Początek lipca 2013. Po wielotygodniowych przygotowaniach, zapakowani po dach.,. i na dachu - wyruszamy! Z Poznania startujemy w dwie załogi: Paweł & Gucio oraz Bodek, Magda & Maks.  Z resztą towarzystwa spotykamy się na trasie. W sumie 11 aut – 31 osób. Przed nami 2 miesiące ciągłej podróży. Łącznie 22 000 km do pokonania. Przemierzymy: Ukrainę, Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny i Tybet. Miejscem docelowym, do którego dążymy jest Lhasa (stolica Tybetu). Nie małym wyzwaniem są także wysokości n.p.m, na których będziemy przebywać. Mamy jednak nadzieję, że wszyscy uczestnicy wyprawy przejdą aklimatyzację bez większych problemów. Ale nie martwmy się na zapas ...

 

 

  

 

4 lipca 2013 - startujemy !

Plan dotarcia do Lwowa niestety nie został wykonany. Nie uwzgledniliśmy zamieszania na granicy polsko-ukraińskiej w Hrebennem. 3 godziny przestoju, kontrola. Gucio i Maks zobaczyli jak to kiedyś bywało na wszystkich przejściach. Z tego co nam wiadomo, każda następna granica niestety bedzie jeszcze gorsza, a „nadgorliwość” służb coraz większa. Pierwsza nocka więc na parkingu przygranicznym po stronie ukraińskiej. Ale miło… na odstresowanie białe winko dobrze schodzone.

 

5 lipca – Lwów

Ukraina przywitała nas dziś letnim deszczem. Na szczęście nie pada już we Lwowie. Zaopatrzeni w sprzęt foto i mapy wyruszamy na Starówkę. Pierwszy postój – sushi. Nie ma to jak dobra ukraińska kuchnia... Bodek jak dobry Kaowiec szybko zorganizował nam zwiedzanie miasta … z pokładu Opla rocznik 1939

 

6 lipca – Kamieniec Podolski

Wczorajszy dzień zakończyliśmy ogniskiem i kiełbaskami na urokliwej polance. Niestety rano okazało się, że w pobliżu jest plac budowy, o czym dotkliwie się przekonaliśmy. Zamiast śpiewu ptaków, obudził nas ryk ciężkiego sprzętu. Podróżując po Ukrainie jedyna rzecz która poraża, a raczej przeraża, to stan dróg. Każdy kto był tu, wie o co chodzi. Prawdziwy hardcore. Dziura, a raczej wyrwa na wyrwie! Zawieszenia dostają w kość i to porządnie. Ryzykiem jest podróżowanie po zmroku, gdyż może zakończyć się to wielką awarią. Mile zaskakuje tu natomiast cena paliwa. Zarówno ropę jaki i benzynę kupić można poniżej 4 pln. Rozumiemy więc już dlaczego graniczni, drobni „przewoźnicy”, jeżdżą amerykańskimi Vanami – duże, oryginalne zbiorniki z paliwem! I tak codziennie, jak mróweczki przewożą... Przemierzając wcześniej Afrykę uważaliśmy, że najbardziej niezniszczalnym autem, które dojedzie wszędzie, jest Mercedes „beczka”. Załadowany po dach, rocznik 80 albo i starszy, pokonywał każde drogi. W chwili obecnej stwierdzić mogę, ze kolejnym autem ” nie do zajechania” jest Lada oraz inne radzieckie (nie rosyjskie) wynalazki. Ale cóż, co kraj to obyczaj, a folklor musi być.

 

 

Bodek natomiast zafundował sobie emocje na wysokościach – przejażdżkę na tyrolce, nad sporym wąwozem. Ale w końcu świat należy do odważnych. Takie atrakcje zapewnił nam Kamieniec Podolski. Twierdza nadal robi wrażenie, w przeciwieństwie do samego miasta, które wygląda na zapomniane… Teraz kierunek Odessa … 500 km przed nami…. Po dziurach… Wyrwach…chcieliśmy off road, to mamy – jak na życzenie.

 

7 lipca – Odessa

Dojazd do Odessy, po ostatnich dniach specyficznych dróg ukraińskich okazał się przyjemnością. Dwupasmowa autostrada, z przepięknymi połaciami pól pełnych słoneczników po lewej i prawej stronie. Samo miasto – niezmiernie urokliwe i bardzo klimatyczne. Obowiązkowo zaliczyliśmy spacer po Starówce oraz wspinaczkę schodami Potiomkinowskimi.

 

 

Trzeba przyznać, że Odessa to miasto, które – zwłaszcza wieczorem – zachwyci każdego. Odrestaurowane budynki są dobrze oświetlone. Restauracje i puby, czynne do późnych godzin nocnych. Każda z nich jest inna, w związku z czym można trafić na restauracje w stylu włoskim, hiszpańskim, francuskim, angielskim, gruzińskim czy meksykańskim. Na ulicach tłumy wczasowiczów – w tym niespotykanie duża ilość pięknych kobiet. Panowie oczopląsu dostawali. Nie przez przypadek Odessa nazywana jest  perłą Morza Czarnego.

Jak wielkie więc było nasze zdziwienie rano, kiedy okazało się się, że za dnia miasto wyglada… bardzo pospolicie. Zaśmiecone ulice, zamiast „porszaków” zwykle Lady… Jak w bajce o Kopciuszku.. Po północy czar pryska.

Ciekawym obiektem są katakumby - ciąg podziemnych korytarzy, powstałych w tutejszych piasowcach. W czasie II wojny światowej służyły partyzantom do ukrywania się przed siłą niemieckiego okupanta.

