Strona główna
Toyotą Hilux przez Australię z Wojtkiem i Wiolą
Australia. W podróży dookoła świata dla Wojtka i Wioli jeden z ostatnich kontynentów, który nie został spenetrowany dokładnie i opisany w skarbnicy wspomnień. Wojtek miał już za soba motocyklowy kontakt z Terra Australis Incognita, ale że dawno i na dwóch kołach, przyszła pora aby temu najmniejszemu z kontynentów przyjrzeć się dokładniej. Zapraszamy na relecję z podróży jaka odbyli wypozyczona na miejscu Toyotą Hilux.
Do Australii udajemy się z Nowej Zelandii. Za nami spokojny, trzygodzinny lot do Brisbane liniami „Quatas”. Jesteśmy zaskoczeni doskonałym serwisem jaki oferuje ta linia (smaczny obiad, lody, batoniki i wszelaki asortyment trunków, bez żadnych ograniczeń). Prawie cały czas lotu… zajęła nam konsumpcja. Pomimo wielkich ograniczeń celnych, podobnych jak na Nowej Zelandii, australijska odprawa poszła całkiem sprawnie.
Rano wykonujemy telefon do firmy wynajmującej auto, czy aby możemy to zrobić nieco wcześniej niż zadeklarowaliśmy i po pozytywnym potwierdzeniu, już po dziewiątej jesteśmy po drugiej stronie Brisbane, aby odebrać nasz pojazd, pick-up, Toyota Hilux „Cheapa 4WD Camper”. Do jego wydania przydzielono nam pracującą w tej firmie Polkę. Jak się później okazało, Basia, pomimo swojego młodego wieku, to również podróżniczka, którą to losy życiowe i miłość, rzuciły obecnie w te strony. Cała ceremonia odbioru, zajęła nam prawie całe do południa i kosztowała sporo dodatkowej, wcześniej nie przewidzianej gotówki, gdyż okazało się, że tak naprawdę… auto nie posiada żadnych ubezpieczeń. Tak więc, podajemy obecny, całkowity koszt wynajmu: podstawowa stawka 5193,90AUD (30% upustu za rezerwację i zapłacony zadatek rok wcześniej) + całościowe ubezpieczenie 2675AUD = 7869AUD, czyli ok. 21760zł, co daje kwotę za dzień 396zł. Czy drogo? No cóż, przesłanie naszego auta tylko w jedną stronę kosztowałoby podobnie, a gdzie ubezpieczenie i odprawa portowa uwzględniająca nienaganną czystość naszego auta, gdzie szuka się błota, przyschniętych liści, kurzu i każdego zagrażającego ziarenka, które może nieopacznie wykiełkować na tym kontynencie i spowodować poważne straty ekologiczne…? Australijska przyroda rozwijała się przez miliony lat w prawie całkowitej izolacji, a więc gatunki i choroby z innych kontynentów, mogą przedstawiać dla niej ogromne ryzyko. Mądry Australijczyk po szkodzie… obecne przepisy są następstwem długiego pasma porażek.
Do pierwszego naruszenia doszło 50tys. lat temu, gdy na kontynencie pojawili się Aborygeni i zjedli ówczesną megafaunę, co doprowadziło do dramatycznej zmiany ekosystemu całego kontynentu. Później… jakieś 4tys. lat temu… z Azji przybył pies dingo, który szybko odsunął w cień miejscowe gatunki drapieżników. To jednak nic w porównaniu ze zniszczeniami, których dokonali Europejczycy oraz ich towarzysze podróży. W ciągu ubiegłych 200 lat australijska przyroda otrzymywała cios za ciosem. Przez kontynent przebiegały kolejne fale inwazji, które doprowadziły do wyginięcia dziesiątek rodzimych gatunków. Oprócz królików, zagrożenie przedstawiają też koty, lisy, myszy, szczury i gronostaje, wody pustoszy europejski karp, ogromne szkody powodują azjatyckie majny brunatne oraz południowoamerykańskie ropuchy. Ale wracając do nas… nie możemy wwieźć nic do jedzenia: żadnych owoców, warzyw, produktów mięsnych, mlecznych, miodu, ale też roślin, drewnianych figurek, muszli, lekarstw pochodzenia roślinnego i zawierającej wszelkie dziwactwa… medycyny chińskiej. Tak więc, zadeklaruj uczciwie wszystko co masz, bo… australijskie władze celne w tańcu się nie „kangurzą”.
Wracając do wynajętego auta, tak więc do dyspozycji mamy wyprawowy pojazd z napędem na cztery koła, Toyota Hilux 4×4 w wersji „Cheapa 4WD Camper”. Jest to auto bardzo zbliżone parametrami do naszej wyprawowej toyoty, którą obecnie podróżujemy po świecie, jedynie w skromniejszym wyposażeniu technicznym i użytkowym… wykonanym dość topornie.
