie przecinające podmokłe łąki, nawet mgła, deszcz, słowem zawiesista atmosfera surowej przyrody Szkocji, zniknęła, a z przełęczy otworzył się widok na oświetlone słońcem, porośnięte iglastymi lasami strome szczyty. Słońce szybko nagrzało powietrze do 22 stopni i trzeba było rozebrać się do rosołu.



W Ust-Ulagaj zapytaliśmy o drogę stojących na stacji paliw kierowców UAZów. Jeden z nich był wczorajszy, wszak dziś ostatnia sobota wakacji. Pewny siebie, roześmiany od ucha do ucha, z twarzą wiecznie zadowolonego konspiratora, objaśnił nam jak dojechać do jeziora Teleckiego.
Szeroka szutrówka, za miejscowością Bałyktujul, z oznaczeniem kilometrów, ugruntowała nasze przekonanie, o tym że da się dojechać od południa do Teleckiego. Droga z początku wiła się pośród kredowych pagórków. Spostrzegliśmy nawet jeden kemping o przyjaznym obliczu. Kolorowe znaki, czyste obejście, informacja o jakimś muzeum i piękna okolica. Nie spodziewaliśmy się tutaj infrastruktury turystycznej. Pamiętaliśmy, że droga nad Teleckie to szlak dla zapalonych ekstremalistów i turyści tu nie docierają. Postanowiliśmy wstąpić do kempingu w drodze powrotnej, na szaszłyk.


Jednakże dalsze wydarzenia zupełnie odmieniły naszą opinię o tej trasie. Zaskoczenie z powodu dobrej drogi było niczym w porównaniu z niespodzianką jaką nam zaserwowała sama przyroda. Daleko przed kanionem rzeki Czulyszman, do którego zmierzaliśmy, droga wspięła się na kolejną przełęcz, tym razem tylko 1639m n.p.m., z której otworzył się widok na zielone kotliny, otoczone skałami i lasami, na których dnie lśniły zielone, albo niebieskie oczka jezior. Czasami z wysokich skał spadały do nich wodospady. Po prostu Norwegia w pełnej krasie.


Nieco dalej zatrzymaliśmy się u szczytu kanionu Czulyszman. Mogliśmy podziwiać stąd panoramę całej doliny. 600-metrowe skały opadały stromo do płaskiego, zielonego od traw i lasów dna kanionu. Potężne wodospady cięły skały białymi strugami. Skala przestrzeni była tak ogromna, że mimo iż widzieliśmy potężny wodospad po drugiej stronie kanionu, to w ogóle go nie słyszeliśmy. Był zbyt daleko. Tak piękne pejzaże nawet w Norwegii są wyjątkowe. Silnie zatęskniłem do Skandynawii, mojego ulubionego miejsca na Ziemi. Poczułem to gdzieś głęboko w brzuchu, tak jak się tęskni za ukochaną, na samą myśl o niej.


W dole kanionu ułożył swe gościnne podwoje przemysł turystyczny. Jurt-campy, bazy otdycha, kempingi, rafting, konie, wycieczki po górach z przewodnikiem, quady, samochody terenowe. Sezon już się kończy, ale po nowych inwestycjach widać, że musi tu być tłoczno w czas kanikuły. Z wysokości skał kanionu ten światek turystyczny, tam w dole, wydawał się mało poważny, jak makieta na strychu maniaka elektrycznych kolejek zabawkowych. Z góry można było popatrzeć, podziwiać i niemalże dotknąć by upewnić się, że to jednak tylko makieta. Jednocześnie odległa skala przestrzeni dzikiej przyrody, tu na górze, poza kanionem, nadawała temu światkowi cywilizacji tam w dole, znamion shangri la, raju odnalezionego cudem pośród bezbrzeżnej przestrzeni pustki gór i lasów. Tam w dole było to co znamy, to co jest nasze. Mogło to dawać poczucie wiary w ludzką cywilizację.
Kiedy jednak, stromymi zakosami serpentyn, wreszcie zjechaliśmy na dno kanionu, świat powyżej stromych ścian ograniczający rozrost cywilizacji tu w dole, wydał mi się odrealniony. Spostrzegłem tam w górze, wycinany las i strome drogi wyjeżdżone kołami terenowych ciężarówek. Wydało mi się to dziwne, obce, trudne do pojęcia, że tam na szczytach istnieje też życie – kosić drzewa w chmurach. Szybko zapomniałem, że dno kanionu pośród gór Ałtaju jest jak dziura w ziemi, czymś wyjątkowych, a prawdziwe życie jest właśnie tam na górze.
Po kolejnych godzinach podskakiwania na dziurawej szutrówce, dojechaliśmy do pierwszej wioski – Koo. Kilkanaście drewnianych domków zamieszkują Ałtajcy. Znak głosił, że po raz pierwszy, człowiek osiedlił się tu w 1870 roku. Zatrzymaliśmy się tutaj przed kolorowym, drewnianym płotem, gdzie dwa, młode psy wesoło ze sobą igrały. W małej, zbitej z surowych desek, dość nowej szopce, kobieta sprzedawała wiejskie i całkiem miejskie wyroby dla turystów. Kupiliśmy lepioszkę – domowe placki chlebowe, tutaj o smaku wędzonki, a także ajran – tak tutaj nazywają ukwaszone mleko krowie.


