„Libia jest republiką o ustroju demokratycznym. Przejawia parlamentarno-gabinetową strukturę władzy, z prezydentem jako głową państwa, lecz organy te nie zostały jeszcze powołane do życia z powodu niedawnej rewolucji i zmiany ekipy rządzącej” – taką definicję można obecnie znaleźć w Internecie.

 

 

Wyprawa na Murzuq, którą zamierzam tu opisać, miała miejsce jeszcze w grudniu 2010 r., w Wielkiej Libijskiej Arabskiej Dżamahiriji Ludowo-Socjalistycznej – za panowania Muamara Kaddafiego.

 

Była to na pewno ostatnia taka wyprawa z Polski, a i zapewne jedna z ostatnich z Europy przed wybuchem rewolucji w lutym 2011 r. Kiedy będzie można tam wrócić? Sytuacja w całym regionie jest wciąż niebezpieczna dla podróżników. Z pewną nostalgią wracam do tej jednej z piękniejszych wypraw w moim życiu, wiedząc, że nieprędko będzie można ją powtórzyć. Odkąd pierwszy raz poczułem pod oponami piasek Sahary – było to chyba w roku 2004 – a następnie w kolejnych latach zjechałem całe Maroko i kilka razy Tunezję wraz z tzw. strefą militarną, marzyłem o zmierzeniu się z najtrudniejszym fragmentem pustyni. Według wielu źródeł największym jednolitym ergiem jest właśnie Murzuq w południowej Libii, blisko granicy z Nigrem – wielka piaskownica o wymiarach ok. 450 km na 400 km, z wydmami wielkości Pałacu Kultury.

 

 

Co prawda więcej obszarów pustynnych jest w Algierii, a jeszcze wyższe wydmy znajdują się w Namibii, jednak największy tego typu jednolity erg jest właśnie w Libii. Blisko wyjazdu na wyprawę do tego kraju byliśmy już w 2009 r. Często będę używał określenia „my”, ponieważ na wszystkie wyprawy, już od 10 lat jeździmy razem z ojcem. To on wiele lat temu zaszczepił mi miłość do samochodów 4x4 i podróżowania. Do dziś wszędzie jeździmy razem, oddając się naszym pasjom – ja kręcę kierownicą, a on robi zdjęcia. Pierwsza ekipa w 2009 r. przejechała podobną trasę, dotarła do Murzuqu, ale nie odważyła się przez niego przejechać. Dlatego na wyjazd w 2010 r. zdecydował się uczestnik poprzedniej wyprawy, nasz dobry przyjaciel Jurek w Toyocie Land Cruiser HZJ80 – sprowadzonej z Australii i podobnie jak nasz Land Cruiser HDJ100, przygotowanej głównie z myślą o pustynnych wyprawach. Ponieważ sama wyprawa nie była zorganizowana przez nas spontanicznie, lecz komercyjnie przez Michała Synowca – „Zetora”, to z pozostałymi uczestnikami poznaliśmy się dopiero w Genui. A zbiór był to dość ciekawy – mówię naturalnie o samochodach. Oprócz dwóch Toyot, o których wspomniałem, w Genui dołączył do nas benzynowy Patrol Y60, Mercedes G300TD oraz dwa Hummery H3… w tym jeden żółty! Dobrze znanym wszystkim pustynnym podróżnikom promem Carthage, dopłynęliśmy tradycyjnie do Tunisu. Dalej czekało nas jeszcze kila długich dni jazdy asfaltami przez Tunezję i Północną Libię. Spanie na cywilizowanych kempingach w Tunezji i niecywilizowanych hotelikach w Libii. Był też czas na poznanie się grupy, a także czas dla swoich samochodów. Darek odkrył, że oddanie Mercedesa do ASO przed wyprawą nie zawsze jest gwarantem świętego spokoju – z dławiącego się samochodu, z obudowy filtra powietrza wyciągnęliśmy filtr, który został tam włożony razem z gąbką, z którą jest pakowany do pudełka (sic!). Następnego dnia, nie mogąc ruszyć ze stacji benzynowej, Darek dowiedział się także, że określenie „diesel” w krajach arabskich niewiele znaczy. Z kolei „Roni” kierujący benzynowym Hummerem miał sytuację dokładnie odwrotną. W każdym razie, już na początku wyjazdu spuszczanie paliwa z Gelendy i Hummera mieliśmy wszyscy przećwiczone. W końcu, piątego dnia od wyjazdu z domu zjechaliśmy z asfaltu na upragnioną hamadę. Tego samego wieczoru, po całym dniu jazdy rozbiliśmy obóz w jednym z wyschniętych dopływów ogromnego uedu. Udało nam się znaleźć trochę drewna, rozpaliliśmy ognisko i pod rozgwieżdżonym niebem zapomnieliśmy o istnieniu całego cywilizowanego świata, który zostawiliśmy za sobą. Rano uczestników wyprawy obudziło ciche warczenie dobiegające... z góry! Norbert, z którym zaliczyliśmy już niejeden wyjazd, zarówno jako kierowcą samochodu jak i motocykla, tym razem pojechał jako pasażer w Toyocie razem z Jurkiem i „Brzydem”. Zabrał za to ze sobą zdalnie sterowany samolot. Model wyposażony w dwa silniki elektryczne i obrotową kamerę full HD – mógł wznieść się na ogromną wysokość i odlecieć nawet kilka kilometrów od obozu, zapewniając unikatowe na skalę światową zdjęcia Libii z powietrza. Fragmenty nagranych materiałów można znaleźć w serwisach You Tube i Vimeo, wpisując „Libia z lotu ptaka”.

