Strona główna
Z Mariuszem Rewedą do Archangielska
Do Archangielska wybraliśmy się w lipcu, najgorszym miesiącu, w jakim można podjąć się takiej wyprawy. A to z powodu największego nasilenia ataku owadów, zwłaszcza w roku 2010, kiedy odnotowywano rekordowe upały na północy europejskiej Rosji. Upał powoduje, że owadów jest więcej, a słońce człowieka rozbiera z odzienia i wystawia na żer komarów, meszek (dwojga odmian) oraz gzów wielkości pudełka od zapałek. Nie mieliśmy jednak wyboru, bowiem w lipcu skończyliśmy kolejną wyprawę na płw. Kolski. Postanowiliśmy chwycić byka za rogi, zaopatrzyć się w duży zapas chemii odstraszającej owady i ruszyć na podbój północnej tajgi. Przyłączył się do nas przyjaciel z synem z Ząbkowic, jadący VW LT 4x4. My używaliśmy Toyoty Land Cruiser HDJ80. Spotkaliśmy się nad wschodnim brzegiem jez. Ładoga. Celem wyprawy było wyznaczenie nowej trasy, skrótami do Archangielska, potem dalej północną drogą do Republiki Komi i miasta Usogorsk, następnie powrót na południe przez Syktywkar, Łuza, Wieliki Ustijug, Wołogda, Jaroslaw do Moskwy i powrót na Łotwę.
Wspólna wyprawa i wytyczanie trasy rozpoczyna się dla nas od chwili spotkania nad jez. Ładoga. Rozpoczynamy od wytyczenia skrótu łączącego Lodejnoje Pole z Wytegrą. Dający nadzieję, nowy asfalt, na początku tej drogi, szybko się skończył i trafiliśmy na szutrówkę. Niepokojąco zarośniętą i mało uczęszczaną. Ale parliśmy na przód jak lokomotywa. W końcu wypadliśmy na asfalt, tuż obok komunalnego śmietniska dla miasta Podporoże. Tutaj uraczyli nas smrodem palonych, w wielkich ogniskach, śmieci. Jechaliśmy według starej drogi, według tego, co nam pokazał Ozi Explorer i stare mapy na Garmina. A tu niespodziewanie wybudowano nową drogę, z asfaltem. W Rosji zwykle nie remontuje się starych dróg, ale po prostu wycina się tajgę równolegle i buduje nowe drogi. Tak taniej, łatwiej i szybciej. Tylko w miejscach, gdzie bagna, liczne wioski, albo tereny wojskowe ograniczają możliwości ekspansji terytorialnej drogowców, remontuje się stare drogi. Po setkach kilometrów szutrówek i karkołomnie dziurawych dróg rosyjskich, widok dobrego asfaltu koi moje serce. Wiem, że to herezja dla offroadowców z Polski, zwłaszcza dla tych, którzy ciągle nie zaznali wystarczająco długiej wyprawy, z kilkoma tysiącami kilometrów dziurawych jak durszlak szutrówek. Ale ja dryfuje w kierunku podróży i off-road kojarzy mi się tylko z męczącymi podskokami i uciążliwym wpatrywaniem się w nawierzchnię drogi, zamiast w to, co interesujące dookoła.
W mieście Wytegra upał został pokonany na chwilę przez ulewną burzę. Więc po ośki w wodzie wyprowadziliśmy samochody na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża Oniegi do Pudoża. Ta nowa droga została wybudowana w intencji przyciągnięcia turystów z Moskwy do Karelii i płw. Kolskiego. Łączy ona bowiem centrum kraju z Miedwieżegorskiem, a tam już główna M18 do Murmańska. W lecie widać jak wielu rosyjskich turystów z niej korzysta. Stare, ale i także w coraz większej ilości, nowe samochody, obładowane pontonami, łódkami, bagażami urlopowymi i całymi rodzinami, prą w plener, pięknej Karelii i płw. Kolskiego. U nas, w Polsce, zapomniana już idea spędzania urlopu na świeżym powietrzu, po prostu nad jeziorem albo rzeką, w Rosji ciągle kwitnie. Starzy pamiętają jeszcze hasło 'wczasy pod gruszą'. W Rosji to taki standard jak u nas urlop w Egipcie. Od czerwca do września, brzegi wód śródlądowych w Rosji zapełniają się chmarami ludzi z miast. Często można zobaczyć nowe Land Cruisery parkujące obok starych Żigulaków i Zaporożców, a ich właścicieli w komitywie przy ognisku. Na urlopie bowiem różnice statusu społecznego znikają. Znikają także stereotypy o Rosjanach i ich kraju, jakie roją się w głowach Polaków. W Rosji rodzi się coraz większa średnia klasa, dobrze zarabiających ludzi, to oni kupują nowe i drogie samochody i inne gadżety. Mafiozi w oklejonych na czarno Mercedesach G znikli z ulic. Tych których Putin nie zamknął, zmienili dresy na krawaty i garnitury od Armaniego, a łobuzów powodujących, że Rosja jawiła się krajem niebezpiecznym do podróżowania, już prawie