Dopóki nie zbudowano tu nowej drogi, takie wioski jak Koo i Kokbasz były typowym przedstawicielami zapomnianych w bezkresie przyrody syberyjskiej siołami, gdzie ludzie jednak mieszkali i nikt nie wiedział po co. Ale przecież i w Europie, jeszcze w latach siedemdziesiątych, było mnóstwo takich wiosek w odludnych górach Grecji czy Jugosławii. Dopiero potem okazało się, że dla młodych mieszkać w górach i być samowystarczalnym rolnikiem, to za mało. Przenieśli się bliżej cywilizacji, a domy, zaraz po tym jak starzy pomarli, a ich świat odszedł wraz z nimi, opustoszały. Na Syberii ten proces zaczął się po upadku państwowych kołchozów, ale przebiega bardzo wolno. Rozumiecie... odległości na Syberii są ogromne, a pieniędzy w kieszeni brak.


Na końcu drogi, po ośmiu godzinach jazdy z prędkością 25km/h, odnaleźliśmy dużą wioskę Bałyksza. Podobno założoną w XVIII wieku. Zanim zbudowano drogę, łączyły ją z cywilizacją jedynie małe stateczki pływające na drugi koniec jeziora, do Artybaszu, dziś wielkiego kurortu turystycznego. Słowem, aby dostać się do stolicy Ałtaju i zarazem jedynego miasta z prawdziwego zdarzenia, trzeba było płynąć prawie cały dzień, a potem drugi jechać drogą przez góry. Wydaje się to jednak blisko w porównaniu do historii człowieka z Sachalina, którą zasłyszałem w  2013 w kwietniu. On szedł dwa dni piechotą, potem dwa dni jechał samochodem, by dostać się do miejsca gdzie dociera czasami autobus, który zabrał go do miasta, skąd mógł pojechać dalej pociągiem, by wylądować w kosmicznej dla niego rzeczywistości – centrum nowoczesnego Nowosybirska. A co mogą zrobić mieszkańcy Tiksi nad Oceanem Arktycznym, by dopłynąć po Lenie 2500km do Jakucka, który i tak nie jest centrum cywilizacji?


Przejechaliśmy przez Bałykszę w strugach deszczu. Było późne popołudnie, kilka sklepów jeszcze było otwarte, a ludzie stojąc przed nimi omawiali aktualne, wioskowe historie. Na koniu przejechał ogorzały pasterz, wiózł jakąś część od traktora, może do naprawy we wiosce. Za wysokimi, drewnianymi płotami, pyszniły się czerwienią rajskie jabłuszka. Powietrze pachniało deszczem, ogródkowymi warzywami, zimną wodą spływającą szeroką ulicą z wysokiego wodospadu bielącego się za ostatnimi domami, na pionowej skale kanionu. Czuć było moczony deszczem kurz szutrówki i rozjeżdżone oponami końskie łajno.