 

8-9 lipca – w drodze do Sevastopola

 

Kolejny dzień to kierunek na Krym i Sevastopol.  Ukraina  w tej okolicy rozpieszcza nas swoimi płodami rolnymi – pyszne melony, arbuzy, pomidorki o smaku pomidorów … Rewelacja... Dzisiejsze obozowisko właśnie przy polu arbuzowym. Oczywiście obowiązkowo ognisko, gdyż jak twierdzi Gucio .. Dzień bez ogniska, to dzień stracony.

 

 

Następny dzień wyczerpujący bardzo. Upał na zewnątrz powyżej 30 stopni C, a my kontynuowaliśmy lekcję historii. Pierwszą bazą był Bachczysaraj i zwiedzanie kompleksu pałacowego Chanów krymskich.  To najważniejsza pamiątka, jaka ocalała na Krymie, będąca wspomnieniem dawnej potęgi tatarskiej. Obecnie terytorium pałacu z ogrodami zajmuje około 4 hektarów. Kolejnym etapem podróży była Bałakława. To malownicze, portowe miasteczko nad samym Morzem Czarnym, którego jeszcze niedawno nie było na żadnej mapie. Znajdowała się tu  radziecka tajna baza okrętów podwodnych. Niestety Muzeum Marynarki Wojennej było dziś nieczynne, a upał na dworze niemiłosierny, dlatego skusiliśmy się na przejażdżkę motorówką. Z wody obejrzeliśmy port z wejściem do podziemnej bazy okrętów oraz  zatokę, a potem…hop do wody

 

 

Nocleg dziś na malowniczej polance ze stawem, która ma bardzo osobliwych lokatorów – koncertujące żaby i oswojone nutrie.

 

   

 

10 lipca – Jałta

Jeśli ktoś jeszcze nie ma planów na wakacje -zachęcam do odwiedzenia Krymu. Ta Autonomiczna Republika niczym nie różni sie od kurortów nad Morzem Środziemnym. Piękna roślinność, lazur nieba, wybrzeże jak w Chorwacji (niestety sytuacja w ubiegłym roku zmieniła się diametralnie po wojnie z i zajęciu tych terenów przez  Rosję - uwaga Ireneusz Rek).

 

 

 

Dziś lekcji historii ciąg dalszy. Zaczęliśmy od Pałacu Woroncewa w Ałupce. Najbardziej atrakcyjny pałac Riwiery Krymskiej, wybudowany w I połowie XIX stulecia w 3 stylach: Gotyku, Baroku i Mauretańskim. Słynie jako prawdziwa perła regionu Wielkiej Jałty. Wokół pałacu leży piękny park z I połowy XIX w. Na powierzchni 40 ha rośnie 200 gatunków drzew i krzewów. Na szczęście można zwiedzić cały obiekt z pozycji wózka golfowego.

 

 

Podróżując dalej nie sposób ominąć tzw. Jaskółcze Gniazdo. Ta efektownie położona i oryginalnie wykonana budowla  (choć przez wielu uważana za szczyt kiczu) jest architektonicznym symbolem Krymu.

 

Ostatnim już fascynującym miejscem, jakie tego dnia odwiedziliśmy był Pałac Potockich w Liwadii, swego czasu rezydencja cara Rosji Aleksandra II Romanowa. To tam odbyła się też słynna konferencja jałtańska w 1945r. Niesamowite jest to, że pomimo wojen, komunizmu, zachowało się tak wiele niezniszczonych pamiątek w tych obiektach. To był bardzo udany dzień!

 

Kuchnia ukraińska

Pierwsze skojarzenie po kilku dniach przebywania tutaj… – tłusto. Każda potrawa musi być „okraszona” słoninką lub boczkiem, a zupa z łyżką śmietany. Mimo to, serwowane potrawy są bardzo smaczne.

 

 

 

Z zup próbowaliśmy oczywiście barszczu ukraińskiego oraz soljanki - zupę z mięsem, o charakterystycznym smaku dodanych ogórków kiszonych, cytryny i oliwek. Jeśli chodzi o mięsa, króluje tu wołowina, baranina i wieprzowina. Podawana jest  w różnych postaciach, od szaszłyków, kotlecików, po farsz do pysznych pierożków. W sklepach obok chipsów leżą torebki z suszonymi rybami. To idealna przekąska podczas podróży. Będąc na Ukrainie, w każdym niemal miejscu można kupić tzw. kwas chlebowy do picia. To kwaskowo – słodki napój, przypominający smakiem i kolorem coca colę. Dziś przy drodze spotkaliśmy Panią, która sprzedawała samsę. To bułka z farszem mięsno – cebulowym, wypiekana w piecu opalanym drewnem. Do wyboru – na ostro lub łagodno.

 

 

 

 


 

 

11 lipca – wjazd do Rosji

I niestety opuszczamy urokliwą Ukrainę. Z Krymu do Rosji wjechaliśmy, a raczej wpłynęliśmy promem. Gdy pomyślę, ile jeszcze przejść granicznych przed nami, to aż się odechciewa podróżowania. Najpierw czekanie ok. 1,5 h w kolejce do szlabanu. Potem następne tyle, tylko za szlabanem. To był czas dla ukraińskich celników. Chodzili, oglądali każde auto, w końcu zapytali grzecznie o piwo bądź papierosy do poczęstowania. Gdy okazało się, że nie mamy, skończyło się na kwocie 5 euro za auto. Pytanie: po co dawać? Oczywiście można ich zignorować i czekać, aż oddadzą dokumenty i wpuszczą na prom. Tylko kiedy? Na który prom? O której godzinie? Im się z całą pewnością nie spieszy.

 

Po odprawie, ustawieni już w szyku do wjazdu na niewielki prom (zabierał ok. 30 aut) znów czekanie. Ot tak, dla zasady. W końcu łaskawie zostaliśmy wpuszczeni, co nie znaczy, że prom zaraz odpłynął. Nie, znów bezczynność. Takiego niezorganizowania i chaosu nie widziałam nawet na granicy mauretańskiej.