Natomiast co do stanu pojazdu, to wygląda to następująco. Pomimo, że to całkiem nowy pojazd i nowy model Toyoty Hilux 4×4, to jest to jego podstawowa, najprostsza wersja, taka jaka jeździ u nas w pogotowiu energetycznym. Kabina mieszkalna z zewnątrz wygląda wspaniale, ale już wewnątrz, jej wykończenie jest niezwykle spartańskie, acz funkcjonalne. Jest to wersja produkowana tylko na potrzeby wypożyczalni, od środka ściany są roboczą strukturą laminatu pomalowaną na szaro, gdzie zamontowano kilka prostych szafek. Najcenniejszym elementem wyposażenia jest sprężarkowa lodówka na 12V zasilana z dodatkowego akumulatora. Jest również pościel, ręczniki, garnki, patelnia, sztućce, kuchenka gazowa, toster, kanistry z wodą i dodatkowe kanistry na paliwo. Basia dołożyła nam dodatki specjalne… wentylator, stolik, dwa krzesła i… kieliszki na wino. Tak wyposażeni, ruszamy w trasę po Australii, a za nasz dom przez następne 55 dni, będzie nam służył taki właśnie pojazd.
Ponieważ dzisiejszy dzień, spędzimy jeszcze u naszych przyjaciół, w drodze powrotnej do ich domu, postanowiliśmy odwiedzić miejscowy „Lone Pine Koala Sanctuary” . W tym to miejscu, uruchomiono pierwsze i największe sanktuarium koali na świecie, zajmujące obszar 18h, wdrożono program ochrony i podtrzymania gatunku tych sympatycznych misiaczków. Siedzą sobie spokojne na gałęziach drzew drzemiąc lub przeżuwając liście eukaliptusa. Rzecz jasna… obowiązkowa fotka z koalą. Nazwa jednak jest nieco złudna, gdyż w tym ogrodzie, znajdziemy nie tylko koale, można również zobaczyć, większość występujących w Australii zwierząt, takich jak strusie, kangury, psy dingo, kazuary, wombaty, dziobaki, nietoperze, papugi i te najrzadziej spotykane i to wyłącznie na Tasmanii, czyli diabły tasmańskie (wstęp 38AUD od os., a fotka z koalą dodatkowe 30AUD ). No bo przecież być w Australii i nie zobaczyć misia koala i kangura… to tak jakby w ogóle nie być w Australii!
Całe popołudnie przygotowujemy wynajętą toyotę do drogi, trzeba było nieco doposażyć nasz domek na kółkach, na tak daleką trasę. Wieczorem w domu gospodarzy kolacja, biesiada i… rozmowy Polaków w świecie. Dzięki tym właśnie rozmowom, mamy możliwość poznawać losy naszych rodaków mieszkających i rozrzuconych po całym świecie, a których często przypadek, jak i zbieg okoliczności, przygnał również w te strony.
26.01.2019r. sobota – Brisbane > Rockhampton – 650km
Rozpoczynamy podróż po Australii. Jeszcze wczoraj, sprawdziliśmy jakie są rokowania pogodowe na miejscowych portalach pogodowych i wyszło na to, że zaczynamy objazd tego kontynentu, tak jakby w przeciwną stronę do biegu wskazówek zegara, na północ, wzdłuż brzegu Pacyfiku w kierunku Cairns. Pożegnanie z gospodarzami, do których powrócimy po 53 dniach i ruszamy na trasę. Dzisiaj wielkie święto w Australii, „Australia Day”, czyli „Dzień Australii”,to bardzo ważne święto państwowe i obchodzone jest hucznie: to środek australijskiego lata i dzień wolny od pracy. Mieszkańcy wylęgają na plaże i spotykają się w pubach. W miastach organizowane są koncerty, miejskie pikniki i atrakcje dla dzieci, a wieczorem słynny i często porównywany do noworocznego pokaz sztucznych ogni. Niestety nie wszystkim mieszkańcom Australii ta data kojarzy się pozytywnie… a może „Invasion Day”. A było to tak… 26 stycznia 1788r. kapitan Arthur Phillip wbił flagę Wielkiej Brytanii w zatoce i rozpoczął swoje gubernatorstwo w Nowej Południowej Walii (region ten nazywa się tak po dziś dzień). Do kolonii karnej zsyłano więźniów, a spośród tych najgrzeczniejszych rekrutowano strażników. To była pierwsza stała osada na tych terenach, czyli tak naprawdę kolonia karna przy Port Jackson (dzisiejsze Sydney). Phillip, wcześniej przybił do brzegu w obecnym „Botany Bay”, lecz brak wody pitnej, zmusił go do poszukiwań innej lokalizacji. Rdzenni mieszkańcy Australii również potrzebowali wody, więc obie grupy spotkały się bardzo szybko. Przybycie białych na zawsze zmieniło życie Aborygenów i Wyspiarzy z Cieśniny Torresa. Nastał czas kolonializmu. Tak więc, data ta historycznie powiązana jest z ludobójstwem, wykorzystaniem i wysiedleniem Aborygenów z ich ziem, toteż obchodzą ten dzień… jako „Dzień Żałoby”.
