Tekst i zdjęcia www.cyfrowinomadzi.pl
Wybór pojazdu, którym mieliśmy przemierzyć Ameryki był dla nas nielada dylematem. Najpierw chcieliśmy kupić motocykl, potem busa, a na koniec stwierdziliśmy, że kupimy terenówkę, bo ta da nam najwięcej frajdy.
Sposób w jaki weszliśmy w posiadanie Toyoty Land Crusier z 1996 roku mógłby służyć za klasyczny przykład tego, jak nie powinno się kupować samochodu. Zrobiliśmy to po ciemku, przy pomocy głuchoniemego mechnika, na placu obok małego domku, którego jeden pokój mieścił biuro dilera. Wszystko dlatego, że kończył nam się czas przeznaczony na pobyt w Kalifornii, a wypatrywanych przez nas modeli nigdzie nie było widać.
Po dojściu do wniosku, że damy sobie radę z wyższymi kosztami eksploatacji i wyższym zużyciem paliwa w przypadku terenówki rozważaliśmye tylko trzy modelesamochodów:
Wszystkie z nich miały dobre opinie, zużywały podobną ilość benzyny (ok. 15L/100km) oraz występowały w większości krajów Ameryki Centralnej i Południowej, co mogło być istotne ze względu na dostępność częśc i koszty napraw. Miały też tę zaletę, że ze względu na swój wiek powinny być dostępne w interesującej nas kwocie $5000.
W praniu okazało się niestety, że:
Nie brakowało oczywiście tanich Fordów Explorerów i Expedition czy rozmaitych GMC Yukonów czy Chevroletów Suburban, ale te nie interesowały nas ze względu na potężne zużycie paliwa.
Był to zupełny przypadek. Znalazłem gdzieś na necie Toyotę 4 runner z 1998 roku z manualną skrzynią i 120 000 mil przebiegu za $4900. Okazało się, że jej już nie ma, ale właśnie diler właśnie dostał Land Crusiera, którego jeszcze nie zdążył wrzucić na stronę. Przyjąłem, że on też jest z 1998 roku, a że chcieli go sprzedać za $5000 – 6000 mocno się napaliłem, jako że rynkowa cena tego modelu to około $7500. Diler nie był pewny ceny, bo auto nabył na aukcji, a z reguły handlował 4 runnerami. Nie znał też jego stanu technicznego (na aukcjach nie ma jak go sprawdzić), bo auto dosłownie 2 godziny wcześniej do niego przyjechało. Mimo to stwierdziłem, że to dobra okazja i po ustaleniu z dilerem, że jeśli sprzeda auto za $5000 to weźmiemy go dziś, poleciałem po mechanika, którego znali nasi znajomi. A ten jak wspomniałem był głuchoniemy. Jakby tego było mało na miejscu okazało się, że zna się tylko na hamulcach i chłodnicach.
Mimo to auto kupiliśmy głównie dlatego, że Yusti miała dobre przeczucia. Ja byłem mocno sceptyczny, bo w ogóle nie potrafiłem ocenić jego stanu. Decyzji pożałowaliśmy bardzo szybko, bo już w drodze powrotnej do domu, gdy na autostradzie wyskoczyła nam pomarańczowa lampka CEL (check engine light). Mało co nie padliśmy na zawał.
Wieczór oraz następny dzień był pełen stresu. Zastanawialiśmy się właśnie wydaliśmy kupę pieniędzy na samochód, który za chwilę się rozleci i którego nie możemy już oddać?
Ostatecznie po zabraniu auta do innego mechanika okazało się, że nie trafiliśmy najgorzej. Lee stwierdził bowiem, że dawno nie widział używanego samochodu w tak dobrym stanie. Jedyne co wymagało naprawy to cieknąca chłodnica (kupiliśmy nową), cieknąca pompa wspomagania (przebudowaliśmy) oraz przyczyna zaświecenia się lampki kontrolnej czyli EGR – system recyrkulacji spalin (zignorowaliśmy, bo nie wpływa negatywnie na pracę silnika).
Poza tym wnętrze auta, poza siedzeniami (które wymieniliśmy w Meksyku), było w prawie doskonałym stanie. Lakier na zewnątrz praktycznie bez jakichkolwiek zadrapań, dobre opony (ProComp Xtereme A/T) oraz bardzo dobre felgi.