nie ma. Rosja miejska nie odbiega od standardu ucywilizowania, jaki mamy w Polsce, a czasami go przewyższa, zwłaszcza mentalnie i finansowo. Światopogląd ateisty, komunisty zawsze był wyższych lotów od światopoglądu prawicowca, opozycjonisty, praktykującego katolika. Natomiast Rosja wiejska tkwi ciągle w epoce początku XX wieku, a jeśli nawet nie, to cofnęła się do niej z powodu upadku wszelkiej, państwowej działalności gospodarczej związanej z rolnictwem i często także z leśnictwem. Na prowincji cywilizacja zagląda tylko tam gdzie działa jakaś kopalnia, prężny leschoz (kombinat leśny), albo baza wojskowa. Jednak 99% wszelkiej maści leschozów, kołchozów, sowchozów, rybchozów i nim podobnych padła. Ludzie, jeśli tylko mieli za co, przenieśli się do dużych miast, a ci co pozostali kombinują na krawędzi szkoły przetrwania Beara Gryllsa. Dla nas, turystów to po prostu fajny skansen, ciągle żywy. Zawsze można przejechać kolejne 150km diablo rozpieprzonej drogi i dostać hamburgera na stacji StatOil. Tylko starszych Polaków widok takiego skansenu rozbraja, bo im się kojarzy. Młodszym już się nie kojarzy.
Ale o czym to ja... Aha, Wytegra. Przechodzi przez miasto kanał, nazywa się Biełomorkanal. Wybudowano go na początku XX wieku, a łączy w jeden akwen dostępny nawet dla pełnomorskich statków, morza Kaspijskie, Czarne, Białe i Bałtyckie. Przedsięwzięcie na miarę światową. Ale jak to w Rosji, nie wykorzystane w odpowiednim stopniu. W Wytegrze można obejrzeć potężną śluzę, nie taką jak na Mazurach, dla jachtów. Ale taką dla wielkich, pełnomorskich masowców i tankowców. Surrealizm w pełnym rozkwicie.
Tuż za Wytegrą, jadąc na północ. Odwiedziliśmy wioskę z piękną drewnianą cerkwią. Jeszcze pięć lat temu stała, chociaż już się chyliła swym ogromem, 40-sto metrowych wieżyc, ku upadkowi. Dziś już leży w gruzach. Czas i klimat powalił ją na kolana. Obok stoi nadal monastyr, też drewniany. Tak jak drewniane budownictwo domów we wioskach, tak też styl architektoniczny cerkwi jest swoisty i niepowtarzalny dla każdego regionu Rosji północnej. To najstarsze tereny związane z Rusią. Tradycja budowy z drewna przetrwała od setek pokoleń, zabił ją dopiero dzisiejszy materializm. Jednak sądzę, że jeszcze przez kilkadziesiąt lat, będzie można oglądać relikty tej pięknej przeszłości. Przechodzą one jednak w zapomnienie i ruinę, bo starzy ludzie wymierają jak muchy na zimę, a młodzi mają inne priorytety. Dla wnikliwego oka, dostrzegalne są różnice w architekturze drewnianej między regionami, a nawet między wioskami oddalonymi od siebie o dziesiątki kilometrów. Zastanawia misterna sztukateria stolarki okiennej i drzwiowej, okapów, gontów. Ciekawa kolorystyka nadal lśni jakby na przekór marazmowi i stagnacji wsi rosyjskiej. Jednak najciekawsze do obserwacji są domy wciąż żyjące. Za małymi oknami ozdobionymi drewnianymi falbankami, jakby wycinankami z kolorowych papierów, stoją kwiaty, powiewają na wietrze czyste firanki w starym stylu, siedzi kot na parapecie, suszą się na drucie pod dachem altany ryby, słupy podpierające dach obwieszone są suszkami ziół. Klamka drzwi, często drewniana, wyślizgana jest czyjąś sękatą ręką, a tuż obok stoi brzozowa miotła, jakby zaraz miała brać się do pracy. Czasami z małego budynku obok unosi się dym rozpalanej bani (sauna rosyjska). A przed domem obrośniętym dookoła wysoką na metr trawą i okolonym rozchwianym, drewnianym płotkiem, stoi Zaporożec, albo Iż. Nadmiar szczęścia to babinka albo starik siedzący na przyzbie, na wysiedzianej już drewnianej ławeczce. Niebieska chusta zawiązana pod brodą na supeł, owalne kształty i nogi w zniszczonych walonkach, albo chodakach, babinka jak z rosyjskiej bajki. A mużyk zawsze chudy i sękaty jak stary kostur. Zarośnięta twarz i beret albo czapka na głowie. Nogi obute w stare buty wojskowe z cholewami, albo w gumiaki. Jasna koszula poplamiona i wyciągnięta na spodnie, czasami kosa w ręku, albo widły. Oczywiście osobny rozdział stanowią pijacy wałęsający się pod sklepem, ale to już zupełnie inna historia opowiedziana w noweli "Moskwa Pietuszki". Widok niezapomniany, dla mnie lepszy od wieży Eiffel'a.