Dzisiejszy wyjazd z aglomeracji Brisbane, to istny koszmar, przez pierwsze 150km jedziemy trzypasmowym „Motoway” w totalnym korku. Za „Sunshine Coast”, robi się nieco luźniej i możemy wreszcie zwiększyć tempo naszej podróży. Musimy mocno zważać na tutejsze przepisy, gdyż mandaty za „speeding” sięgają 1000AUD. Na drogach zwykłych 90km/h, na „Motoway” 100km/h, nieco mało. Dzisiejszy dzień to typowa „przejazdówka”, gdyż trudno na trasie szukać jakiś spektakularnych atrakcji i historycznych miejsc. Pamiętajmy, że Australia to raptem 231 lat istnienia, jako zorganizowana społeczność, nie licząc oczywiście najstarszej kultury aborygeńskiej. Ale za to lasów eukaliptusowych mamy pod dostatkiem.
Po pokonaniu tego dnia prawie 700km monotonnej przestrzeni, zatrzymujemy się na nocleg,10km przed miejscowością Rockhampton, w „Kangaroo Country Caravan Park”, płacąc 30AUD za stanowisko kempingowe z podłączeniem do prądu, wi-fi brak. Jest to na tyle konieczne, gdyż posiadamy na wyposażeniu auta wentylator, który zapewni w czasie snu minimalny komfort, w panujących tu obecnie temperaturach bliskich 40ºC.
27.01.2019r. niedziela – Rockhampton > Bowen – 580km
Kemping zupełnie w porządku, jednak linia kolejowa przebiegająca tuż za drogą, powodowała iż co kilkadziesiąt minut, byliśmy budzeni przejeżdżającymi składami kolejowymi wożącymi węgiel. Wczoraj widzieliśmy je na trasie, miały ponad kilometr długości, ciągnione przez trzy lokomotywy (z przodu, w środku i na końcu). Tuż przed Rockhampton, przekraczamy „Zwrotnik Koziorożca”, czyli punkt do którego dociera słońce 21 grudnia, stojąc pionowo nad ziemią w swej „wędrówce” po firmamencie nieba. Właśnie ta data, jak i data kiedy dociera słońce na płn. półkuli do linii „Zwrotnika Raka”, wyznaczają początek astronomicznego lata i zimy na obu półkulach! Tuż przed wjazdem do Rockhampton, przy informacji turystycznej, znajduje się zegar słoneczny i szpica wyznaczająca punkt przebiegu równoleżnika. Sesja zdjęciowa i chwila wspomnień, gdzie i jak wiele razy, przekraczaliśmy go w naszej podróży dookoła świata.
Wjeżdżamy do miasta, które to od ponad 100 lat, związane jest z hodowlą bydła i jest niepisaną stolicą Queensland w tej materii! Jego wizerunkiem jest byk i wszędzie widać jego różnorodne, mniejsze i większe pomniki… taki mały „Dziki Zachód”. Objeżdżamy miasto, zrewitalizowany „Riverside” z wieloma ciekawymi budynkami z przełomu XIX i XX w i ruszamy dalej na północ w kierunku Cairns. Na trasie, około 10km dalej, zjeżdżamy do małej osady Malborough, gdzie za podpowiedzią książkowego przewodnika, zwiedzamy małe muzeum-skansen kolei żelaznej (wstęp 2AUD od os.)
Niestety już w okolicy Mackay, pogoda się załamuje i dopadają nas monsunowe deszcze, dla nas to koszmar, dla miejscowych wybawienie, gdyż nie padało tu porządnie od pół roku. Co po drodze? Trzcina cukrowa i cukrownie. W takiej to atmosferze, pod wieczór docieramy do miejscowości Bowen, gdzie na miejscowym kempingu „Bowen Palms Caravan Park”, wynajmujemy miejsce postojowe dla naszej toyoty (30AUD z podłączeniem do prądu i mamy dostęp do wi-fi). Niestety warunki pogodowe mocno się dzisiaj zmieniły i w zagrożeniu jest nasz przejazd z Cairns do Normanton, przez następne kilka dni ma w tym rejonie przechodzić monsun z ogromną ilością opadów.