Jeszcze osiem kilometrów za wioską odnaleźliśmy przystań dla małych stateczków. Piaszczysta mierzeja i restauracja „Złote pieski” wieńczyły południowy kraniec rynnowego jeziora Teleckie. Podobnie jak Bajkał jest bardzo głębokie, w niektórych miejscach dochodzi do 5.2 kilometra. Restauracja „Złote pieski” była zamknięta, za to przybłąkały się do nas dwa pieski. Wyraźne głodne, bo zjadły nawet suchy chleb. Opodal, na piachu, rozbili namioty letnicy. Tylko z nazwy, bo pogoda zrobiła się sztormowa. Oprócz deszczu wiał silny wiatr. Jedni siedzieli ukryci w monstrualnym namiocie, drudzy rozpalili ognisko z drewna przyniesionego w ogromnych stertach przez wiosenne roztopy, przez rzeki wpływające do Teleckiego. Trzeba lubić wędkowanie i być Sybirakiem, aby w takich warunkach koczować w namiocie.


Przy krótkim pomoście kołysał się mały, tak na oko osiem metrów długości, kuter do przewozu osób i towaru. Kiedyś był biały, dziś stał się rdzawy, poobijany, z niebieskim pokładem. Zatłuszczony olejem, śmierdział z daleka nie rybami, ale dieselem. Był utkany z domowych, rosyjskich wynalazków, mających za zadanie zatrzymać korozję i zmęczenie materiału postępujące w czasie. Był komuś dobrze znany, jak własna kieszeń. Powoli przez lata stał się częścią ciała właściciela.


Przeszliśmy się do końca mierzei zamykającej podmokłe, zalesione wierzbami ujście rzeki Czulyszman jak reda w pełnomorskim porcie. Powiedzieliśmy – zdrstie – koczownikom przy ognisku i zawróciliśmy samochody z powrotem na południe. Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepiku z hostowarami – gospodarstwem domowym, bo Iwona lubi skupować starą, nikomu już nie sprzedawalną, radziecką, dziwnie folk-wzorzystą i kiepskiej jakości ceramikę kuchenną. Niestety w Bałykszy albo takowej nigdy nie mieli, bo i po co, albo ktoś uprzedził Iwonę i wyrzucił ten stary fajans na śmieci. Iwona lubi zaskoczyć koleżanki w Poznaniu jakąś ekscentryczną salaterą, z odpowiednią, podróżniczą historyjką w załączeniu. A na codzienne śniadanie jemy sałatkę ze świeżych warzyw, ze starego opakowania po lodach CarteDore. Jest lepsze od super plastyków dla podróżników i nic nie kosztuje, kiedy się wykluczy przyjemność zjedzenia lodów, oczywiście.



Wróciliśmy ponad godzinę po własnych śladach, do ujścia rzeki Baszkaus. Wjechaliśmy w jej wysoki kanion i w sosnowo-limbowym lesie znaleźliśmy miejsce na nocleg, nad szumiącym, szerokim na dwadzieścia metrów potokiem. Deszcz gdzieś przepadł, a słońce schowało się za ściany kanionu. Znowu siedzieliśmy długo przy ognisku, tym razem z flaszeczką nalewki z jarzębiny. Jej gorzki smak przebijał się silnie przez słodycz tony cukru, jaką do niej fabryka wsypała. To doskonale obrazuje moje wieczorne podsumowanie długiego i pełnego silnych wrażeń dnia. Siła wzięła się z cudownych pejzaży kanionów, ale po każdym uniesieniu przychodzi dolina amplitudy emocji. Tak jak wykres akcji na giełdzie, nasze emocje nie mogą ciągle rosnąć w nieskończoność. W moim przypadku na koniec tej wyprawy, przyszła naturalna refleksja, że to już koniec, że nie uda mi się zatrzymać w pamięci wiernej kopii tego co widziałem a zwłaszcza tych emocji, które doznałem. Piękne chwile zbyt szybko przemijają i zbyt łatwo popadamy w pogoń za kolejnymi, w myśl zasady ‘klina klinem’.
Rano okazało się oczywiście, że pięćset metrów dalej w głąb kanionu, jest jeszcze piękniej. Rzeka wali impetem wprost na ostrów wyspy, by rozdzielić się z hukiem na kamieniach, na dwoje. Wygląda to jakby wyspa była statkiem prującym pod prąd rzeki. Można tu, na samym końcu, koczować w lesie i delektować się widokiem obydwu ścian kanionu, z których z obydwu na raz, spływają wysokie na ponad pół kilometra wodospady. A na wprost, za zakrętem rzeki, widać rozwidlenie kanionów i dopływ Czebdara. Stojąc przy samochodzie można cyknąć zdjęcie na pocztówkę, a potem wysłać ją do Polski, pisząc – jestem w Kanadzie... nie na Alasce.