20 minutowa podróż minęła szybko i zjeżdżamy po stronie rosyjskiej. Co nas tu czeka?

I duże zdziwienie – bardzo mili celnicy, chętni do pomocy w wypełnianiu dokumenów (pisanych tylko cyrylicą), żadnych łapówek. Nasze auto jest dość charakterystyczne i na tyle „ciekawe”, że kazali rozsunąć się autom przed nami, aby wcześniej  nas odprawić. Oczywiście wszystkie procedury trwały i trwały (okienko dla pasażerów, okienko dla kierowcy z autem, budynek od odprawienia auta), że po wyjechaniu ze strefy granicznej, nie pozostało nic innego jak szukanie noclegu.

Podobno im dalej na wschód, tym gorzej. Aż strach się bać, co będzie na przejściu kazachstańsko – kirgistańskim..

 

12 lipca – kierunek Volgograd

No i skończyły się krymskie wakacje, czas wrócić do planu wyprawy .  W międzyczasie, kiedy my zachwycaliśmy się Jałtą i okolicami, z Lublina wyruszyły trzy kolejne załogi: Ania Tomek i Gabi, Małgosia i Paweł, Andrzej i Tadeusz. Swą podróż tego dnia rozpoczęli też Ania i Jarek. Dziś z Krakowa rusza reszta podróżników, z wyjątkiem Natalii i Michała. Oni dolecą samolotem do Bishkeku (Kirgistan). Do 23 lipca musimy wszyscy dojechać nad Jezioro Song Kul w Kirgistanie. Stamtąd rozpoczynamy wspólną przygodę po Chinach i Tybecie. Tymczasem my przemierzamy Rosję, w kierunku Vołgogradu. Droga monotonna, widok za oknem… przeciętny. Jak twierdzi Maks….n u d a ... W chwili obecnej mamy 2 godzinne przesunięcie czasowe (do przodu). Powoli przyzwyczajamy się do  zmiany + 5 godzin, które czeka nas w Chinach.

 

13 lipca – Volgograd

Volgograd to jedno z większych miast południowo-zachodniej części Rosji. Wjechaliśmy do niego, aby zobaczyć dwa ciekawe miejsca: Muzeum Panorama Bitwy pod Stalingradem i oczywiście Pomnik Matki Rosji. Muzeum składa się z ośmiu sal, w których są prezentowane zbiory opisujące kolejne etapy konfliktu. W pierwszych salach poznajemy tło historyczne w postaci rozwoju Stalingradu przed 1942 rokiem, wybuchu II wojny światowej, czy początku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. W następnych pomieszczeniach oglądamy ekspozycję związaną z ofensywą kaukaską i kolejnymi fazami bitwy stalingradzkiej. Ostania sala jest salą pamięci poświęconą epilogowi bitwy oraz jej wpływowi na przebieg II wojny światowej.

 

 

 

Mateczka Rosja, dała nam troszkę „do wiwatu”, bo znajduje się na sporym wzgórzu zwanym Kurhan Mamaja. Na dworze ponad 30 stopni, słońce pali niemiłosiernie, a My dzielnie ;), wśród pompatycznych pomników, wart honorowych, patriotycznych radzieckich pieśni w tle wspinaliśmy się do góry. Ale w końcu nie co dzień widzi się jeden z największych pomników na świecie. Przedstawia on kobietę z mieczem. Jej wysokość wynosi 85 m, co czyni ją prawie dwukrotnie wyższą od Statuy Wolności. Pomnik Matki Ojczyzny jest wpisany na listę Siedmiu Cudów Rosji, obok jeziora Bajkał i cerkwi Wasyla Błogosławionego.

 

 

14 lipca – Samara

Dziś za nami wyczerpujący dzień. Ponad 650 kilometrów jazdy drogą, która wygląda jak stara A2 do Świecka, tylko z szutrowym poboczem i większymi koleinami :(. Dodatkowo przejeżdża tam cały transport ciężarowy ze wschodu na zachód i odwrotnie. Łatwo więc sobie wyobrazić natężenie ruchu jakie tam panuje. Jakby było mało,  w wielu miejscach ruch puszczany jest wahadlowo, przez liczne poszerzania i budowy nowych dróg. Powoduje to więc kilkunastokilometrowe korki. Hmmm… a nam się lekko spieszy ;). Włączamy oświetlenie górne i raz poboczem, raz środkiem napieramy do przodu. Nasze auta są na tyle chrakterystyczne i „dziwne”, że nikt nie protestuje. Bo może to jakiś konwój, albo roboty drogowe lub nie wiadomo co jeszcze… I w taki to sposób udaje nam się zaoszczędzić minimum 3 godzinny stania w korkach. Wieczorkiem docieramy do Samary, jednak jest na tyle ciemno, że nie szukamy już miejsca na obozowisko, tylko nocujemy w miłym okolicznym pensjonacie. 

Chyba każdy naród ma jakieś swoje upodobania.  Rosjanie z całą pewnością uwielbiają wynosić ” na piedestał”. Cokolwiek, kogokolwiek. Nigdzie nie widziałam tylu pomników co w Rosji. Począwszy od samolotów (helikopterów), które już nie latają, samochodów,  skończywszy na młocie i sierpie, czy Leninie (który w wielu miejscach ciągle „żywy”)

 

 

Na razie  tylko w dwa auta. Ania Tomek i Gabi, Małgosia i Paweł, Andrzej i Tadeusz oraz Ania i Jarek troszkę przed nami. Liczymy, że w ciągu max. 2 dni „połączymy siły”:) Załogi z Krakowa już też są na terenie Rosji i dzielnie podążają naszym śladem. Wszystkim podróżnikom życzymy Szerokiej drogi, w tym nadal troszkę „dzikim” kraju...