28.01.2019r. poniedziałek – Bowen > Townsville > Hughenden – 600km
Całą noc przechodziły ulewne deszcze połączone z porywistym wiatrem. Dzisiejszego ranka w obliczu dramatycznych zmian pogodowych, byliśmy zmuszeni podjąć decyzję, która wyklucza dojazd do Cairns. Niestety monsun zaczyna się mocno rozbudowywać i przynajmniej na następny tydzień, nie widać znaczącej poprawy pogody. Ponadto istnieje realne zagrożenie iż nastąpią lokalne podtopienia i część dróg może być przez to zamknięta, co dla nas byłoby nie lada problemem i załamaniem naszych planów podróżniczych po tym kontynencie. Jadąc wciąż na północ, wzdłuż brzegu Pacyfiku drogą PCW (Pacific Coast Road), postanowiliśmy dotrzeć do Townsville, zwiedzić akwarium rafy koralowej i czym prędzej odbić na zachód, w stronę interioru. Pierwszy 200km trasy pokonujemy w ulewie.
Po dotarciu do Townsville, okazało się, że dzisiaj w poświąteczny poniedziałek, czyli po „Australia Day”, akwarium jest nieczynne, a co za tym idzie, nasz trud aby tu dotrzeć, okazał się daremny. Pozostało nam jedynie, przejechać się w huraganowym wietrze po nadmorskim bulwarze, zrobić kilka fotek z okna naszej toyoty i czym prędzej uciec na zachód w stronę interioru drogą nr A6, w kierunku Mount Isa. Po około 200km pogoda znacząco się poprawia, aby po pewnym czasie, pozwolić nam wjechać, w całkowicie suche tereny. Co po drodze? Ciąg dalszy trzciny cukrowej i cukrowni, a na poboczach drogi… trup kangurzy ściele się gęsto.
Na trasie, przejeżdżamy przez „White Mountains N.P.”, a dzisiejszy przejazd kończymy w małym miasteczku kolejowo-górniczym Hughenden, gdzie na terenie „Hughenden Caravan Park”, wynajmujemy stanowisko kempingowe dla naszego pojazdu (28AUD). W cenie kuchnia, łazienki, pralnia i niby wi-fi. Po zakończonej jeździe, był czas na usmażenie australijskich steków i chwile relaksu przy winie i drinku. Trochę żal, że musieliśmy zastosować plan „B” i odpuścić dojazd do Cairns, ale czasem trzeba podejść do sprawy rozsądnie, tym bardziej iż po rozmowie telefonicznej z Rysiem, który monitoruje naszą podróż z Brisbane, potwierdził słuszność naszej decyzji i niekorzystne prognozy pogodowe z rozbudowującym się monsunem wokół „Cape York Peninsula”.
29.01.2019r. wtorek – Hughenden > Richmond > Julia Creek > Cloncurry > Mount Isa – 540km
Opuszczamy przyjemny kemping przed 9.00 i ruszamy drogą nr A6, dalej na zachód w kierunku Mount Isa. Pogoda przyjemna, choć w nocy przeszły niewielkie opady. Krajobrazy gigantycznych przestrzeni, sprawiają wrażenie bezmiaru. Tak właściwie od Hughenden, wjechaliśmy w obszar nieogarnionego, australijskiego interioru. Zaczynamy przygodę z potężnymi pociągami drogowymi „Road Tain”, ciągnącymi nawet cztery przyczepy, dochodzących do 53 metrów długości zestawu… można spróbować sobie tylko wyobrazić zwyczajną wymianę opon… ile potrzeba?… 70!Zaznajamiamy się z nowymi znakami drogowymi, które mocno ostrzegają przed mijaniem się z tak wielkimi pojazdami, jadącymi z dużą prędkością. Ruch na trasie w zasadzie zerowy i tak właściwie jazda, to monotonne inkasowanie liczb kilometrów. Droga w jakości doskonałej, a prędkość dopuszczalna jedynie 110km/h. Próbujemy coś pobrać z otaczających nas krajobrazów, ale trudno wyszukać satysfakcjonujące scenerie do zdjęć. Tutejsze drogi, okresowo zalewane są przez monsunowe deszcze, w obniżeniach terenu ustawiono stosowne ostrzeżenia i listwy wodomierzy dla ułatwienia określenia wysokości wody.
Mijane małe osady objeżdżamy pieczołowicie, wyszukując ciekawych obrazów, panującej tu zaściankowej rzeczywistości. W Julia Creek przypominają iż kiedyś, 25mln lat temu żyły tu dinozaury, w Cloncurry ludzie żyją 150-letnią tradycją górnictwa wydobycia miedzi, gdzie w tamtejszym muzeum oglądamy kolekcję maszyn z ciekawą lokomobilą parową oraz minerały wydobywane w tutejszych kopalniach.