Nasza Toyota Land Cruiser jest praktycznie w całości stockowa, gdyż nie potrzebujemy większości bajerów, które ludzie montują w swoich wyprawówkach. Dokonaliśmy jednak kilku niewielkich przeróbek, które ułatwiają nam życie.
No może zapędziłem się z tymi kilkoma, bo tyle to jeszcze nie. Na razie dołożyliśmy do naszego bolidu trzy niestandardowe elementy:
Przez cały Meksyk i część przejazdu przez Gwatemalę zadowalaliśmy się spaniem w namiocie lub aucie. Niestety zdarzały się miejsca, w których nie można było postawić namiotu (np. górska droga, przy której wszystkie bardziej płaskie fragmenty były używane przez ludzi), a nocleg w samochodzie nie należał do najwygodniejszych. W takim wypadku nie dość, że najpierw musieliśmy przerzucić wszystkie bagaże z tyłu na przednie siedzenia (gdzie ledwie się mieściły), to i tak miejsca w bagażniku nie było wystarczająco dużo. To znaczy Yusti nie miała z tym problemu, ale ja mogłem wyciągnąć nogi tylko leżąc po przekątnej, więc z reguły nie wysypiałem się. Tym bardziej, że obok nas leżał jeszcze Django. W związku z tym pewnego dnia w Gwatemali stwierdziłem, że zbudujemy sobie platformę do spania.
Ciekawe rozwiązanie, które nie wymagało wyrzucania przednich siedzeń pewnego dnia podrzucił mi Mirek. Na forum ih8mud skupiającym miłośników Toyoty znalazł wątek, w którym ktoś pokazywał platformę bardzo bliską naszych potrzeb. Była prawie idealna, gdyż:
Brakowało jej jedynie kilku cech, więc dodałem je sam:
Początkowo chciałem by przednia część platformy umocowana była na zawiasach i składała się do tyłu, ale to by oznaczało, że albo platforma musiała by być krótka (maksymalnie 170 cm długości) albo że te przednie części musiałyby składać się podwójnie, co wydawało się rozwiązaniem zbyt przekombinowanym. W końcu stwierdziłem, że nic się nie stanie, jeśli będą się one po prostu wsuwać na tylną część. Dzięki temu udało się znacznie wydłużyć całą platformę, która ostatecznie uzyskała wymiary 184 x 155 cm. I prawdę mówiąc, jak pokazała praktyka, gdyby była krótsza choćby o 4 cm, to była by za krótka, by móc się naprawdę wygodnie wygodnie wysypiać, mimo że najwyższe z nas ma tylko 169 cm wysokości.
Tak wyglądała częściowo złożona platforma przed polakierowaniem
Nasza platforma jest zamocowana nieco inaczej niż ta, która była moją pierwotną inspiracją. Idąc od przodu wygląda to tak:
Oprócz tego na środku platformy znajdują się jeszcze dwie podpórki, które stoją na podłodze. Oryginalny pomysł jest bardziej przestrzenny lub „powietrzny” niż mój, gdyż z przodu korzysta z mocowania pasów bezpieczeństwa, a nadkoli nie używa w ogóle. Dzięki temu jest trochę więcej miejsca, ale że jest ono trudno dostępne i mało użyteczne poświęciłem tę przestrzeń by uzyskać większą wytrzymałość.
Wszystkie elementy drewniane są przykręcone do metalowej ramy. Fragmenty, które służą za oparcie innym częściom (np. te, na których spoczywają wyjmowane „włazy”) lub służą jako ograniczniki (np. dla tylnych szuflad) są oprócz tego także przyklejone. Same szuflady ze względu na dodatkowe koszta nie posiadają prowadnic, więc w rzeczywistości są po prostu pudełkami. Mają tę dodatkową i nieplanowaną zaletę, że ustawione obok siebie na tylnych ścianach tworzą użyteczny i stabilny stolik.
Z dwóch elementów platformy jestem nie do końca zadowolony: wysokości oraz podpórek do przednich części.