Tak klucząc i podziwiając minęliśmy Pudoż i skierowaliśmy się na wschód w kierunku drogi M8 na Archangielsk. Jednak zanim do niej dojechaliśmy spędziliśmy noc nad rzeką oganiając się od meszek. Upał nie chciał zelżeć, bo to lipiec i słońce w tych rejonach zachodzi tylko na 3 godziny, a właściwie ciemno się prawie w ogóle nie robi. Podstawowe zajęcie podczas koczowania przy ognisku to smarowanie kremami i sprayami przeciw komarom oraz rozgniatanie gzów, próbujących ugryźć nawet przez jeansy. My już tak trwamy od przeszło dwóch tygodni, ale dla Tomka i Karola to nowość. Na tej wyprawie zdążą się przyzwyczaić. Prysznic trzeba brać szybko, mieć wypracowane ruchy oszczędzające czas i wodę. Podobnie ze skokiem w krzaki za potrzebą. Psikanie Moskitalem (ruski spray przeciw komarom) po tyłku daje wystarczającą swobodę na załatwienie fizjologii na czysto. Wcześniej zawitaliśmy nad jezioro. Piękna, kamienista plaża, miejsce przygotowane do biwakowania, wiaty, parking i... gzy. Nawet słońce zaszło za chmurę, ale one nie ustawały w wysiłkach prowadzących do przetrwania. Wierzę, że każdy z nich ma duszę, ale kąpiel w jeziorze nie była orzeźwiająca. Atakowały nawet czubek głowy wystający ponad powierzchnię wody. Trzeba było uciekać i ubrać się po szyję, a na głowę założyć kapelusz pszczelarski. Zły czas. Trzeba było przyjechać tu w czerwcu albo pod koniec sierpnia.
Następnego dnia zwiedziliśmy kompleks klasztorny w małej wiosce. Wszystko z drewna i zgodnie z tradycją odbudowy po czasach komunizmu. Zaczęto od pokrycia na złoto cebulastych dachów dzwonnic. Potem jeszcze wizyta we wiosce letniskowej, w której akurat w tą sobotę był odpust. Ale nie taki wiejski, ale taki wakacyjny dla ludzi spędzających urlopy na daczy. Większość domków działkowych była nowa i piękna. Ale zdarzały się także trubdoma, czyli takie ogromne rury z rurociągów, cięte z metra, zaślepione z obu końców, z wyciętymi otworami na okna i komin. To całkiem popularny sposób na domek w lesie, albo na budowie. Trzeba tylko dobrze umocować rurę, aby się nie potoczyła do jeziora. Widzieliśmy trubdoma przeznaczone na garaż, sklep i nawet pocztę. Im dalej na wschód i dalej od granicy cywilizowanej Europy, tym biedniej i więcej takich obrazków.
W końcu wypadliśmy na główną do Archangielska. Miało być lepiej, w temacie asfaltu, ale okazało się, że musieliśmy zwolnić, bo pokrycie drogi przypominało asfalt podziabany grabiami, albo kipiącą, czarną lawę, zastygłą w formie grzybków, dziur, fałd, zaklęśnięć. Ja to nazywam 'wolna dwójka'. Czyli jazda z maksymalną prędkością 17-20km/h. Czasami uciekałem na pobocze, bo tam było lepiej. Rosjanie oczywiście się tym nie przejmują, wychodzą z założenia Islandczyków - im szybciej tym mniej czuć dziury. Ja z doświadczenia setek tysięcy kilometrów po dziurawych drogach Azji wiem, że szybko znaczy awaria i nawet jeśli w szybkości nasz tyłek nie czuje wibracji, to zawieszenie musi się napracować. Prawie 500km drogi do Archangielska przeszło nam ze zmiennym szczęściem. Były odcinki dręczące i irytujące z powodu absurdalnych wręcz dziur, były odcinki nowe, jakby wyciągnięte z Bawarii, były wreszcie długie odcinki starego asfaltu jeszcze się trzymającego, ale pofałdowanego, bo usuwająca się z powodu miękkiego gruntu podsypka, wygina asfalt jak falujące na wietrze prześcieradło suszące się na sznurku. Toyota z takimi nierównościami dawała sobie akurat dobrze radę, ale VW Tomka musiał jechać wolno, bo mały skok zawieszenia powodował dobijanie do żywego. Znam to ze swojego VW.