Na trasie przed Cloncurry, połączyliśmy się z drogą nr A2 i wjechaliśmy w niewysokie góry, gdzie dwukrotnie zjechaliśmy z trasy do pobliskich parków ulokowanych nad rozlewiskami. Najpierw do „Chinaman Creek Dam”, a później do „Clem Walton Park”, gdzie ulokowały się siedliska ptactwa wodnego. Oczywiście wszędzie napotykamy również kangury… te żywe i… te przy drodze. A dlaczego „kangaroo” jest aż tyle zabitych?… W zderzeniu z samochodem nie mają żadnych szans (prędkość plus masa), może i mogłyby jakoś uciec, ale kangury nie potrafią się cofać. Z tego powodu umieszczono je w herbie Australii (razem ze strusiem) jako symbol narodu, który zawsze idzie naprzód. Są też symbolem linii lotniczych „Quantas”. A sama nazwa „kangaroo”… wynikła ze zwyczajnego nieporozumienia, kiedy to pierwsi przybyli do Australii biali ludzie, po zobaczeniu kangurów pytali Aborygenów, używając głównie języka znaków i mowy ciała… co to za zwierzę? W odpowiedzi usłyszeli: „Kan Ghu Ru”… i tak też zaczęli je nazywać, a oznaczało to po prostu… „nie rozumiemy was”.
Pod wieczór, docieramy do górniczego miasta Mount Isa, gdzie po uzupełnieniu zapasów pozostajemy na nocleg na terenie „Mount Isa Caravan Park” (30AUD). Na kempingu możemy podziwiać jak w skansenie, historię australijskiego karawaningu. Po wcześniejszych, chłodnych doświadczeniach z kiepską lokalną kuchnią, przeszliśmy od wczoraj na własną i smażymy świetne steki, wykorzystując walory naszego podróżniczego wyposażenia. Australia to światowy lider produkcji wołowiny, a w supermarketach można ją nabyć we wszelkich gatunkach i to stosunkowo niedrogo. Do tego doskonałe tutejsze wino i… wyborna kolacja gotowa.
30.01.2019r. środa - Mount Isa > Tennant Creek , Terytorium Północne (Northern Territory) – 640km
Relacja z tego dnia wygląda następująco… pokonaliśmy 650km przestrzeni wg nomenklatury australijskiej zwanej „Outback”, który w prostym, polskim tłumaczeniu znaczy „odludzie”… tak więc wyobraźcie sobie metr kwadratowy ziemi porośniętej skrubem, gdzieniegdzie z kwiatami i piaskiem. I sklonujcie taki metr na przestrzeni tysięcy kilometrów… witamy pośrodku niczego.
Ktoś może zapytać… czy nudziliśmy się po drodze? Odpowiadamy, nie!… były strojne termitiery, porzucone w buszu auta w różnym stadium rozkładu, były spalone beczki i fragmenty pejzażu oraz krowy. To zaledwie sześć godzin jazdy i patrzenia w niekończącą się przestrzeń, gdzie po drodze minęliśmy zaledwie kilkanaście aut i dwie małe osady, w których można uzupełnić paliwo. Po 625km dotarliśmy na rozjazd Three Ways, czyli do trasy nr 87 prowadzącej z Adelajdy do Darwin („Stuart Highway”) i skierowaliśmy się na południe w kierunku Alice Springs. Po 25km znaleźliśmy się w miasteczku Tennant Creek. Tuż przed nią, znajduje się historyczny posterunek telegraficzny, kiedy to jedyną drogą komunikacji ze światem, była właśnie linia telegraficzna, łącząca Adelajdę z Darwin. Podjeżdżamy również pod tamę „Mary Ann Dam” na jeziorze „Lake Mary Ann”, gdzie ulokowano teren rekreacyjny dla mieszkańców tej małej osady. Żar leje się z nieba, 44ºC, a do tego „załącznik”… upierdliwe muszki włażące do nosa, uszu i ust… okropność. Odnotowaliśmy niewielkie zmiany… dozwolona prędkość wzrosła do 130/h, a pociągi drogowe wydłużyły się o pół metra.
To prawdziwe odludzie, gdzie w swej dawnej kulturze, tylko Aborygeni mogli żyć. Teraz wysiadują w cieniu na trawie, na ławkach przy budynkach, wystają przy sklepach lub łażą zupełnie bez celu… żyjąc z zasiłków. No cóż, tak właściwie niby nic się nie zmieniło, kiedyś nie pracowali i teraz też nie pracują, jest tylko taka „drobna” różnica, przedtem czas zajmowały im polowania, zbieractwo i… bogaty system wierzeń. Dziś ich życie kulturowe uległo niemal całkowitemu rozkładowi. Do swego naturalnego środowiska już nie powrócą, zatraciwszy bezpośredni z nim kontakt, z drugiej strony podaje w wątpliwość narzucone „ucywilizowanie”. Mieliśmy tego przykład na trasie, kiedy Aborygenka z garstką dzieci, od trzech godzin czekała przy swoim zepsutym aucie, machając pustą butelką, wyglądając zlitowania. Zatrzymaliśmy się i rzecz jasna pomogliśmy, ale co dalej? Jest 45ºC! A przejeżdżających samochodów jak na lekarstwo. Powiedziała nam, że jakaś pomoc ma przybyć, ale nie wie kiedy. W tym momencie przypomina nam się sytuacja Indianin w prowincji Misiones na pograniczu Argentyny i Paragwaju, kiedy to Jezuici tak mocno zmienili warunki życia tamtejszej społeczności, że po kasacie zakonu, pozostawieni na pastwę losu Indianie, nie byli zdolni powrócić do swego poprzedniego bytu i w większości nie przetrwali powrotu do natury.