Jeśli chodzi o wysokość, to tu niestety nie istnieje tu dobre i uniwersalne rozwiązanie. Albo będzie ona niska i wówczas będzie można swodobnie na niej usiąść albo będzie wysoka i wówczas zmieści się pod nią więcej rzeczy. Jako, że ta ostatnia kwestia była dla nas najważniejsza, nie mieliśmyproblemu z wyborem. Z związku z tym platforma znajduje się na wysokości tylnej klapy i jeśli chcemy na niej usiąść to musimy nieco schylić głowy.Utrudnia to ubieranie się i praktycznie uniemożliwia siedzenie, ale jak to powiedział jeden ze znajomych: bagażnik nie jest od tego by w nim siedzieć, do tego używa się krzeseł. Tak więc czuję się tu trochę usprawiedliwiony, tym bardziej, że mieszczą się pod nią wszystkie nasze graty, a Django jest na niej w stanie normalnie stać.
Co do podpórek to zacznę może od zalet: są niewielkie, składane, łatwo je zdemontować lub regulować wysokość przedniej części platformy (można ustawić je pod mniejszym lub większym kątem). Wady natomiast są takie, że ze względu na niewielką średnicę i mocowanie na śrubki i motylki nie są tak stabilne jak bym chciał i podczas jazdy po wybojach potrafią się same zdemontować. Nie zrozum mnie źle, po rozłożeniu platforma jest wystarczająco stabilna by na niej spać, nie majta się na boki i nie składa, ale w moim odczuciu podpórkom brakuje nieco solidności. Czasem też jest trochę zabawy z tym by ustawić je pod takim kątem, by przednie części platformy były równo nachylone, szczególnie gdy przed siedzeniami leżą jakieś rzeczy. Nie mniej ich projekt powstał na kolanie, w ostatniej chwili u spawacza, więc nie powinienem na niego zbytnio narzekać.
Na oko platforma waży jakieś 50-60 kg (użyliśmy sklejki o grubości 2.5 cm oraz kątowników o grubości około 4 mm), co stanowi znikomą część wagi całkowitej auta.
Rozkładane podpórki do przedniej części platformy, które mają tendencję do odkręcania się w trakcie jazdy
Wykonanie platformy zajęło trzy dni i było możliwe tylko dlatego, że Vince, którego spotkaliśmy w Quetzaltenango znał kogoś, kto prowadził body shop, czyli warsztat zajmujący się szeroko pojętymi nadwoziami. Cheque, bo o nim mowa, znał angielski w wystarczającym stopniu byśmy mogli się dogadać (jak wielu guatemaltecos pracował kiedyś w USA) i potrafił zrozumieć, że chcę coś zrobić lepiej/inaczej niż sam z siebie zrobiłby on lub jego współpracownicy. A ci nie zawsze byli chętni do współpracy, czasem uważąjąc moje sugestie i baczenie na detale za fanaberie, co w jednym wypadku spowodowało wyrzucenie nas z warsztatu w trakcie pracy. Nie mniej po trzech dniach (sic!) nadzorowania, konsultowania i tłumaczenia udało się zmontować platformę, z której byłem zadowolony. By była w pełni gotowa brakowało tylko lakierowania, ale to wykonałem sam dwa tygodnie później.
Razem: 3027 GTQ, ok. 1427 zł.
Czy to dużo czy mało? Ciężko powiedzieć… Znam takich, którzy powiedzieliby, że to majątek. Znam takich, którzy powiedzieliby, że to naprawdę niezła cena. Osobiście jestem z niej nawet zadowolony. A jeśli platforma dotrwa do końca wyjazdu będę nawet bardzo zadowolony.
Gdybyś akurat był w północno-wschodniej Gwatemali i potrzebował platformy albo innego elementu do auta (np. stalowego zderzaka zrobionego na wzór ABR albo bagażnika dachowego) polecam skorzystać z usług Cheque. Mieszka w miasteczku San Juan Ostuncalco, jakieś 10 km od Quetzaltenango (Xela). Sam Cheque nie zajmuje się pracą fizyczną, ale zna w mieście wystarczająco wielu fachowców, którzy wykonają faktyczną pracę. On sam będzie pośrednikiem, który wszystko zorganizuje i umożliwi ci dogadanie się z innymi. Współpraca z nim ma jedną wadę: wymaga ciągłego nadzoru, bo mimo że Cheque będzie twierdził, że dokładnie rozumie co chcesz zrobić, to tak nie będzie, a do tego czasem okaże się gotów iść na skróty. Mimo to, polecam.