 

15 lipca – kierunek Chelyabinsk

Kolejne 900 km dalej na wschód. Przesunięcie czasowe wynosi już +4h. Droga niestety jak dnia poprzedniego, tylko… więcej Policji. Z całą pewnością za dwa, trzy lata, podróż przez Rosję będzie przyjemnością. Budują drogi, poszerzają istniejące, praktycznie na całej długości trasy. Dziś pokonywaliśmy Ural. To łańcuch górski przypominający trochę nasze Bieszczady, który jest jednocześnie granicą między Europą a Azją.

 

 

Rejony te są bardzo zielone. To raj dla amatorów miodów. Przy drodze można kupić różne ich odmiany, wosk pszczeli, pyłki. Pychotka

 

 

Późnym wieczorem dotarliśmy za Chelyabinsk. Po omacku szukaliśmy miejsca do biwakowania i wylądowaliśmy na dość podmokłych terenach, gdzie komary były rozmiarów XL ;( Temperatura na zewnątrz mocno się niestety obniżyła, do 11 stopni. Wracaj krymskie słoneczko! Do granicy z Kazachstanem zostało nam 50 km, co planujemy pokonać rano, a potem kierunek Astana.

 

16 lipca- Kazachstan

Dziś kolejna granica za nami. Niestety znów pół dnia zeszło. Najpierw czekanie w niemałej kolejce przed wyjazdem z Rosji.

 

 

Wykorzystaliśmy ten czas na wykupienie ubezpieczenia OC na Kazachstan, bo zielona karta tych rejonów nie obejmuje. Następnie postój przy okienku paszportowym – oczywiście czynne jest tylko jedno… Na szczęście nie wyglądamy na przemytników heroiny, więc pobieżnie, bez wielkiego zaglądania w skrzynie przeszliśmy kontrolę celną. Kazachowie jednak nie spieszą sie aby nas wpuścić. Czekamy więc grzecznie przed szlabanem. Granica pusta. Za nami sznur samochodów, tirów ale nie ma zmiłuj… W końcu docieramy do okienka paszportowego. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, każda osoba, która podaje paszport, cofa się 2-3 kroki … i  staje na baczność. Okazało się, że wszyscy przekraczający granicę są fotografowani przy wjeździe.

 

 

Gdy w końcu wyruszyliśmy, trzeba było szukać noclegu. Jakby tego było mało, temperatura na zewnątrz spadła do 10 stopni i zaczął padać deszcz. Piknik wieczorny odbył się więc w namiocie, a śpiwory w nocy zapięte po szyję.

 

 


 

 

 

17 lipca – Karagandy

Kazachstan- kraj wielkich kontrastów. Z jednej strony zacofane wsie z rozsypującymi się chatkami, w tle popegeerowskie gospodarstwa z wychudzonymi krowami, pasącymi się przy drodze. Zwierzęta te ściągnięto najprawdopodobniej z Indii, bo zachowują się jak święte – z całą pewnością. Potrafią ze stoickim spokojem wejść wprost pod nadjeżdżające auto, z gracją przedefilować na drugą stronę, ignorując całkowicie „intruza”. Z drugiej strony cywilizowane, nowoczesne miasta, jak choćby Astana.

 

 

Szerokie, czyste ulice, centra handlowe, modnie ubrane kobiety. Ogromne wrażenie zrobiło na nas Karagandy, miasto, które nazwaliśmy Dubajem Kazachstanu, a Gucio pokusił się nawet o określenie Las Vegas. Mieliśmy okazje podziwiać je w nocy. Niesamowicie oświetlone ulice, masa neonów, kolorowych bilbordów i lampek, które podświetlają budynki, a nawet drzewka na rondach i skrzyżowaniach. Równo przystrzyżone trawniki, zamiatarki sprzątające chodniki. Zupełnie inny świat.

 

 

Tak jak wspomniałam, już na granicy można było zaobserwować niebywałe posłuszeństwo obywateli wobec organów państwowych. To samo widać w całym kraju. Policja ma tu władzę absolutną. Mandaty są bardzo wysokie, bez możliwości negocjacji. Wszyscy przestrzegają więc przepisów ruchu drogowego. Paweł (obywatel Niemiec) stwierdził, że nawet on nie zna takiego zdyscyplinowania. Jedziemy więc grzecznie, żadnego wyprzedzania na ciągłej linii, przestrzeganie ograniczeń (często abstrakcyjnych) prędkości, a i tak już chyba ze dwa razy, żółty przydrożny radar „mrugnął” do nas swoim okiem.

 

18 lipca – kierunek Almaty

Republika Kazachstanu klasyfikuje się na 9 miejscu na świecie pod względem zajmowanej powierzchni ok. 2,7 mln km2., którą zamieszkuje tylko 17 mln ludzi. W tym kraju 8-krotnie większym niż Polska, żyje 2,5 raza mniej osób niż u nas. Dlatego można przejechać wiele kilometrów i nie spotkać ani jednego człowieka. Ale jak funkcjonować w miejscu, gdzie większa część to nieurodzajne stepy?

 

 

Jadąc na południe w stronę Almaty, krajobraz powoli zaczyna się zmieniać, ale tylko pod względem pojawiających się pagórków i wzniesień. Zamiast krów można zauważyć pasące się konie. Nadal jak okiem sięgnąć nieurodzaje. Drogi nie są tu nienajlepszej jakości, ratuje nas mały ruch na nich. Można więc w miarę równo jechać. Zdecydowanie poprawiła się pogoda, na termometrze już 27 stopni i pełne słońce. Dziś nocleg na bardzo urokliwym wzniesieniu nad jeziorem Balquash. Ten specyficzny zbiornik wodny ma 46% objętości wody słodkiej i 54% wody słonej.

 

 

Niestety ku niezadowoleniu młodzieży znów bez ogniska… Od naszych „przodowników pracy” dzieli już nas tylko kilkanaście kilometrów. Jutro z pewnością złączymy szeregi. Ekipa z Krakowa pędzi jak wicher i również lada moment dojedzie do nas.