W tym piekielnym skwarze, wynajmujemy pole biwakowe w miejscowym „Tennant Creek Caravan Park” (32USD), w supermarkecie zakupujemy satysfakcjonująco olbrzymie steki i wyczekując chwili ochłodzenia…oganiamy się od much. Ponieważ żar nie zelżał, upiekliśmy steki i z zimnym winem, gościliśmy się w cieniu naszego auta. Przejechaliśmy wokół Afrykę, 7 m-cy stacjonowałem latem w Egipcie, będąc niegdyś w wojskach ONZ, ale takiego skwaru nie pamiętam.
31.01.2019r. czwartek – Tennant Creek > Alice Springs, Terytorium Północne – 550km
Takiej nocy nie pamiętamy, odkąd jesteśmy w tej nieustającej podroży. Jeszcze po północy, temperatura oscylowała wokół 40ºC. Auto i kabina mieszkalna rozgrzana z całego dnia, z interioru wieje jak z otwartego piekarnika. Co kilka chwil wchodzimy pod prysznic, aby się namoczyć, bo o schłodzeniu nie ma mowy, w tych warunkach kran z zimną wodą… to tylko ułuda. Zamiast spać, spacerujemy na zewnątrz, gdyż w środku jest jak w obwoźnym piekle. Dopiero po drugiej, udaje nam się zdrzemnąć, ale już przed siódmą, wstające słońce zaczyna prażyć. Sponiewierani nocnymi wędrówkami, już po ósmej opuszczamy kemping, aby nieco schłodzić się pracującą w aucie klimą. No cóż, zmęczenie zmęczeniem, ale interesujące miejsca tego górniczego miasteczka należy zobaczyć, tym bardziej, że społeczność Tennant Creek tworzą po połowie Aborygeni i przybysze z zewnątrz.
Po krótkim objeździe osady, której istnienie łączy się z budową i powstaniem w tym miejscu przekaźnikowej stacji telegraficznej, zatrzymujemy się przy starej kopalni złota. Miasto rozkwitło, gdy w 1932r. odkryto ten kruszec w jego okolicy, stając się drugim pod względem wielkości ośrodkiem regionu „Red Centre” („Czerwony Środek”, niczym serce kraju). „Battery Hill Mining Centre” to kopalnia-muzeum, gdzie jeszcze przed kilku laty kruszyło się skały, aby wypłukać z nich złoto. Mamy niezwykłe szczęście, gdyż prowadzącym i obecnie rewitalizującym to muzeum jest Polak, Przemek mieszkający w Australii już ponad 30 lat. Tak więc, z pierwszej ręki zyskujemy mnóstwo informacji na temat kopalni, mieszkających tu Aborygenów i miejsc, które należy odwiedzić na trasie do i wokół Alice Springs, do której to miejscowości dzisiaj zmierzamy.
Ale cofnijmy się ciut w czasie… z potężnego, starego sejfu, Przemek wyjął kolekcję złotych zarodków, tak więc na żywo mogliśmy poczuć magię tego kruszcu, który tak mocno zmienił historię życia i losy wielu ludzi, będących w gorączkowej pogoni za rojonym El Dorado. Na terenie starej kopalni, w dawnych budynkach gospodarczych, prezentowane są ciekawe ekspozycje muzealne dotyczące spartańskich warunków życia i górniczego trudu, jest też ciekawa kolekcja minerałów i dział poświęcony żołnierzom tego miasteczka, który walczyli na frontach II Wojny Światowej. Jednak nic nie przebije służbowej toalety, gdzie w muszli klozetowej… prezentowały się śliczne, zielone żabki… nawet nie próbowaliśmy korzystać z kibelka, by nie burzyć im rozrywki. Podjeżdżamy jeszcze około 10km na wschód od Tennant Creek, aby popatrzyć na wyrobisko, ogromną dziurę w ziemi, która powstała podczas eksploatacji złotonośnych pokładów w starej, nieczynnej już kopalni „Nobles Nob Mine”. Za namową Przemka, jeszcze w Temannt Creek, w miejscowym supermarkecie, zakupiliśmy steki z kangura, które to mamy zamiar przyrządzić dzisiejszego wieczora, oczywiście wg jego wskazówek. Mocny ogień i krótko, po dwie minuty z każdej strony, przetrzymane ponoć robią się twarde… sprawdzimy.