Główne drogi Rosji poprowadzone są tak, aby omijały wszelkie zabudowania wiosek, fabryk i miast. Podobno po to, aby w czasach komuny nikt komu wolno było podróżować nie mógł widzieć za wiele więcej niż tajgę, a poza tym milicja ustawiona na rogatkach siedlisk ludzkich skutecznie mogła izolować je od świata zewnętrznego. Taka taktyka stalinowska czy coś... Więc aby cokolwiek zobaczyć, na przykład starą, ceglaną cerkiew sprzed Lenina, a przez ostatnie 80 lat funkcjonującą jako garaż dla Ziłów, albo magazyn zbożowy, trzeba było zjechać z głównej szutrówką do wioski, nad brzeg wielkiej rzeki Siewierna Dwina. Nad tą rzeką znaleźliśmy w końcu nocleg. Udało się to po długich i żmudnych poszukiwaniach idealnego noclegu, jaki mógłbym zaproponować klientom za rok. Ja bym zanocował gdziekolwiek, byle dalej od ludzi, ale ja mam inne priorytety. Nocleg nad rzeką był nawet fajny. Mniej owadów, bo jak tylko zjedzie się z trawiastej łąki, wyjedzie z lasu, na piaszczystą plażę, albo szeroki asfalt, to owadów jest od razu o 50% mniej. To myśliwce krótkiego zasięgu. Nocowaliśmy na plaży, szerokiej na 300-500 metrów rzeki, po której pływały barki pełne drewna. Spławiano je też ciągnięte za holownikiem. Ogromne ilości. Widzieliśmy kilka połączonych barek, a na nich dosłownie górę, wielkości tankowca, zbudowaną z bel drewna. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej ilości ściętego drewna w jednym miejscu. Lokalny przemysł województwa Archangielskiego żyje tylko z drewna, nie mają innych surowców. Podobno szykuje im się klęska ekologiczna, bo wycieli już prawie wszystko z obszaru prawie dwa razy większego niż Polska. Nie ma tu kultury hodowli lasu. Wycina się rabunkowo. Po prostu w tajgę wjeżdża leschod (pojazd gąsienicowy wyspecjalizowany do wycinki drewna), rozjeżdża cienkie, krępe albo nie nadające się do wyrębu drzewa i wyciąga te grubsze. Poranioną tajgę zostawia się aby sama się odnowiła, co w tym klimacie i rodzaju podmokłych gruntów trwa wieki. Nikt tu nie sadzi drzew, ani nie prowadzi racjonalnej polityki leśnej. Wyrąb trwa od setek lat, niewiele pozostało do wycięcia. Ewentualne pożary lasu nie są gaszone, jeśli nie dochodzą do nielicznych wiosek. Nie ma na to pieniędzy ani dróg dojazdowych do lasu. Ekipy drwali muszą dojeżdżać coraz dalej od cywilizacji. Drogi na przestrzeni setek kilometrów są robione spychaczem, często utwardzane układanymi w błocie kłodami drewna. Jeśli komuś mało off-roadu, może sobie wybrać jedną z takich, ślepych dróg i pojechać nią 150km w las, albo w to co z niego zostało i wrócić. Zajmie mu to dwa dni. Kamazy i Urale na wielkich oponach robią takie koleiny, że opony 35" nie wystarczą, a wyciągarka nawet z kotwicą nie ma do czego się zapiąć. A pomoc nie nadejdzie, bo gęstość zaludnienia to 2.2 osoby na 1km kwadratowy, dla porównania w Polsce jest około 125 osób na 1km. Ilość ludzi w tym województwie spada od końca komuny. Młodzi wyjeżdżają do Moskwy. Przez ostatnie 20 lat znikło stąd prawie 15% ludzi. Osobnym rozdziałem jest życie drwali i kierowców ciężarówek w lesie. Mają domki zbudowane z rur rurociągu, albo ze starych wagonów kolejowych, leschody ciągną je na płozach po błocie albo śniegu. Czasami za domki robią piękne GAZy66 z budą na ramie (opis maszyny ). Wszystkie te pojazdy nie wytrzymują długo takiego traktowania ręką rosyjską. Po modelach widać, że nie ma starszych niż 5-7 lat. Tylko wieśniacy użytkują jeszcze GAZy6x6, albo ZISy5, a Zaporożcem, albo Żigulakiem potrafią przewieźć cały zapas drewna na zimę z lasu.