 

Pierwszym celem wyprawy była kaldera i krater wulkanu Waw an-Namus, znajdujące się w południowo-centralnej części Libii – blisko granicy z Czadem. Od miejsca noclegu w Quedzie było to » miejsce oddalone o kilkaset kilometrów. Postanowiliśmy zdążyć tam przed zachodem słońca, więc trzeba było narzucić szybkie tempo jazdy. Nie wszystkim to odpowiadało, wiec się podzieliliśmy – wraz z drugą Toyotą i jednym Hummerem pognaliśmy przodem, reszta miała do nas dołączyć już drugiego dnia na kraterze. Tempo mieliśmy prawie „dakarowe” – na płaskich piaszczystych odcinkach znacznie przekraczaliśmy 100 km/h. Te płaskie odcinki były jednak przeplatane obszarami kamienistymi lub bardzo wyboistymi. Ponieważ obydwie Toyoty były doposażone i tak załadowane, że ważyły znacznie ponad 3 tony, to w obawie przed nadmiernym przegrzaniem amortyzatorów zdecydowaliśmy się robić krótkie postoje. Podczas jednej z takich przerw stanęliśmy akurat w wysypisku łusek karabinowych. Niedługo potem Tuaregowie mijający nas w zdezelowanym Land Cruiserze pick-upie pozdrowili nas Kałasznikowem. W zasadzie wciąż nie wiem, czy ten gest można było nazwać pozdrowieniem, ale wydaje mi się, że wymachując karabinem uśmiechali się. Niezrażeni tym parliśmy dalej na południe. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy GPS pokazał, że wulkan powinien być tuż tuż. Wypatrywałem charakterystycznego stożka, jednak po horyzont wznosiły się tylko łagodne wzniesienia. Nagle jedno z takich wniesień zaczęło rosnąć, a piasek pod oponami czernieć. Po chwili zrozumieliśmy, że to jest właśnie Waw an Namus – a dokładnie – wspinaliśmy się właśnie na pierścień ogromnej kilkukilometrowej kaldery. Wewnątrz ukrywała się wielka dolina z 3 słonymi jeziorami, a w samym środku spiczasty krater wulkanu, który pokazał się dopiero po wjechaniu na zewnętrzny pierścień. Kaldera z zewnątrz miała łagodne i długie stoki, natomiast do wewnątrz były one strome i głębokie. Stojąc na krawędzi takiego stoku podziwialiśmy widok. Całość prezentowała się zjawiskowo, do tego zachód słońca, purpurowo-szare niebo, w odcieniach jakie występują tylko na pustyni, gdy zmieniają się nad nią fronty powietrzne. Panowała w nas dziwna euforia, czuliśmy, że doświadczamy wyjątkowych zjawisk, które ujrzeć na własne oczy udaje się nielicznym. Warto było się pośpieszyć, bo zdążyliśmy na ostatnie minuty przed zachodem słońca. Dosłownie po kilkunastu minutach zrobiło się ciemno, zjechaliśmy więc do wnętrza kaldery z zamiarem rozbicia obozu nad jednym z malowniczych słonych jezior. Niestety zapach siarkowodoru i wściekłe zmutowane chmary komarów, które zaatakowały od razu po otwarciu drzwi, wygoniły nas wyżej na mały płaskowyż na jednym z wewnętrznych stoków kaldery. Po mniej więcej godzinie na szczycie pojawiły się światła pozostałych uczestników naszej wyprawy. Też trafili na łuski pocisków po drodze i woleli nadrobić trochę kilometrów po ciemku, niż rozbijać obóz w mniejszej grupie w tamtej okolicy.