 

19 lipca – Almaty

Almaty -  to kazachska nazwa miasta (do 1998r. stolica kraju), do niedawna funkcjonującego jako Ałma Ata. Zmiana nazewnictwa, to próba odcięcia się od wszystkiego co rosyjskie i nastąpiła w momencie uzyskania niepodległości w 1993r, przez Kazachstan.

 

 

 

Miasto znajduje się tuż przy granicy z Kirgistanem, u podnóża gór Tienszan. Duże wrażenie zrobiły na nas ośnieżone szczyty gór w tle miasta. Zdaliśmy sobie właśnie sprawę, że nasza przygoda dopiero się zaczyna. Oprócz dreszczyku podniecenia pojawił się też lekki strach. Skończyły się dzienne trasy po 800 km, równinne stepy, czy słoneczny Krym. Zaczynamy górską wspinaczkę, nie mając pewności, czy cel zostanie osiągniety. Pomimo, iz mamy wszystkie wymagane zgody i dokumenty potrzebne do wjazdu do Chin, istnieje ryzyko, że nie zostaniemy tam wpuszczeni. Najmniejszy niewłaściwy gadżet czy znak może uniemożliwić wjazd do Tybetu. Dodatkowo lęk przed chorobą wysokościową… kłębią się dziś myśli w naszych głowach..

 

Jesteśmy jednak życiowymi optymistami i wierzymy, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

 

Dziś, w drodze do Almaty, odwiedziliśmy miejscowość Tamgały, gdzie znajduje się wąwóz, wpisany na listę zabytków UNESCO wraz z galerią petroglifów. Poskakaliśmy jak kozice po skałach i poogladaliśmy prymitywne rysunki z pradawnych lat. Ale skoro to skarb narodowy, należy koniecznie obejrzeć

 

 

 Jutro planujemy jeszcze odwiedzić Wielki Kanion Czaryński. To drugi co do wielkości Kanion po Kolorado… a potem kierunek granica z Kirgizją

 

20 lipca – Kanion Szaryn

W Kazachstanie oprócz stepów, można zobaczyć jednak ciekawe rzeczy. Jedną z nich niewątpliwie jest Kanion Czaryński, położony u podnóży gór Tienszan . Ma on 150 km długości i jest podobno drugi co do wielkości po Kolorado. Okazało się, że to niezwykle urokliwe miejsce przyciągnęło swoim urokiem większość naszych załóg i w końcu się spotkaliśmy.

 

 

 Za niewielką opłatą udało nam się wjechać w sam środek kanionu i rozbić tam obozowisko. Nocleg spędziliśmy w cztery auta (razem z Jagodą i Arturem oraz Marcinem i Cezarym) na bardzo malowniczej polance, otoczeni skalnymi ścianami ze wszystkich stron.

 

 

Wieczorem małego figla spłatała nam pogoda, gdyż w ciągłu kilku minut nadeszła silna wichura z deszczem, która chciała koniecznie „porwać” namiot razem z Guciem. Akcja ratownicza była bardzo sprawna, Panowie dzielnie walczyli z żywiołem i w końcu Paweł i Gucio spokojnie resztę nocy spędzili w samochodzie. Obyło się bez ofiar. Jutro granica. Ciekawe co nas tam czeka…

 

 


 

 

 

21 lipca – Kirgizja

W Kazachstanie jest takie prawo w stosunku do obcokrajowców, że na terenie kraju można przebywać 5 dni bez meldunku. Jeśli zamierza się zostać dłużej, należy zgłosić się na Policję migracyjną, w celu zarejestrowania (oczywiście odpłatnego) na kolejne dni, czyli podbicie tzw „registrowki”(kartki, którą otrzymuje się przy  wjeździe do kraju, a oddaje przy wyjeździe.) Znając ten przepis, udaliśmy się na najbliższy posterunek, jednak tam wprowadzono nas w błąd informując, że dzień wjazdu do kraju nie liczy się do tych pięciu dni, więc spokojnie możemy jechać w kierunku granicy, bo akurat zmieścimy się w czasie.

Oczywiście na granicy okazało się, że jesteśmy już szósty dzień (data wjazdu się jednak liczy) i nie możemy wyjechać z kraju. Na szczęście służby graniczne były bardzo chętne do pomocy (w końcu nie co dzień przejeżdża tam tylu turystów – przejście jest malutkie, czynne tylko do godziny 18) i poinformowały nas, gdzie najszybciej zdobędziemy wymaganą pieczątkę.

 

 

Niestety w miejscu przez nich wskazanym (20 km od granicy), „miły” Pan Policjant poinformował nas, że on nie może nam podbić registrowki, gdyż obcokrajowców „z dalekich stron”, a nie z ościennych republik załatwia się w Aumaty, czyli 200 km stąd. No cóż, rad  nie rad trzeba było użyć klucza, który otwiera wszystkie drzwi, rozwiązuje każdy problem, bez znaczenia na kraj…. money, cash, czyli po prostu  k a s a  :)  Teraz ze spokojem wypuszczono nas z Kazachstanu, życząc udanej dalszej podróży.

Kirgistan to kraj, który zaintrygował nas od początku. Nie potrzeba tu wiz, nie ma żadnych opłat wjazdowych, dodatkowego ubezpieczenia OC… hmm.. po „łapówkarskim” Kazachstanie, to duża odmiana. Na dworze jest zimno i pada deszcz, szybko więc szukamy noclegu „pod dachem”, nad brzegiem malowniczego jeziora Isik Kol.