Wczoraj, 25km przed Tennant Creek, wjechaliśmy na słynną australijską drogę „Stuart Highway”, asfaltową szosę, która łączy północ Australii z południem, czyli Darwin z Adelajdą. Dzisiaj przemieszczamy się nią na południe, aż do Alice Springs. Po drodze, 120km na południe od Tennant Creek, nieco odbijamy do rezerwatu przyrody „Karlu Karlu”, aby popatrzeć na ciekawe formacje skalne, które noszą nazwę „Devil’s Marbles”. „Diabelskie kulki do gry”, wielkie granitowe głazy w kształcie otoczaków, których rozmiar dochodzi do 7 m średnicy, rozrzucone są pojedynczo i w grupach na terenie pofałdowanej pustyni. Aborygeni nazywają tę skalną formację „Karlu Karlu”, nazwa ta jest dzisiaj obowiązująca, co nie jest pierwszym przypadkiem zmiany nazwy z wcześniejszej, związanej z osadnikami i odkrywcami pochodzenia europejskiego na lokalną. Dla Aborygenów miejsce to, podobnie jak wiele innych w Australii, jest miejscem świętym, związanym z okresem, kiedy powstawało życie na Ziemi, nazywanym „Epoką Stworzenia”. W tym miejscu, z wyjaśnieniem przybieża mitologia aborygeńska… uważany za wielką matkę lub wielkiego ojca wszelkich form życia „Tęczowy Wąż”, właśnie tutaj złożył olbrzymie jaja, które później uległy przemianie w twarde skały… a idąc tropem nauki… to czynniki naturalne stworzyły to niezwykłe miejsce, poprzez działanie procesów erozyjnych i wietrzeniowych, osiągając tutaj swój najwyższy kunszt. W niewielu miejscach na świecie, spotkaliśmy tak ukształtowane kuliste formy skalne.
W połowie drogi do Alice Springs, przejeżdżamy obok następnej historycznej stacji telegraficznej w Barrow Creek, później przecinamy miejsce przebiegu „Zwrotnika Koziorożca”, a na wjeździe do Alice Springs przejeżdżamy obok „Alice Spring Telegraph Station”, która tak naprawdę była początkiem zaistnienia tej miejscowości w 1870r. Już w mieście, wjeżdżamy na niewielkie wzgórze „Anzac Hill”, z którego roztacza się panoramiczny widok na miasto. Co nowego po drodze? Martwe kangury… zastąpiły martwe krowy i konie, ilość porzuconych w buszu samochodów jest zdumiewająca, a co do tankowania, to po drodze co 200 lub 300km, w zagajniku znajduje się „Roadhouse”, to taka stacja hybryda, stacja paliw, sklep, bar, kemping i/lub kabiny do spania.
Pomni wczorajszego, nocnego koszmaru związanego z temperaturami, zarezerwowaliśmy nocleg w „Alice Motor Inn” (85AUD pokój 2os.), gdzie przy dzisiejszej temperaturze w tym mieście o 19.00, wynoszącej 41ºC, będziemy mieli wreszcie komfort podczas snu, bo mamy klimatyzację. Przyszedł również czas, na usmażenie steków z kangura. Mamy ku temu warunki, gdyż obiekt hotelowy posiada wyposażoną kuchnię. Natomiast co do smaku kangurzego mięsa, można by rzec… spróbowaliśmy i na tym, nasza przygoda kulinarna się kończy. Jak dla nas, zdecydowanie za słodkie i o dziwnym posmaku, zapewne jest „fit”, bo pozbawione tłuszczu. Ja zjadłem całość, gdyż Wiola w degustacji, została na etapie… głaskania kangurów.
01.02.2019r. piątek – Alice Springs
Mając wygodne i klimatyzowane lokum, postanowiliśmy dzisiaj nieco odpocząć od jazdy i pozostać tu jeszcze jeden dzień. Mamy więc nieco czasu, na załatwienie spraw organizacyjnych i uporządkowanie naszej relacji z trasy. Ponieważ zaraz za miastem znajduje się „Alice Spring Telegraph Station”, postanowiliśmy ją dzisiaj zwiedzić.