 

 

Następnego dnia zmiana pogody odpowiedzialna za niezwykłe, wieczorne efekty wizualne na niebie spowodowała, że zrobiło się jeszcze cieplej. Chłodny wiatr z północy zastąpił gorący pustynny oddech z południowego zachodu. O tej porze roku noce i ranki na Saharze potrafią być naprawdę zimne, także ocieplenie pogody przyjąłem z radością. Po spuszczeniu ciśnienia w kołach do 0,8 bara, przez pół dnia bawiliśmy się w piaszczystej kalderze. Następnie ruszyliśmy dalej na zachód, w stronę Murzugu. Ostatnim przystankiem przed wjazdem na sam erg było miasteczko Al-Qatrun. Na stacji na szczęście » mieli potrzebne dieslom paliwo, więc mogliśmy uzupełnić zapasy. Nie było to wcale takie oczywiste, ponieważ w Libii wszyscy, nawet małe ciężarówki jeżdżą na benzynie i ropy czasami brakuje na stacjach. Za to nieważne, czy ropa czy benzyna, wszystko mniej więcej w cenie 40 gr za litr. Tak, tak, to nie pomyłka – 10 razy taniej niż u nas! Po uzupełnieniu zapasów pieczywa, wody i coca coli, zatankowani po uszy ruszyliśmy z samego rana na Murzug, niestety w mniejszym składzie. „Gelenda” i żółty Hummer pod pretekstem hałasującego łożyska alternatora postanowili objechać Murzug asfaltem naokoło – umówiliśmy się po 4 dniach po drugiej stronie.

 

Pustynia zaczynała się od razu za miastem. Niestety jak to w tamtych rejonach, przez wiele kilometrów za miastem ciągnie się jedno wielkie wysypisko śmieci. (Widać to nawet na Google Earth, tak samo jak wulkan Waw an-Namus). Z czasem, ostatnie plastikowe torebki zostały z tyłu za nami i po horyzont rozpościerała się płaska jak stół pustynia. Takie jest pierwsze 80-100 km od strony Al-Quatrun – płaskie jak słone jezioro, ale z bardzo sypkim piachem. Jechaliśmy na ciśnieniu dużo poniżej 1 atmosfery, było idealnie płasko, a więc teoretycznie można było jechać bardzo szybko. Jednak samochody nawet przy większej prędkości, cały czas zapadały się na ok. 5 cm. Silniki pracowały więc non-stop pod dużym obciążeniem, a średnie spalanie wzrosło do około 40 l/100 km. Jak tak dalej pójdzie, to mimo dwóch zbiorników paliwa o łącznej pojemności 250 l możemy mieć problem. Co prawda Murzug ma w poprzek około 450 km, ale po drugiej stronie jest tylko granica z Nigrem, nie ma więc co szukać Statoilu z hot dogami. Do kolejnego miasteczka z paliwem będziemy musieli odbić na północ i przejechać półpustyniami i hamadami kolejne kilkaset kilometrów. Na szczęście po około 100 km teren zaczął robić się pofałdowany, a piasek twardnieć. Jego powierzchnia była bardziej zbita, a po czymś takim jest wyraźniej lżej, pod warunkiem, że nie zrywa się przyczepności. Jedynym wyjątkiem są miejsca wypełnione tzw. fesz-feszem, czyli miałkim pyłem – tam samochody kopią się momentalnie, a zatrzymanie kończy się murowanym kopaniem łopatą i podkładaniem trapów.