Najstarsze budynki w Archangielsku
No i dojechaliśmy do Archangielska. Przed miastem jest posterunek DPS. Sprawdzają papiry i każą się wpisać do księgi gości. Tomek ze strachem zauważył, że nie ma dokumntów. Długo trwały poszukiwania, w końcu VW ma spora kubaturę wnętrza. Nie znaleźliśmy. Zapadła decyzja, że my odwiedzimy Archangielsk, a on zaczeka, bo potem i tak jedziemy na południe, tyle że okrężną drogą do Moskwy, to sobie wyrobi nowe papiery w ambasadzie. Jednak kiedy odwiedzaliśmy z Iwoną Archangielsk, dostaliśmy SMSa, że Tomek znalazł dokumenty. Były w sraczu, bo nawet taki przybytek kryje w sobie VW. Tomek ukrył je tam, aby mu ich nie ukradli, kiedy się łobuzy włamią do wozu.
Pomnik pierwszych osadników w Archangielsku
Archangielsk ma dziś 340000 mieszkańców i wita nas ogromnymi mostami zwodzonymi nad Siewierną Dwiną. Na nadbrzeżach leżą wprost góry drewna, bez przesady. Władze nie myślą perspektywicznie. Sprzedają tani surowiec, który już się kończy. Zamiast ściągnąć firmy mogące zatrudnić pracowników i przerabiać drewno na papier, albo meble, czy płyty wiórowe, albo chemikalia. Sprzedaż gotowych produktów za granicę była by bardziej dochodowa. Podobno Putin pracuje nad nową ustawą tworzącą bariery finansowe dla eksportu półproduktów z Rosji. Sam się łapię na tym, że traktuję Putina jak cara. Większość Rosjan też tak robi.
Archangielsk jest miastem portowym u ujścia Sierwiernej Dwiny do Morza Białego. Zamarza na 5 miesięcy w roku. Tylko atomowe lodołamacze potrafią utrzymać port w stanie funkcjonującym. Temperatury zimą spadają do -40st.C. Miasto nie jest tak bogate jak Murmańsk, ani tak nowoczesne. Stare centrum jest ładniejsze i starsze niż te w Murmańsku, ale strasznie zaniedbane. Tylko promenada nad rzeką ma jako taki wygląd. Archangielsk ma bogatą historię. W skrócie był zbudowany na użytek handlu z Anglią, nazwę wywodzi się od Archanioła Michała. Tu zbudowano pierwszy, morski statek rosyjski. Tutaj lądowało gros pomocy Lend Lease od Amerykanów w czasie II wojny światowej. Tutaj wylądowały wojska alianckie ku wsparciu armii Białych w czasie wojny domowej. Długo by pisać o historii tego regionu. Na początku naszej ery tereny te zamieszkiwały plemiona ugrofińskie, pierwsze wzmianki historyczne pochodzą z X wieku. Dopiero w XII wieku pojawili się tu prawosławni mnisi, którzy zbudowali klasztor św. Michała Archanioła u ujścia Siewiernej Dwiny. Biali Rosjanie zamieszkujący te ziemie nazywają siebie Pomorzanami (w 2002 roku około 6500 osób). Do XV wieku o te ziemi, bogate w zwierzynę futerkową, Rosja walczyła z Norwegami. Wojna zakończyła się wygraną Rosjan. W 1553 roku angielski żeglarz Richard Chancellor założył faktorię handlową w miejscu dzisiejszego Archangielska. Placówką zarządzała spółka Moscow Company. Wtedy Rosja nie posiadała dostępu do Morza Czarnego ani Bałtyckiego, więc port w Archangielsku był niezwykle ważny. W 1584 roku car Iwan Groźny postawił tu twierdzę, dla ochrony interesów handlowych, tą datę uważa się za początek Archangielska. Po zbudowaniu Petersburga, Archangielsk stracił na znaczeniu. Miał jednak kilka wzniosłych chwil. Nawet w sprawie wojny francusko-rosyjskiej. Przez port w Archangielsku Anglia utrzymywała kontakty handlowe z Rosją, mimo blokady jaką zarządził Napoleon. To nieposłuszeństwo podobno było głównym powodem ataku Francji na Rosję. Na koniec, za czasów ZSRR był to region powstawania wielu gułagów (obozów pracy dla więźniów politycznych i kryminalnych).
Z Archangielska ruszyliśmy dalej na wschód, wzdłuż rzeki Piniega. Mogliśmy podziwiać kolejne, drewniane wioski zawieszone wzdłuż rzeki jak owoce oblepichy na gałązce. Ludzie od dawna zakładali tu swoje siedziby blisko rzek, bo to były jedyne szlaki transportowe. Zresztą do dziś tak jest, istnieją tylko nieliczne drogi czynne cały rok. Zimą dróg jest więcej, kiedy rzeki i bagna zamarzają na tyle, aby po nich jeździć ciężarówkami.