Dzisiaj wróciliśmy parę godzin do miejsca, gdzie droga schodzi do kanionu Czulyszman. Znaleźliśmy idealną parcelę na małej wysepce omywanej przez wiecznie głośną rzekę górską. Nie jest tu tak ładnie jak w kanionie Baszkaus, ale jutro mamy stąd dobry start na długi treking w dziką część kanionu Czulyszman, to znaczy nie zasiedloną infrastrukturą turystyczną. Słońce świeci dziś od rana, Karsten nawet wziął kąpiel w rzece, a Iwona się opala. Ja wolę cień i w hamaku. To przedostatni dzień z naszych wakacji. Od środy powrót do przeludnionej Europy. Niestety przez nieciekawe zamieszanie z pozwoleniami na przejazd strefy nadgranicznej, tym razem nie pojedziemy przez Ałtaj do Tuwy. Trzeba będzie tu wrócić. Bez pozwoleń mamy pewne zapłacenie mandatu 50EUR od osoby. Nie mam na to pieniędzy. Już w tym roku zapłaciłem taką karę w  Osetii północnej. Raz na sezon wystarczy.
Rano wyruszyliśmy na kilkugodzinny treking wzdłuż kanionu. Zaraz na początku, po wiszącym moście, przekroczyliśmy rzekę Czulyszman. Nie jeżdżą nim samochody, jest zbyt słaby, miejscami dziurawy. Taka typowa, rosyjska konstrukcja sprzed lat. Po obu brzegach rzeki znajdują się domy. Jest ich tu niewiele, ledwie parę. Dziś poznaliśmy bliżej dwóch mieszkańców tych stron.


Pierwszego spotkaliśmy na skałach. Musieliśmy wspiąć się na wysoki klif schodzący stromo do rzeki i przecinający w ten sposób naszą ścieżkę. Wspinaczka nie była łatwa. Żwir i kamienie osuwały się spod nóg i toczyły na tych co wspinali się poniżej. Jednakże ścieżka była dobrze wydeptana i często używana. U szczytu tej wspinaczki spotkaliśmy Ałtajca ciągnącego za sobą konia. Jakimś cudem zwierze utrzymywało się na nogach, na pół się zsuwając w przepaść, na wpół brnąc w górę. Przełęcz to dobre miejsce do odpoczynku. Rozmowa wynikła samorzutnie. W niewymuszony sposób zasięgnęliśmy informacji o dolinie. Okazało się, że drogę zbudowano na początku ’80-tych lat. Ostatnio zaczęto ją remontować, ale nie wiadomo dlaczego nagle przestali. Pasterz zwierzył się, że odbywał służbę wojskową w DDR. Jak wszyscy skośnoocy z byłego ZSRR. Mieszka tu od urodzenia. Na lato przenosi się na pastwiska, ze swoimi końmi, na górę kanionu, a zimę przeczekuje w dolinie, nad rzeką. Sama rzeka zamarza jednak zupełnie, choć jest wielka jak dwa Dunajce. Można po niej jeździć w zimie ciężarówką. Użalał się także na tegoroczną pogodę. Musiał założyć waciak już pod koniec sierpnia, czyli miesiąc wcześniej. Ałtajec wyglądał na zadbanego, inteligentnego i przedsiębiorczego pięćdziesięciolatka. W uśmiechu błyskał pięknymi zębami, ani jego ubranie, ani rynsztunek konia, nie zdradzały biedy, upadku, czy nawet zwątpienia w świetlaną przyszłość.