Po obejrzeniu kilku budynków i zgromadzonej tam niewielkiej kolekcji muzealnej, ogarnęła nas dziwna refleksja… miejsce to i system wykorzystania prądu jako nośnika do komunikacji, było tak naprawdę początkiem drogi, na której końcu, znalazł się… telefon komórkowy i internet. W chwili kiedy publikujemy ten reportaż, wszyscy mogą go od razu przeczytać. Kiedy piszemy go w Australii, nie wiemy gdzie jest umieszczony serwer, przechowujący fizycznie naszą stronę www. Informacja dostępna jest praktycznie od razu, dla każdego kto wejdzie do internetu, gdziekolwiek. Dzisiaj trudno nam więc sobie wyobrazić, jak informacja krążyła ponad 150 lat temu. Gdy 20 czerwca 1837r. umierał król Wielkiej Brytanii Wilhelm IV… to w Australii nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. Gazety opublikowały tę informację dopiero pięć miesięcy później, w październiku 1837r., gdy przypłynął okręt z wiadomościami z Londynu. Rewolucję przyniósł dopiero wynalazek Samuela Morse’a… czyli telegraf. Pokazał go światu w roku 1844, a pierwszy telegraf w Australii zainstalowano w Melbourne w 1854r. i już wtedy myślano, jak połączyć ten kontynent ze światem. Ta idea była jednym z powodów, dla których wzmożono wysiłki eksploracji, nieznanego wciąż wnętrza kontynentu. Powiodło się to przedsięwzięcie kolonistom z Południowej Australii, kiedy to John McDouall Stuart, przebył trasę z Adelajdy do okolic dzisiejszego Darwin i z powrotem w 1862r. Stuart zmarnował sobie zdrowie na tych wyprawach, potem rozpił się, wrócił do Anglii i umarł. Wypadki potoczyły się dalej dość szybko, gdy w 1863r. rząd kolonii Australia Południowa zaanektował teren Terytorium Północnego. Umowę na wykonanie całości linii, która miała połączyć Australię z Londynem, zawarto w 1870r. Uzgodniono, że kabel podmorski z Jakarty na wyspie Jawa do Darwin, mieli położyć Brytyjczycy, a linię z Adelajdy do Darwin, miał zbudować rząd Australii Południowej. Całość inwestycji miała się zakończyć 1 stycznia 1872r. Budowa ruszyła z kopyta. Szefem projektu został Karol Todd, który miał już na koncie budowę telegrafu z Melbourne do Adelajdy. Todd podzielił trasę 3200 km na trzy odcinki, na które wysłał 3 osobne ekipy. Najsprawniej szła praca na odcinku południowym, najbliższym Adelajdzie. Najgorzej zaś poszło, wcale nie w dzikim centrum Australii, ale na północy, gdzie pora deszczowa dezorganizowała prace, a drogi stały się nieprzejezdne, dziury pod słupy natychmiast wypełniały się wodą, a zapasy żywności zatęchły i spleśniały. Z ponad półtorarocznym opóźnieniem, dnia 22 sierpnia 1872r., Karol Todd wysłał pierwszy telegram z Darwin do Adelajdy: „Chciałbym potwierdzić zakończenie budowy telegrafu, który jest ważnym elementem elektrycznej łączności australijskich kolonii z krajem macierzystym i całym światem cywilizowanym, co mam nadzieję, przyniesie handlowe korzyści Australii Południowej”. Odtąd wiadomości z Europy docierały do Australii nie w 40 dni (okręty też były coraz szybsze), ale w kilka godzin. Postawiono 36tys. słupów (większość drewnianych, które wkrótce trzeba było wymienić na metalowe, bo termity je zżerały) oraz 11 stacji przekaźnikowych, rozstawionych co około 250km, pomiędzy Adelajdą i Darwin. Co pewien czas, mijamy je na trasie naszego przejazdu po „Northern Territory”. Przez długie lata, telegraf był jedynym oknem Australii na świat. W 1942r. właśnie przez telegraf, reszta kraju dowiedziała się o zbombardowaniu Darwin przez Japończyków. Wtedy też podjęto decyzję o przecięciu kabla, obawiając się japońskiej inwazji. Po wojnie, nowe technologie wyparły telegraf i linii nigdy już nie przywrócono do pełnej funkcjonalności.
Dlaczego przedstawiamy ten przydługi wywód, ponieważ miejsce do którego dotarliśmy wczoraj, jest jedną z powstałych niegdyś stacji przekaźnikowych umieszczonej w pobliżu „źródła wody”, nazwanego Alice Springs, na cześć żony, Karola Todda, Alicji. Z czasem w pobliżu stacji telegrafu powstało miasteczko, które to wykorzystując atrakcje przyrodnicze regionu, stało się dzisiaj jedyną ze znaczących osad turystycznych w centralnej Australii. My również wykorzystujemy to miejsce jako bazę, do jutrzejszego wyjazdu, do symbolu australijskiego interioru… „Uluru” („Ayers Rock”)… największego monolitu na świecie.
Ciag dalszy na stronie: www.wojtektravel.pl/