Udało się nam znaleźć skrót do Karpogory. Zrobiliśmy sobie kolejny nocleg w dziczy, pośród przerzedzonej tajgi. Skrót wiódł daleko od meandrującej rzeki, więc w tej okolicy nie było wiosek. Tajga była podmokła, więc i drwale się tu nie zapuszczali, bo nie było po co. Drzewa tu liche, dojazd marny, tylko zimą. Zostaliśmy na noc w kompletnej ciszy i cywilizacyjnej pustce. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że jeśli nie ma w okolicy domów, ani ludzi, to znaczy nie ma NIC. Dla ludzi cywilizacji las to NIC. Dla tubylców las to wszystko. Nie chodzi o to, że się na nim znają, że go na swój sposób kochają, ani o to że im jest sąsiadem. Chodzi o to, że z niego żyją. Tak jak my wychodzimy do pracy i potem do sklepu, tak oni idą do lasu albo do pracy albo po żywność i opał. Las jest ICH, jest ich środowiskiem życia. Znają go tak jak my znamy własne miasto, nazwy ulic, numery tramwajów, adresy znajomych, sklepy w których da się kupić tanią rąbankę. Kochamy swoje miasto tak jak oni kochają swoją tajgę. Brudzimy swoje miasto i je niszczymy swoją obecnością, swoim samochodem, zaśmiecamy, rozdeptujemy trawniki, hałasujemy w parku, plujemy na chodnik. Oni robią to samo w lesie. Więc nie dziwmy się, że nie mają do niego takiego stosunku jaki my mamy do lasu. A mimo to jest dla nich bliższy niż dla nas. Wielu ludzi bez pracy w mieście, albo emerytów, mieszka w leśnych wioskach. Tak jest bardziej racjonalnie. Kiedy mieszkaliby w mieście, chodzili do nędznej pracy, płacili podatki i rachunki, to mieliby mniej pieniędzy niż tu w lesie. Tutaj cały zasiłek albo emerytura idzie do skarpety. Dom mają za darmo, opał z lasu, żywność z lasu albo rzeki, płacą czasami za elektrykę aby telewizor działał, nawet wódkę sami robią. Praktycznie prawie są samowystarczalni. Pewnie to oni przetrwają koniec świata, razem ze szczurami i karaluchami, no i oczywiście Indyjczykami. W rzekach ryb jest mało, bo w zimie przemarzają do samego dna, ale wystarcza dla tubylców. W lesie polują na łosie, jelenie, dziki. Niedźwiedzia nie ruszają bo trudniej, a i tak większość z nich choruje na włosiennicę. Zwierzyny jest ciągle dużo, bo ludzi jest mało, a myśliwi z Moskwy rzadko tu docierają, bo za daleko i drogi nie ma. Widzieliśmy ślady niedźwiedzi, licząc od tylnich łap do przednich, to okazy po prawie trzy metry wysokości. Są ślady łosi i jeleni. Podobno żyją tu tez rosomaki, wilki, rysie i lisy. Poluje się też na głuszce i cietrzewie. Tutaj jest ich dużo, w Polsce są pod ścisłą ochroną, bo za dużo ludzi a one lubią żyć w ciszy. Właśnie cisza... Ilu z Was zna totalną ciszę, taką trwającą non-stop, aż do momentu kiedy ktoś nie wytrzyma i otworzy jadaczkę aby ją zagłuszyć i nie czuć się nieswojo. Nie słychać w oddali samochodów, to nie cisza pomiędzy jednym autobusem a drugim tramwajem, ani pomiędzy szczeknięciem psa a pianiem koguta. Tu nic nie wydaje dźwięku, nawet ptaki są cicho. Zegar nie tyka na ścianie, woda nie kapie w kranie. Taka cisza zmusza do refleksji a to nie każdy lubi. Ja lubię, bo w takiej ciszy czuję się jakbym lewitował w nicości, w jakiejś protozupie, zupełnie sam. Pewnie dlatego lubię tu wracać.
Dwa dni później nocowaliśmy na betonowym moście ponad rzeką Miezeń. Drogę zbudowali Bułgarzy, ściągnięci tu do wyrębu lasów (1968-1994). Droga asfaltowa kończy się w lesie i nikt prócz lokalnych myśliwych nią nie jeździ. Spaliśmy na moście, bo tu mniej owadów, poniżej, jakieś 30 metrów niżej, płynął płytki, spokojny Miezeń. W tej ciszy można było poczuć raczej niż usłyszeć, szmer wody na piasku. Chciałbym popłynąć kajakiem do jej ujścia do Morza Białego. Wcześniejszy nocleg mieliśmy na wysokim klifie ponad rzeką Piniega. Tam tez było cicho, ale ogień z ogniska hałasował i trochę za dużo wypiliśmy, więc tamtej ciszy nie pamiętam. Nocleg na moście znaleźliśmy dzięki przewodnikowi, którego mieliśmy, aby nas oprowadził po regionie Udorskim Republiki Komi. To taki lokalny przedsiębiorca turystyczny, który oprowadza grupy z Moskwy i ma kilka baz w lesie, gdzie pokazuje jak żyli ludzie przed wiekami i dziś. Organizuje spływy pontonowe, udorskie szkoły przetrwania w tajdze, itp. Bliżej mu do leśnika niż do przedsiębiorcy, ale on tu jest jedyny, który rozumie co to jest turysta. Skontaktowaliśmy się z nim dzięki pomocy pana Przemysława z Syktywkaru. Kiedy wrócimy tu z klientami, zorganizuje nam ciekawe wycieczki i nocleg z banią w tajdze. Dzięki niemu też znaleźliśmy drogi, których na mapach wojskowych na Oziego nie ma i odwiedziliśmy miasto widmo, zbudowane przez Bułgarów, a dziś niszczejące w tajdze.