 

Nasz Land Cruiser radził sobie w tych warunkach znakomicie. Turbodoładowany silnik 4.2 na pustyni był w swoim żywiole, mimo że w warunkach cywilnych ustępuje na pewno nowszym i bardziej wydajnym jednostkom z ery downsizingu. Praktycznie cały czas dysponowaliśmy zapasem momentu i mocy. Nawet wjechanie w fesz-fesz albo podjazd pod wydmę wymagał tylko mocniejszego wciśnięcia gazu, a cały czas praktycznie jechaliśmy bez reduktora. Automatyczna skrzynia nie przerywając dostarczania momentu na koła redukuje bieg, a samochód przy delikatnej asyście terenowej kontroli trakcji, mieląc czterema potężnymi, 34-calowymi oponami, wyprowadzał nas z każdej potencjalnej opresji. Podobnie, jeśli nawet nie lepiej, dzięki mniejszej wadze i jeszcze większej mocy, radził sobie Hummer H3 (nie mylić go z wielkim i ciężkim H2), który pojechał z nami. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko lekkiego liftu zawieszenia. Natomiast Land Cruiser HZJ – samochód otaczany przez wielu wręcz kultem i określany najlepszym możliwym pojazdem wyprawowym, wyraźnie dostawał w tamtych warunkach zadyszki. Jurek się do mnie nie odezwie, jak to przeczyta, ale jego silnik mający niewielką moc i moment obrotowy zdecydowanie niższy i dostępny od wyższych obrotów niż w „uturbionych” wersjach HDJ – przy tak dużym obciążeniu i grząskim piachu niejednokrotnie miał problemy. Nie pomagał mu nawet reduktor. Blisko 3,5 t masy, wolnossący silnik 130KM i proste przeniesienie napędu bez blokad, w sypkim piachu, na długim podjeździe nie będzie w stanie nic zrobić nawet w rękach Jean-Louisa Schlessera. Jurek jest jednak zdecydowanym przeciwnikiem turbosprężarek ze względu na większe prawdopodobieństwo awarii. Nasz lokalny przewodnik – prosty, ale doświadczony Tuareg – skwitował jednak takie podejście krótko: „No Turbo no go!”

 


 