Zupełnie inaczej pokazał się nam kolejny mieszkaniec doliny. Przypłynął do nas łódką, bo mieszka po drugiej stronie rzeki. Odwiedził nas po południu, kiedy wróciliśmy z trekingu. Przyszedł poprosić o 13zł na duże, dwulitrowe piwo. Przyznał się, że wczoraj sprzedał jabłka ze swojego sadu i za należność wypił nieco wódki, a dziś ma z tego powodu kaca. Mieszka sam – żona – jak się przyznał – zachorowała i umarła. W lecie popracuje dorywczo w turbazie, przy turystach. Reszta ciepłych miesięcy to zbieranie chrustu na zimę i żywności. Przyroda go żywi i leczy. – Najtrudniej jest w zimie, kiedy się siedzi przy piecu i całe dni nie ma co robić, ani do kogo gęby otworzyć. – mówił – Czytam więc książki i piję wódkę. Pomyślałem, że chciałbym spędzić jedną zimę w domu tego Ałtajca. Spróbować uciec od Europy w siebie.

 


Dziadek trzymał się nieźle, mimo samotności nie było widać aby się zaniedbywał, czy staczał w przepaść. Jak wielu jemu podobnych, zamieszkał w tych lasach i pustce przyrody, bo tu się urodził, a czas komuny nie dawał innych perspektyw żółtym. Młodzi już dano stąd uciekli do Gornoałtajska, czy Barnaułu, starzy zostali. Tak długo jak pali się ogień życia w ich ciałach, tak długo ich domy stoją. Po ich śmierci opustoszeją i zapadną się w sobie, ze swoimi tajemnicami i wspomnieniami. Z czasem śnieg wgniecie dach, a wiatr przewróci ściany i być może rozwieje rodzinne fotografie, stare walonki i kufajkę. Drewniana łyżka tak dobrze dopasowana do ręki dziadka i wyślizgana jego ustami, rozeschnie się i zniknie. Być może sąsiad pożyczy sobie blachę z dachu, z domu swojego kolegi z ławy szkolnej, którego już nie ma. Wszystko powoli zarośnie las i zadepcą pasące się konie. Wróci do normy sprzed ingerencji człowieka, a zmarszczka na oceanie energii Kosmosu przepadnie. Tyle właśnie pozostanie po każdym z nas. Nikt nas nie będzie pamiętał bo lęk, że o nim zapomną to za mało.


Pozostałych pięciu ‘wspaniałych’ autochtonów wracających z miasta na koniach, spotkaliśmy wieczorem, kiedy opuszczaliśmy dolinę. Piszę ‘wspaniałych’ bo wyglądali pysznie, jak amerykańscy cowboye powracający po weekendzie z zabawy na rodeo. Konie niosły ich same, czapki im się poprzekrzywiały na parujących od wódki głowach. Żywo dyskutowali i tylko na chwilę przestali, by mętnym wzrokiem przyjrzeć się naszym samochodom. Za ich plecami dyndały jakieś pakunki. Pewnie to co zamówiły z miasta ich żony i obowiązkowe cukierki dla dzieci. Reszta z utargu za zebrane siano, albo mięso sprzedane w mieście, poszła na ‘chwilę szczęścia w płynie’. Będą tak wracać dzień cały. Ile to planów zdążą wysnuć w rozmowie po drodze, ile opowieści z dawnych lat omówią po raz setny, któż zliczy. Póki wódka krąży w ciele, póty radości życia. Następna taka okazja nie prędko się nadarzy, może za rok. Ale tego dnia nie tylko Ałtajców spotkaliśmy na naszym szlaku. Gdzieś po drodze zauważyliśmy wodospad Karasu. Był tak daleko, że wydawał się na wyciągnięcie ręki. Spadał wąską strugą ponad 600 metrów, ze ściany kanionu. Zapragnęliśmy dotrzeć do jego podnóży. W świecie gdzie skalę wyznaczają głazy i skały, trudno ocenić odległość. Wspinaliśmy się przeszło godzinę po chyboczących, potężnych głazach, wyrzuconych ze skał wiosennym przesileniem wodospadu. Było bardzo stromo, więc nie obyło się bez upadków i stłuczeń. Nic to, złamań nie ma, a siniaki wyleczy żona. Pod wodospadem jednak nie można było zrobić zdjęcia, bo na kilkanaście metrów wokół, woda wypełniała powietrze zimną jak lód mgiełką. Huk zagłuszał słowa, a nogi jeszcze trudniej łapały przyczepność na mokrych głazach. Czułem się taki malutki i przy okazji.