Na początku lat '60-tych władze Bułgarii i Rosji dogadały się w sprawie wymiany towarowej. Bułgaria dawała owoce, a Rosja pozwoliła na osiedlenie się Bułgarom w Republice Komi i wycinkę drzew wysyłanych do Bułgarii. Na tereny Udorców, przyszła cywilizacja. Bułgarzy inaczej widzieli instytucję leschozu niż Rosjanie. Zbudowali asfaltowe drogi przez bagna, zamiast zimników, mosty betonowe przez rzeki, zamiast brodów, ładne miasta zamiast baraków robotniczych. Rosjanie tego nie rozumieli. Po pierestrojce, kontrakt wygasł i Bułgarzy wrócili do domu, ale zostawili infrastrukturę, którą wykorzystali Rosjanie. Pozostawili także wyrąbany las. A że Republika Komi ma boksyty, ropę i gaz, to przemysł drzewny nie rozwinął się tu już tak jak za czasów Bułgarów, i dobrze. Las odżyje. Niektóre miasta bułgarskie zasiedlili Rosjanie, inne nie. Miasta, czyli takie większe wsie, ale z blokami z betonu.
Niefrasobliwa polityka państwa wykorzystuje obywateli jako narzędzia do produkcji towarów. Buduje się leschozy albo inne kombinaty w tajdze, zsyła się tu ludzi, aby je obsługiwali. Po jakimś czasie kombinat nie ma już surowca do dalszej egzystencji, więc się go zamyka. Przez ten czas ludzie namnożyli się dwu-trzykrotnie. I jest problem, pracy już nie ma a ludzi jest i tak więcej niż by potrzeba było na obsługę kombinatu. Normalnie ludzie powinni wyjechać, albo umrzeć z głodu. Pozostała by garstka tych, co umieją i chcą żyć w tajdze. Ale dziś się tak nie robi, dziś polityka państwa musi nosić znamiona humanitarności, więc produkuje się różne programy rewitalizacji. Bo dziś obywatel dla państwa jest człowiekiem a nie narzędziem, przynajmniej w oficjalnym raporcie dla mediów. Niestety programy rewitalizacji nie obejmują systemów uświadamiania ludności. Nie mówi się tu o zmianie myślenia robotników, którymi od trzech pokoleń zarządzano a dziś wymaga się od nich inicjatywy. Nie mówi się o tym, aby rodzice myśleli nad przyszłością swoich dzieci, skoro dziś nie ma pracy, to po co produkować dwójkę czy trójkę dzieci, skoro jutro też nie będzie pracy. Dzieci bez pracy nie są podporą dla emerytów, ale utrapieniem, bo przepijają emerytury rodziców. No ale w idealnym przypadku dzieci wyjadą na studia do Moskwy, tam zrobią karierę i będą odwiedzać dziadków w weekendy swoją nową Toyotą Land Cruiser, tak aby poczuć prawdziwej natury, zjeść prawdziwego masła i chleba, pojeździć konno i połowić ryby. To wysoce mało prawdopodobny scenariusz. Ale gdyby ludzie myśleli o rachunku prawdopodobieństwa, to by nie grali w totolotka. Nawet scjentyści wierzą w szczęście. Myśli się natomiast nad rozwinięciem turystyki w tym regionie. Jakby turysta był panaceum dla wszystkich upadających regionów blisko natury. Problem w tym, że region ma wątłe szlaki transportowe. Rzeki płytkie, drogi tylko dla samochodów terenowych, jest tylko linia kolejowa. Aby uzmysłowić sobie izolację regionu Udorskiego pomyślcie, że mieszkacie w miasteczku z 10000 mieszkańców, a wokół tajga i bagna. Najbliższym miastem jest Warszawa oddalona o 450km jazdy samochodem terenowym, albo starym Żiguli. Na tej drodze wybitnie off-roadowej, nie da się rozwinąć prędkości więcej niż 25km/h, a mosty są na krawędzi rozkładu. Po drodze do stolicy mijacie 4 miasteczka mniejsze od waszego i trzy wioski, reszta to tajga i bagna. Jak sobie to wyobrazicie to zrozumiecie izolację miast typu Usogorsk, których w Rosji jest wiele, a na Syberii ta izolacja wzrasta trzy-czterokrotnie, a czasami i dziesięciokrotnie. A jednak mieszkają tu ludzie i w typowy dla Rosjan sposób są dumni ze swego kraju i nie chcą słyszeć o innych krainach. Zgodnie z naukami Goebells'a, kłamstwo powtarzane po wielokroć staje się prawdą. Trzy pokolenia ludzi wystawionych na silną propagandę stalinowską, myślą tak jak chciała władza.