– Zresztą lokalni jeżdżą tam tylko Land Cruiserami z potężnymi 4,5-litrowymi benzynowymi silnikami, także Francuzi lub Włosi podróżujący po Libii poruszają się często benzyniakami lub ewentualnie „podkręconymi”, dymiącymi obficie na czarno Turbo Dieslami. Spotkaliśmy kilka takich grup w całej Libii, jednak żadnej na Murzugu. Na przejeżdżanie go w poprzek decydują się tylko nieliczni. Przez te 3 dni nie spotkaliśmy żywej duszy. W centrum Murzugu istotnie zaczęły się pasma nieprawdopodobnie wielkich wydm. Większa cześć naszego szlaku prowadziła wzdłuż nich, jednak co jakiś czas musieliśmy przebijać się na drugą stronę takiego pasma. Wymagało to solidnego „napędzenia się” przed podjazdem i takiego wyczucia prędkości, aby lekko przeskoczyć przednimi kołami sam czubek, najbardziej stromy fragment wydmy, tzw. „grzywę”. Zbyt wolny najazd kończył się zawieszeniem podwoziem na szczycie, z kolei zbyt szybki mógł się skończyć wyskokiem na drugą stronę i rolką przez maskę. Wszyscy kierowcy dość szybko nauczyli się jednak pokonywać ten teren i kolejne kilometry połykaliśmy nadzwyczaj » sprawnie. Zrozumieliśmy, że to, co odstrasza wielu podróżników, to nie sama trudność pokonywania samego terenu, ale potencjalne problemy w przypadku awarii samochodu. Przeskoczenie pasma wydm na lince holowniczej byłoby zupełnie niewykonalne, a z centrum Murzugu, w każdym kierunku jest przynajmniej 100 km piaszczystych gór i kolejne 200-300 km lżejszego terenu do najbliższego miasta lub asfaltu. U nas obyło się na szczęście bez żadnych problemów technicznych. Na nocleg zatrzymaliśmy się w samym środku tego magicznego pomarańczowego morza. Drugiego dnia pod wieczór byliśmy już po jego drugiej stronie. Trochę żałowaliśmy potem, że przejechaliśmy go tak szybko. Umówiliśmy się, że następnym razem pojedziemy innym szlakiem, bardziej na północ, który jest minimalnie krótszy, ale sporo trudniejszy ze względu na zagęszczenie i wysokość wydm. Podobno nawet najlepszym kierowcom przejechanie go zajmuje minimum 4-5 dni.

 

 

Jednak skoro byliśmy umówieni z pozostałymi uczestnikami wyprawy, musieliśmy jechać dalej. Pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej na zachód – aż do granicy z Nigrem – wzdłuż której przejechaliśmy fragment trasy, mijając dwa posterunki wojskowo-graniczne. Potem dopiero odbiliśmy na północ, na spotkanie z resztą ekipy w rejonie zwanym Akakus. Dżabal Akakus charakteryzuje się bardzo zróżnicowanym, miejscami wręcz nieziemskim krajobrazem. Piaszczyste wydmy, przeplatane tam są pasmami gór, wąwozów, skalnych łuków i dziwnych tworów w kształcie gigantycznych skalnych grzybów. W ostatnich latach, oczywiście przed wybuchem rewolucji, zaczęło docierać tam coraz więcej Europejczyków chcących zobaczyć występującą tam w wielu miejscach sztukę naskalną – tamtejsze petroglify i rysunki zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Datowane są na okres od 12000 lat p.n.e do 100 lat p.n.e, a przedstawiają nawet takie zwierzęta jak żyrafy, słonie i strusie. Zjeździwszy ten rejon wzdłuż i wszerz, odbiliśmy po kilku dniach na północnywschód do miasta Ubari. Nie obyło się bez przygód – Jurek zgubił w piachu telefon, my straciliśmy cały azot z amortyzatorów, a Norbert rozbił samolot. –W Ubari uzupełniliśmy zapasy jedzenia, paliwa i wody oraz odpoczęliśmy pół dnia na kempingu i to całkiem cywilizowanym, bo z działającymi prysznicami. Z miasta Ubari ruszyliśmy na zachód, na ostatnią terenową przygodę – pustynię Ubari.