 

22 lipca – jezioro Song Kul

Jesteśmy zauroczeni Kirgistanem. To piękny, zielony, a zarazem górzysty kraj, z bardzo przyjaznymi ludźmi. Ciekawostką jest to, że rzadko można spotkać tu rowerzystę. Zamiast rowerem, mężczyźni, jak Azja Tuhajbejowicz poruszają się konno. I to bez znaczenia, czy wypasają bydło, czy jadą po mleko do sklepu. Dzisiejsza nasza trasa, to odcinek z nad jeziora Issyk Kul (uznane za drugie co do wielkości jezioro obszarów górskich świata) nad jezioro Song Kol, położone na wysokości 3030m n.p.m. Tam będzie nasza pierwsza aklimatyzacja i jednocześnie dzień odpoczynku, który chyba każdemu się przyda.

 

 

Wspinamy się więc górskimi, krętymi dróżkami, zachwycając się przepięknymi widokami. Nad samym jeziorem (otoczonym z wszystkich stron górami) mamy bazę noclegową, wśród miejscowej ludności. Z zafascynowaniem oglądamy jurty, w których mieszkają i lexusy, które przed nimi stoją

 

 

Tubylcy wiedzą już, że na folklorze i turystyce można zarobić, z chęcią oferują więc świeżo złowione ryby, przejażdżki konne, a nawet nocleg w jurcie dla gości.

 

Niestety na tej wysokości temperatura spada do 2 stopni w nocy, wokół żadnego drewna na ognisko, trzeba więc się rozgrzewać wysokoprocentowymi trunkami. Zwłaszcza, że to  „wieczór zapoznawczy”. Nasze obozowisko to 8 aut. Brakuje trzech, które mają swoją trasę po Kirgizji i spotkamy się dopiero przy granicy chińskiej. 

 

 

23 lipca- aklimatyzacja

Wysokość na jakiej przebywamy delikatnie daje się we znaki.  3030m n.p.m , ciśnienie 730 hPa. Niektórzy mają lekką zadyszkę i trudność z oddychaniem, innych pobolewa głowa. Relaksujemy się więc i odpoczywamy, odsypiamy zaległości, „regenerujemy” auta przed dalszą podróżą, jeździmy konno, a nawet, jak Cezary – gramy w golfa. Bardzo miły dzień. Maks ma w końcu kolegę – równolatka Maćka i jego troszkę młodszą siostrę Nel, z wielką frajdą kopią więc tunele w piachu nad jeziorem.

Wieczorem – uczta. Kupiliśmy u tubylców młode jagnię i jedziemy do nich na kolację. Przed jurtą grzecznie zdejmujemy buty, gdyż w środku wszędzie są dywany i skóry zwierząt. Siadamy wokół ceraty położonej na środku, która pełni rolę stołu - niezbyt wygodnie.

 

 

Jagnie podano w wielkiej misie, posiekane razem z kośćmi na drobne kawałki. Choć mało apetycznie wyglądało, okazało się, że bardzo młode mięsko, delikatnie przyprawione rozpływało się wręcz w ustach. Pychota.

 

 

24 lipca – w drodze na granicę chińską

Po małym odpoczynku nad urokliwym jeziorem Song Kol, czas ruszyć „w paszczę lwa”, czyli do Chin. Nadal z wielkim zachwytem spoglądamy na otaczający nas krajobraz. Dwa dni temu wspinaliśmy się w górę, dziś zjeżdżamy w dół krętymi dróżkami.

 

 

Wiedząc, że granica chińska znajduje się na wysokości 3500m n.p.m i że na tych wysokościach nie ma ani kawałka drewna, gdy tylko znajdujemy się w niższych partiach, idą w ruch piły spalinowe i siekiery.  Zaopatrzeni w wyschnięte drewno, dojeżdżamy nad małe jeziorko tuż przy granicy.

 

 

Okazuje się, że temperatura na zewnątrz waha się w okolicy + 6 stopni, z wielką frajdą grzejemy się więc przy ognisku. Są kiełbaski, ziemniaki z masełkiem, ogórki kiszone… i wszystkie zapasy owoców i warzyw jakie mamy. Do Chin nie wpuszczają ze świeżymi produktami, więc musimy się tego do jutra „pozbyć”. 

Jest wśród nas załoga – Rufi i jego rodzina, dla których podróż z nami jest tylko etapem w ich wyprawie- 14 miesięcznej podróży dookoła świata. Podziwiamy bardzo ich zorganizowanie, tym bardziej że podróżują w 6 osób w jednym aucie.

 

 


 

 

 

25 lipca - Chiny

Dzień pełen wrażeń. Od rana zamieszanie. Chowanie przewodników i map z wyodrębnionym Tybetem, wyrywanie kartek z Dalajlamą, rozłączanie CB, rejestratorów obrazu, SPOTa. Pozbywanie się wszystkich warzyw i owoców. Koszmar.

Robiąc porządek w żywności, bardzo żal było mi dwóch główek polskiego, młodego czosnku :). Postanowiłam „przeszmuglować” go przez granicę…. w butach Bodka. Upchnęłam do środka, schowałam w skrzyni, przyłożyłam innym obuwiem. No cóż, przemytnikiem być nie mogę – to już wiem, gdyż strach paraliżował mnie potworny, a widząc każdego umundurowanego, byłam przekonana, że idą po mnie, aby zaaresztować za ten czosnek.

Ale po kolei… Pierwsza granica – zamknięta na kłódkę brama. Żadnych strażników, tylko kamery. Podjeżdżamy w 11 aut, ale nikt nie spieszy do nas. Hmm… zwątpienie.

 

 

W końcu przyjechali pracownicy Agencji, odpowiedzialnej za nasz pobyt. Bez zaplecza chińskiego, nie ma możliwości wjazdu na ich teren własnym (nie zarejestrowanym w Chinach) samochodem. Niestety nadal musimy czekać, gdyż jest właśnie przerwa na lunch… i nikt nie może otworzyć bramy.