Drugi wodospad – Kurkurje znalazłem już sam. Był daleko, a słońce dziś wyciągało siły z nóg jak wódka. Dotarłem do niego zmęczony, a jeszcze czekał mnie szybki powrót bo umówiliśmy się z Karstenem na wyjazd o piętnastej. Wodospad Kurkurje był o wiele niższy, ale za to pięć razy tłuściejszy. Woda waliła z niego jak z poważnej rzeki. Jednak łatwa ścieżka, która doń wiodła, odebrała mu charakter trudnej zdobyczy dla wszędobylskiego turysty. To destynacja dla wypoczywających w okolicznościach turbazy letników z miasta. Takich właśnie spotkałem w drodze powrotnej. Przeprawili się za 50zł łódką, aby skrócić sobie dojście i dopiero w południe zebrali się do wyjścia. Minęło ich spotkanie z Ałtajcem na przełęczy i przejście po wiszącym moście, że o wspinaczce pod wodospad Karasu nie wspomnę. Ciekawe co nas mija, kiedy zrywamy się o świcie i nocujemy na dziko w lesie?


Na nocleg wróciliśmy nad jezioro, niedaleko Aktasz. Zrobiliśmy duże ognisko, bo to nasz ostatni nocleg na 1800m n.p.m. Od jutra nie czekają nas nawet tak wysokie przełęcze, od jutra rozpoczynamy powrót do Europy. Zejdzie nam na tym pewnie cały tydzień. Do ogniska przyszły konie, były ciekawe kto gości na ich terenie. Do ogniska mieliśmy też dagestańskiego szampana. I zatoczyło się w ten sposób koło. Przecież dwa miesiące temu wyruszyliśmy z Polski na podbój, niemal dosłownie, Dagestanu, Czeczeni i Osetii. Skończyliśmy szampańskie ognisko w gwieździstą i zimną noc. Tutaj łatwo zrozumieć co to jest droga mleczna, wystarczy zadrzeć głowę w górę. Wydaje się, że na nocnym niebie jest więcej ‘białego’ od gwiazd niż ‘czarnego’ od pustki.


Rano poszliśmy jeszcze na krótki spacer wokół jezior. Podobnie tu jak w północnej Finlandii. Dziś, w słoneczny dzień, góry obrośnięte gęstym, kolorowym mchem i kosodrzewiną, odbijają się w spokojnej jak śmierć tafli wody jezior. Nawet białe i żółte domki, schowane pośród drzew, wesoło się w niej przeglądają. Życie tutaj, czas ten, są tak spokojne jak ta woda. Czasami zmąci je jakiś żuraw albo kaczka, tak z bezmyślnej konieczności. Ale woda, jak naturalny bieg rzeczy, trudno się marszczy, jakby była z kleistego oleju. Szybko wraca do naturalnej równowagi.


Po południu już jechaliśmy na północ, wzdłuż Czuji, potem Katuni. Przy tej ostatniej nocujemy. Blisko Gornoałtajska, który jutro odwiedzimy, by zajść do świeżo odremontowanego muzeum. To strefa turysty, ale też i koniec sezonu, choć nagle zrobiło się ciepło. Przed naszym obozem woda Katuni burzy się, pieni, próbuje przepchnąć każdego roku o kolejne centymetry na północ, do oceanu Arktycznego, wielkie głazy. One jednak są do tego miejsca przywiązane, swoją ziemską naturą. Czasami niespokojna, wiecznie w ruchu woda, omija kamienie by zdążyć do ujścia. Tak ja przekonuję Iwonę, że czas na zmiany. Trzeba zacząć wszystko od nowa, może w Australii, albo w Kanadzie, byle daleko od znanego. Ale Iwona ma coś z tych głazów, wrosła w swoją glebę i trudno ją ruszyć. Koniec jednej podróży sprzyja planowaniu kolejnych. Tak jak pisałem – klina klinem.

 

Tekst: Mariusz Reweda

Zdjęcia: Iwona Kozłowiec, Mariusz Reweda, Karsten Koehne

 

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