 

Ubari to w zasadzie też wielki piaszczysty erg, ale trochę mniejszy od Murzugu. Malowniczością jednak mu nie ustępuje, momentami jest nawet jeszcze bardziej niesamowity, a to ze względu na znajdujące się tam przepiękne oazy z palmami i jeziorami. Jest też częściej uczęszczany przez grupy z Europy Zachodniej. Z każdej strony otoczony jest miastami albo miasteczkami. Dzięki temu jest łatwiejszy i bezpieczniejszy do przejechania. Przy oazach spotkaliśmy właśnie kilka takich grup jak nasza, głównie z Włoch albo Francji. Mieliśmy też krótką przygodę z miejscowym wojskiem, nad którego bazę Norbert naleciał niechcący swoim samolotem (naprawionym już po kraksie na Akakusie). Po 15 minutach przy naszych samochodach pojawił się wojskowy wóz sztabowy z dwoma żołnierzami i jakimś ważniakiem. Odbyliśmy z nimi krótką i uprzejmą rozmowę w stylu: „Co to za samolot? – jaki samolot???” Gęściej tłumaczyć się musiał policjant jeżdżący z naszą grupą. Spocił się przy tym, ale w końcu siebie i nas jakoś wybronił (każda grupa wjeżdżająca do Libii dostaje obowiązkowo przewodnika i policjanta, którzy podróżują wraz z grupą swoim samochodem – oczywiście benzynowym Land Cruiserem). Po trzech dniach zabawy w piaskach Ubari, opuściliśmy ostatecznie dzikie, niezamieszkałe tereny i podążyliśmy na północ do Trypolisu. Po drodze naszą uwagę zwróciły jeszcze dziesiątki miejsc, gdzie chińskie firmy prowadziły próbne odwierty w poszukiwaniu nowych złóż ropy.

 

 

W Trypolisie spędziliśmy jeszcze 2 pełne dni. Daliśmy się totalnie wciągnąć temu miastu, wtopiliśmy się w nie i przesiąkliśmy nim, kilkakrotnie obchodząc pieszo ścisłe centrum, zarówno nowe jak i stare. W okolicy naszego hotelu budowało się lub wykańczało kilka nowoczesnych wieżowców, budowanych przez chińskie lub koreańskie konsorcja. W naszym hotelu mieszkało też kilku azjatyckich biznesmenów. Ubrani w garnitury patrzyli na nas – lekko przykurzonych po dwóch tygodniach pustynnych eskapad – jak na gości z innej planety. A reszta Trypolisu? Sklepy, suki, Stare Miasto i okolice słynnego Placu Zielonego – tętniły życiem do późnej nocy. Pełno młodych ludzi, kobiety bez nakryć głowy, sklepy ze złotem, najnowszymi aparatami cyfrowymi Nikona czy profesjonalnym sprzętem do nurkowania. I to wszystko wcale niekoniecznie dla turystów, bo tych wielu tam wciąż nie docierało. Zresztą nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi, nikt nie namawiał do kupienia złotego naszyjnika, koszulki z wielbłądem albo nie próbował wyłudzić kilku euro w inny sposób. Pomyśleliśmy, że Libia musiała się zmienić w ciągu ostatnich lat, że idzie we właściwym kierunku, nic nie zapowiadało nadchodzącej rewolucji. Mimo takich absurdów, jak braki paliwa i kolejki na niektórych stacjach benzynowych, w kraju leżącym na wielkich złożach naftowych, oraz wszechobecne plakaty, obrazy i billboardy z władcą-dyktatorem, to wydawało nam się, że ludziom żyło tam się lepiej niż w innych krajach Afryki Północnej. Jak pokazują ostatnie wydarzenia w Libii, były to albo bardzo złudne wrażenia, albo przyczyna wybuchu powstania nie była taka oczywista jak się potocznie mówiło w mediach. Przed wyjazdem z Trypolisu razem z Jurkiem przeprowadziliśmy jeszcze zmasowany atak na sklep z częściami do Toyot – oryginalne części do Land Cruiserów są tam równie tanie co paliwo. Obkupiliśmy się częściami zapasowymi na następne kilka lat. Inna sprawa, że po powrocie do domu i dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że niektóre drobne części jak łożyska, które panowie w sklepie dobierali nam wedle znanego tylko sobie programu na komputerze – wcale nie są do naszego modelu! Tak się kończy kupowanie części do samochodu na migi i przy użyciu zwrotów „Land Cruiser one hundred OK? – OK.” Widać „setka” w wersji HDJ nie jest tam najpopularniejszym samochodem, Jurek miał więcej szczęścia i wszystkie części do jego HZJ okazały się bardziej trafione. Chyba że się po prostu nie przyznaje, że dostał kilka elementów pasujących tylko do FZJ.