I znowu... a jednak, jest tu pięknie, bo dziko, bo bez ludzi, bo inaczej niż u nas. Oni nie rozumieją, po co my tu się pchamy, a my nie rozumiemy jak oni potrafią tu żyć. Wycieczka po wioskach wzdłuż Miezenia, zaglądanie do domostw żyjących do dziś. Podglądanie obyczajów, sposobów na przetrwanie w tajdze, to wyjątkowa okazja zobaczenia na własne oczy czegoś co można oglądać w telewizji na Discovery Channel.
Po kilku dniach zjawiliśmy się w Syktywkarze, stolicy Republiki Komi. To województwo leży po zachodniej stronie północnego Uralu. Jest o około 30% większe niż Polska i mieszka tu około 2.4 człowieka na 1km kwadratowy. To podstawowe dane, które mogą zobrazować, o czym mówimy. Prawie 8% tego obszaru pokrywa dziewiczy jeszcze las, tak zwane płuca Europy. Te lasy są płotem z drutem kolczastym dla Workuty, miasta zakazanego z dawnej historii. Workuta jest niedostępna w lecie dla samochodów. Tyle samo przestrzeni zajmują bagna, nietknięte ludzką stopą. Na północy województwa używa się języka Komi. Północ graniczy z regionem Nienieckim. Piękną i dziką tundrą nad Morzem Białym i Barentsa. Terenem wiecznej zmarzliny i ciekawym celem dla ekspedycji off-roadowej, której mam zamiar w przyszłości dowodzić. Republika Komi ma taką samą historię jak województwo Archangielskie, była jego częścią do XX wieku. Komi była też, ze względu na swój dziki charakter, główną destynacją dla budowy gułagów. Część tych obozów funkcjonuje do dziś jako obozy karne i zwykłe więzienia. Tzw. tjurmsioła, czyli wioski - więzienia. Mięliśmy szczęście trafić do jednego z nich w Kraju Krasnojarskim, na Syberii. Ciekawe doświadczenie dla turysty. Dziś Komi odnotowuje spadek liczby ludności, ludzie uciekają do cywilizacji, i dobrze. W ciągu 20 lat, uciekło ponad 22% ludzi. Zostają najbardziej niedołężni w inicjatywie. Rdzenną ludnością są ugrofińscy Komiacy (Zyrianie). Dziś już prawie zupełnie zrusyfikowani, ale w odległych rejonach nadal kultywujący animistyczne religie. Udorcy to część ludu Komi, mająca swoje odrębne obyczaje.
Syktywkar ma 320000 mieszkańców i jest stolicą Komi. Nazwa pochodzi z języka Komi i oznacza - miasto na rzece Sysole. Zbudowano je właściwie w 1930 roku, wcześniej była to wioska o nazwie Ustsysolsk. Spotkaliśmy się tu ze znajomymi i spędziliśmy upalne piątkowe popołudnie. Dalej pojechaliśmy na południe i trasą przez Lalsk, Łuzę i Wieliki Ustijug do Wołogdy. Trasę tą opisałem w innym miejscu, więc tutaj nie będę się dublował. Wołogdy tym razem nie zwiedzaliśmy, za to piękny i zupełnie nie rosyjski Jaroslaw oraz prowincjonalny i podobny w charakterze do Kazimierza Wielkiego Rostow przyciągnęły nas na chwilkę. Zwiedziliśmy także pobieżnie Moskwę. To przeogromne miasto, niezwykle rozległe i nowoczesne. Gdyby nie rejestracje samochodów i napisy w cyrylicy, można by pomyśleć, że to Zachód. Nawet twarze ludzi nie zdradzają rosyjskości. Rozmach i ogrom wprost surrealistyczny. Nie potrafię porównać tego ze stolicami zachodniej Europy, mimo że znam je wszystkie. Dalej był tylko powrót główną drogą, nie wart uwiecznienia w tekście. Chociaż noclegi były już w ciemnościach i bez owadów. Zupełnie się odzwyczailiśmy od takich udogodnień.
Mariusz Reweda www.kilometr.com