Po kilkunastu minutach „wrota raju” się otwierają. Jedziemy ok. 6 km w dół, gdzie jest baza graniczna. Tam właśnie rozpoczął się lunch, więc znów czekamy. W końcu żołnierze, uzbrojeni w młotki, śrubokręty „atakują” nasze auta. Przygotowani na dokładną kontrolę każdej torby, czujemy lekkie poddenerwowanie. Na szczęście dla nas, oglądanie pojazdów  jest bardzo pobieżne. Dostajemy hasło: jedziemy za naszymi chińskimi przewodnikami ok. 100 km dalej, gdzie jest kolejna kontrola – celna. Nie wolno nic fotografować po drodze, ani się zatrzymywać.

 

 

Zjeżdżamy coraz niżej. Po drodze nieużytki i bardzo biedne rejony. Docieramy w końcu do odprawy celnej. Tam znów troszkę zamieszania -kontrola paszportowa … i w końcu możemy jechać. Hurra.. czosnek uratowany.

Naszym celem dzisiejszym jest Kaszgar, gdzie docieramy późnym wieczorem (w Chinach przestawienie czasowe to +6 h). Tydzień przed rozpoczęciem wyprawy, cofnięto nam pozwolenie na wjazd do Chin, ze względu na zamieszki na terenia Xinjang, na którym właśnie się znajdujemy. Udało się w końcu wszystko pozytywnie załatwić, jednak mamy świadomość, że znajdujemy się troszkę „na minie” i jeśli wybuchnie, trzeba się szybko ewakuować.

 

26 lipca – Kaszgar

Kaszgar – to miasto liczące kilka milionów ludzi, z czego większość to nadal Ujgurzy. Można ich łatwo rozpoznać, gdyż przypominają raczej mieszkańców różnych „-stanów” Azji Centralnej, niż Chińczyków. Zwiedzając dziś miasto, mijamy wszędzie ogromną ilość wojska. Uzbrojeni w karabiny żołnierze w ciężarówkach, a obok sprzęt ciężki z armatkami wodnymi.

Pierwszym „szokiem” dla nas było odkrycie, że w Chinach blokowane jest wiele stron interentowych, jak chociażby Facebook i inne portale społecznościowe. Nie można otworzyć naszej lokalizacji GPS na blogu. hmmm… widocznie trzeba bronić chińską młodzież przed zepsuciem zachodu.

Dziś odpoczynek i zwiedzania miasta. Nocujemy w hotelu w samym centrum, z widokiem na Wielkiego Mao.

 

 

Miasto jest niesamowite. Na chwilę obecną  nie wiem, czy pozytywnie czy negatywnie, ale z całą pewnością nieprzeciętne. Na ulicach ogrom samochodów… ale jeszcze więcej skuterów. Te maszyny napędzane elektrycznie, opanowały całe miasto. Pieszy nie ma tu żadnych praw. Jeżdżą po chodnikach i trąbią, gdyż nie mając silników spalinowych, są praktycznie niesłyszalni. Oczywiście nikt nie jeździ tu w kaskach, a ilość osób na jednym skuterze, zależy od fantazji i wyobraźni ( a często jest ona „ułańska). Widzieliśmy pięcioosobową rodzinę pomykającą ulicami, z czego najmłodsza pociech piła mleko z butelki.

 

 

 

W niektórych, bardziej turystycznych miastach, takich jak Pekin czy  Szanghaj, język angielski jest dość powszechny, tak tu…. ni w ząb i to bez znaczenia, czy to hotel, czy restauracja. I bądź tu mądry… w tym języku nic  nie brzmi znajomo, a „krzaczki” hmmm… no właśnie… wszystkie podobne do siebie.

Na szczęście mamy „naszych ” przewodników, którzy bardzo pomagają nam w załatwianiu wszelkich formalności. Dziś rano, wszyscy kierowcy z autami musieli pojechać 40 km dalej na przegląd techniczny, ponieważ aby otrzymać chińskie tablice rejestracyjne (bez których nie wolno poruszać nam się po kraju), trzeba było sprawdzić, czy nasze „złomki” spełniają ich wymagania.

Kaszgar znajduje się doć nisko, bo tylko na 1300 m n.p.m, więc temperatura na zewnątrz bardzo przyjemna… ok. 30 stopni. Po ostatnich nocnych przymrozkach w górach, to miła odmiana.

Jutro ruszamy dalej. Mamy nadzieję, że nasze organizmy zaaklimatyzowały się już, gdyż przebywać będziemy na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m.

 

27 lipca – Karakorum Highway

Przez całą podróż po Chinach towarzyszy nam dwóch „skośnookich przyjaciół” z Agencji, która organizowała nam tu pobyt. Początkowo uważaliśmy to za niepotrzebne działania i nadmiar „troski”. Dziś wiemy, że bez nich poruszanie po Chinach byłoby wręcz niemożliwe. W wielu miejscach są pozamykane drogi i trzeba mieć pozwolenia na dalszą podróż. Panowie mają wszelkie niezbędne dokumenty, skład 11 załóg i przez to sprawnie poruszamy się do przodu. Największym problemem jest zdecydowanie brak komunikacji językowej z tubylcami, którzy nie władają żadnym europejskim językiem i bez naszych tłumaczy byłoby niewesoło.

Aby przemieszczać się po Chinach własnym samochodem należy mieć odpowiednie tablice rejestracyjne i prawo jazdy. Teraz musimy uważać na radary przydrożne, bo przestaliśmy być anonimowi.

 

 

Karakorum Highway- to malownicza trasa górska, która wiedzie aż do Pakistanu. Dzisiejszym naszym celem był Taxkorgan, do którego dojazd wiedzie właśnie tą drogą. Przepiękne widoki na różnych wysokościach (maksymalnie przebywaliśmy na 4080 m n.p.m), począwszy od ośnieżonych szczytów w oddali, przez lazurowe górskie jeziora.