Śpiąc w namiocie lub w samochodzie przed zbudowaniem platformy jako posłania używaliśmy dwóch kołder oraz poduszek na krzesła. Jak możesz się domyślić było to rozwiązanie dalekie od wygody, więc przy okazji stworzenia platformy zdecydowaliśmy się je zmienić. Najbardziej uniwersalne byłoby prawdopodobnie użycie karrimat, tak się jednak składa, że:
W związku z tym zdecydowaliśmy się na niedrogi materac piankowi o wymiarach 200 x 160 x 10 cm, który pocięliśmy na cztery części odpowiadające rozmiarami fragmentom platformy. Następnie nabyliśmy nieco rozciągliwy i dżinsopodobny materiał, z którego miałby być wykonane pokrowce, a na koniec znaleźliśmy krawca, który zgodził się całość uszyć. Zanieśliśmy mu rzeczy w południe, a wieczorem były gotowe do odbioru.
Razem: 410 GTQ, ok. 177 zł.
Największą wadą spania w aucie w tropikach jest chyba temperatura, która potrafi być po prostu nieznośnie wysoka. Możesz oczywiście otworzyć okna by uzyskać nieco przewiewu, ale wówczas żywcem zjedzą cię komary. Rozwiązanie tego problemu jest oczywiscie proste: wystarczy mieć moskitiery. Ktoś mógłby powiesić sobie taką środku i spać pod nią, ja jednak stwierdziłem, że wolę mieć takie, które da się zamocować w oknach. Inspiracja ponownie przyszła z forum ih8mud, a dokładnie z wątku „najlepsze modyfikacje do $50”. Pod jego wpływem zdecydowałem się umieścić moskitiery na zewnątrz auta i mocować je przy pomocy magnesu zamiast pierwotnego planu przyczepiania ich na rzepy od środka (co miało tę wadę, że środkowe okna są otoczone tapicerką i plastikiem, więc rzepy nie miałyby się czego trzymać).
Zdecydowałem, że zrobimy 5 fragmentów: dwa na tyle okna, dwa na środkowe okna i jeden na szyberdach.
Moskitiera wykonana z materiału o najjaśniejszym kolorze, jaki mogliśmy znaleźć.
Magnesy w rolkach nabyliśmy w Cemaco w Quetzaltenango (coś pomiędzy Leroy Merlin a sklepem meblowym), a materiał na moskitierę w sklepie krawieckim. Potem pozostało nam już tylko znaleźć kogoś, kto byłby chętny przeszyć nasze wymysły w rzeczywistość, co ostatecznie miało miejsce w Antigua Guatemala. Dodam tylko, że bardzo dobrym pomysłem okazało się zrobienie obrysów okien na materiale, bo krawcowa chciała szyć na oko i gdyby dopieła swojego wówczas moskitiery byłyby nieszczelne. A tak sprawują się nad wyraz dobrze i zatrzymują nawet małe muszki.
Razem: 174 GTQ, ok. 81 zł.
Szczerze? I tak i nie. Z jednej strony auto okazało się bardzo godne zaufania, przestronne i bardzo przyjemne w prowadzeniu (na szutrach, przy 20 PSI w oponach to po prostu poezja). Z drugiej trochę dają nam się we znaki wysokie koszta (zużycie paliwa i kosmiczne ceny części zapasowych Toyoty). Czasem też żałujemy, że nie kupiliśmy busa, w którym mielibyśmy bardzo dużo więcej miejsca, a nawet moglibyśmy urządzić sobie małe biuro. Dodatkowo od czasu do czasu nawiedza mnie także wspomnienie Toyoty 4runner z 2001 roku, z 80 000 mil przebiegu i ceną $5000 dolarów, której nie zdecydowałem się obejrzeć i kupić, bo była za daleko i wydawała się to zbyt dobrą okazją, by mogła być prawdziwa. Ale może była, a ja pozwoliłem jej przejść koło nosa?
Pomijając te dywagacje, to im dłużej jej używamy, tym bardziej jesteśmy z Toyoty zadowoleni. Gdyby nie wysokie koszta związane z importem to chętnie wzięlibyśmy ją ze sobą na kolejny kontynent, po którym przyjdzie nam podróżować, gdy już dotrzemy do Ziemi Ognistej.
GALERIA ZDJĘĆ