 

Wracając na prom do Tunisu mieliśmy jeszcze dzień zapasu. Część z nas, którym mało było jeszcze piasku – w składzie dwie Toyoty i Nissan – odbiła w Tunezji na ostatni nocleg na pustyni, w znanej chyba wszystkim pustynnym podróżnikom oazie Ksar Ghilane. Była to ostatnia noc na piasku pustyni, pod rozgwieżdżonym niebem i przy ognisku. Nastrój mącił tylko odgłos agregatów zasilających niedawno wybudowane w oazie hoteliki. Z pewnym smutkiem odkryliśmy, że sama oaza coraz mniej jest dawną bazą wypadową dla podróżników i rajdowców jeżdżących dalej na południe, a coraz bardziej zwykłą atrakcją dla turystów przywożonych tam z nadmorskich hoteli. Przejażdżka na wielbłądzie lub chińskim quadzie po najbliższej wydmie, turban i pamiątki w sklepiku. Ewentualnie nocleg w namiocie, ale takim wielkim hotelowym z klimatyzacją i ogrzewaniem, by po powrocie można było opowiadać, jak to się było na Saharze. Poprzednim razem gdy się tam zatrzymaliśmy, spotkaliśmy takich turystów, nawet z naszego kraju. Tym razem w okolicach bawili się jednak dużo ciekawsi goście. Tego ranka, kiedy szykowaliśmy się już do odjazdu, między wydmami koło oazy mignął mi w oddali jasnoniebieski duży i znajomy z telewizji kształt. Chwilę później podążyliśmy w kierunku, w którym się udał. Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Na szczycie wielkiej wydmy, przy oddalonym o 2-3km od Ksar Ghilane starym forcie, stały dwa Kamazy w barwach Red Bulla z zespołu Kamaz Master. I to były te same maszyny zwyciężające w przeszłości w rajdzie Dakar – samego cara tego wyścigu – Władymira Czagina i jego jedynego konkurenta Firdausa Kabirowa. Był też sam Czagin trenujący z młodszymi członkami zespołu przed najbliższym Dakarem. Bez problemu dał się namówić na wspólne zdjęcie, a członkowie zespołu poopowiadali nam trochę o samych ciężarówkach i zaprosili do ich ośrodka treningowego w Emiratach Arabskich. Po chwili dołączył do nas czeski motocyklista podróżujący na motorze enduro i wszyscy żartowaliśmy o tym jak to Lech, Czech i Rus spotkali się w Tunezji na pustyni, rozmawiając » ze sobą we wszelkich możliwych konfiguracjach językowych – niektórzy po angielsku, inni po rosyjsku, a jeszcze inni po czesko-polsku. To było idealne zakończenie tego wyjazdu. Na promie powrotnym do Włoch planowaliśmy nawet kolejny wyjazd na Murzug. Niespełna 3 miesiące później z nieukrywanym zdziwieniem oglądaliśmy relacje z walk na ulicach Tunisu i Trypolisu, po których całkiem niedawno spacerowaliśmy. Mam nadzieję, że sytuacja w Libii ustabilizuje się w końcu na tyle, że będzie można tam wrócić i podróżować bezpiecznie już bez eskorty miejscowej tajnej policji. Krajobrazowo, mimo że pozornie są tam tylko góry i piach, południowo-zachodnia Libia jest przepiękna, a zarazem miejscami jeszcze dzika i niedostępna – wręcz stworzona do wypraw 4x4. 

 

Tekst: Janusz Ellert. Zdjęcia: Jacek Ellert, Norbert Ofmański

 

Artykuł ukazał się w Magazynie Wyprawy4x4.

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