 

 

28 lipca – rzeka Yarkant Hea
Są na świecie drogi, których pokonanie jest nie lada wyzwaniem. Znajdują się niebezpiecznie wysoko, są bardzo wąskie, niezabezpieczone żadnymi słupkami. Taka jest właśnie trasa wijąca się w górach, wzdłuż rzeki Yarkant He. Droga ta to skalna półka, szerokości jednego auta, z rwącą rzeką z prawej strony. Mieliśmy do pokonania ok. 200 km i zajęło nam to ponad 10 godzin. Jazda gęsiego, jeden za drugim, przyklejeni do skały, z prędkością średnią 20 km/h. Początkowo zachwyceni widokami, po kilku godzinach marzyliśmy o wyjechaniu z tego kanionu. Na szczęście wszyscy pokonaliśmy ten odcinek bez żadnych niezaplanowanych „atrakcji”.

 

 

Jak na razie nikt z nas nie cierpi na problemy związane z chorobą wysokościową. Wczoraj spaliśmy na 3000 m n.p.m , dzisiejsza noc na wysokości 1400 m n.p.m. Mamy nadzieję, że te zmiany wysokości pomogą  nam przetrwać Tybet.

 

 

29 lipca – kierunek Tybet – Mazar
No to od dziś zaczęliśmy wspinaczki po górach na konkretnych wysokościach. Przed nami do pokonania przełęcz, znajdująca się na 4 998 m n.p.m. Najpierw jednak posterunek wojskowy :). Panowie żołnierze są bardzo sympatyczni, zadają każdemu z nas różne pytania, aby sprawdzić autentycznośc paszportów: „Ile masz lat”, „Gdzie mieszkasz”… troszkę to trwa niestety, jeśli jest nas 30 osób. Na końcu pamiątkowe foty – oczywiście dla wojska, bo nam nie wolno wyjąć aparatów. Najpierw Panowie robią zdjęcia aut, a potem nasza „eksportowa Rodzinka”, czyli Rufi z Rodziną, zostaja gwiadami kampanii reklamowej, o pozytywnym nastawieniu i pomocy chińskich żołnierzy do turystów :). Są pozowane zdjęcia z dziećmi, uśmiechy – no cóż, dobry PR to podstawa ;)

Naszym punktem końcowym jest Mazar. Przebijamy się więc przez góry, oszołomieni widokami (może to z powodu coraz mniejszej ilości tlenu).

 

 

Obóz rozbijamy na wysokości 4300 m n.p.m. Niestety rano okazuje się, że stacja benzynowa, na którą wszyscy liczyli, jest bazą wojskową. Na szczęście nasz Pan Wang (opiekun chiński), potrafi zdziałać cuda i tankujemy z ich zapasów. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, ich dystrybutory mają węże przystosowane chyba do czołgów, bo przepustowość ogromna.

 

30 lipca – walka z Naturą
Dzisiejszy dzień z pewnością zapamiętamy na długo. Matka Natura pokazała nam swoją siłę :(. Kolejne płaskowyż przed nami. Niestety nie sprawdziliśmy dokładnie wysokości, a przewodnik lekko wprowadził nas w błąd.. i powstał mały ambaras.

Ale po kolei… Dzień zapowiadał się jak zwykle wyśmienicie. Mając punkt zborny, każdy jechał w swoim tempie. Na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m. jest dużo potoków wypływających wprost z lodowca. Woda w nich jest krystalicznie czysta.

 

 

Korzystaliśmy więc z atrakcji i przyrody i miejscowej kuchni.

 

 

W godzinach popołudniowych postanowiliśmy zacząć szukać miejsca na nocleg. Jechaliśmy więc do przodu, czekając na obniżenie terenu, przynajmniej do 4300 m n.p.m.

 

 

Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że najbliższe 100 km, jest na wysokościach powyżej… 5000 m n.p.m. Uzgodnienia były jednoznaczne – jedziemy tak długo, aż wyjedziemy na korzystniejsze dla naszych organizmów wysokości, nawet jeśli zajmie nam to całą noc.

Chińczycy budują drogi przez góry. Są one jednak jeszcze nie gotowe w całości, często więc trzeba zjeżdżać z asfaltu, szukać dalszego przejazdu,  po dużych wertepach. W ciemnościach nasze poruszanie bardzo się spowolniło. A  na dodatek pierwsze osoby: Tadeusz i Zioło dostali choroby wysokościowej. Za chwilę dołączyła do nich Jagoda.  Natychmiast musieli dostać tlen i leki. A my właśnie nie możemy znaleźć dalszej drogi.

Pojawia się świadomość, że nocleg na wysokości 5300 m n.p.m może skończyć się źle dla większości z nas. Ciśnienie na zewnątrz 520 hPa. Kolejne osoby przyjmują leki odwadniające, a my ciągle bardzo wysoko. Zaczyna pojawiać się poddenerwowanie i delikatna panika. W końcu z Rufim, który także ma dzieci i z Andrzejem, który wiezie Tadeusza pod tlenem, wyrywamy  do przodu. Musimy jak najszybciej zjechać. W końcu ok. 3 rano docieramy na wysokośc 4600 m n.p.m.  Rozbijamy obozowisko. Wkrótce dociera do nas reszta. Obniżyliśmy się o 700 metrów, leki zaczęły działać, wszystkim poprawia się samopoczucie. Jednak tej nocy nie ma śpiewów „W stepie szekokim”…, winko też nie wchodzi. Każdy rozchodzi się przytłoczony dzisiejszymi wydarzeniami do swoich aut.

Z naturą człowiek nie ma szans. Jesteśmy słabymi jednostkami, które bardzo łatwo osłabić.

 

 Tekst: Magda Woś

Zdjęcia: Bogdan Woś i inni uczestnicy wyprawy

Zapraszamy na stronę wos.pl

  

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