ZACHODNIA AUSTRALIA.

Na krótko zatrzymuję się w Alice Springs. To nieoficjalna stolica australijskiego outbacku. Miasteczko leży niemal w samym środku kontynentu, przy naturalnej szczelinie w ciągnącym się wzdłuż linii wschód – zachód górskim paśmie MacDonnell Ranges. To tu na chwilę stykają się transkontynentalna linia kolejowa oraz wyasfaltowany highway prowadzące z Adelajdy na południowym wybrzeżu do drugiego portowego miasta Darwin na północy. Ja natomiast obieram kurs na północny zachód i ruszam szlakiem przez pustynię Tanami do Zachodniej Australii. Najpierw przekraczam Zwrotnik Koziorożca, potem mijam zamkniętą dla przybyszów z zewnątrz aborygeńską osadę Yuendumu a jeszcze dalej ogromną kopalnię złota w środku niczego. Tysiąc dni jazdy. Ale nieustannie zbliżam się do celu tej podróży, wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Zanim tam jednak dojadę czekają mnie doznania jedyne w swoim rodzaju, malownicze Kimberley.

Tanami Track wyprowadza mnie na pokrytą asfaltem Great Northern Highway, którą dojeżdżam do Fitzroy Crossing. To stanowa „Jedynka”, droga łącząca Perth z Darwin. Jak na pozornie tak ważną trasę ruch tu jednak niewielki. Przemykają pojedyncze pociągi drogowe, reszta to miejscowi. Nazwa pochodzi od rzeki, którą się tu przekracza. Dawniej wpław a teraz po betonowym moście. Miasteczko różni się jednak od wielu innych, jakie odwiedziłem wcześniej w outbacku. Tu chyba po raz pierwszy widzę tak wielu Aborygenów. Widziałem ich już wprawdzie w Alice Springs ale tutaj jest ich znacznie więcej. W całej okolicy Fitzroy Crossing znajduje się ponoć kilkadziesiąt aborygeńskich osad, których mieszkańcy wędrują do miasteczka dla zabicia czasu. Przed miejscowym barem siedzi spora grupka Aborygenów. Robią to co zwykle. Trochę przykro o tym pisać i szukam właściwych słów, takich aby nikogo nie urazić. Powiedzmy, że to, co robią, Europejczycy na zimnie. Mam nieodparte wrażenie, że o mnie mówią. Z daleka nie wyglądam na turystę. Mój Hilux to żaden wypasiony camper. Wygląda, jak kilka innych pick-upów, które stoją obok. Jedyne, co mnie być może zdradza to tablica rejestracyjna z innego stanu i aparat fotograficzny na szyi. Jeden z Aborygenów wstaje i kieruje się w moją stronę. Chce mi coś pokazać. To coś w rodzaju dużego brązowego jajka. Tłumaczy, że to orzech boabu, australijskiej wersji afrykańskiego baobabu, zwanego tu także drzewem butelkowym (bottle tree). Trudnym do zrozumienia angielskim próbuje mi powiedzieć, że aborygeński motyw, jaki wyrzeźbiony jest na orzechu, on sam wydziergał. Całkiem to oryginalne. Zdumiony jakością wykonania i pomysłowością tego dzieła wymieniam banknot na orzech. W tym momencie wszyscy siedzący w okolicy wstają i szybkim krokiem idą do baru. W aborygeńskiej kulturze to, co ktoś upolował, znalazł lub zarobił należy do wszystkich. Pewnie wypiją więc moje zdrowie. Albo i nie moje. Ale na pewno coś wypiją.

 

 

Rejon Kimberley w północno-zachodniej części kontynentu to zdecydowanie najciekawsza i najładniejsza część Australii, jaką udało mi się zobaczyć. Urozmaicony krajobraz porośnięty zielenią. Do tego liczne strumienie i rzeki. Wiele z nich spada kaskadami z wysokich skał tworząc urocze wodospady. W wielu miejscach tworzą się oczka wodne, w których można zażyć orzeźwiającej kąpieli. Ale w większości wód kąpać się nie można. Nie zaleca się nawet zanadto zbliżać do ich brzegów. Bo północna Australia to ojczyzna krokodyli. Wprawdzie groźny dla ludzi jest tak naprawdę tylko jeden z dwóch występujących tu gatunków. Ale jak je odróżnić? W przewodniku znajduję szczegółowe opisy i rysunki. Tylko że jak już będę w wodzie to na analizę może być po prostu za późno. Muszę więc jakoś znosić ten 35-cio stopniowy upał i stosunkowo wysoką wilgotność spoglądając na wodę z daleka.

 

 

W końcu dojeżdżam do wymarzonego celu. Widok i zapach turkusowego Oceanu Indyjskiego, po kilku tygodniach spędzonych na pustyni, robią oszałamiające wrażenie. Postanawiam biwakować na plaży. W zasadzie od wielu tygodni miałem to w planie. Biały piasek, szum fal, wiejąca bryza, zachód słońca, które tonie w głębiach oceanu. Po prostu chce się żyć. I chce się wskoczyć do tego oceanu. Tymczasem australijska rzeczywistość nie pozostawia wyboru. Ustawione na plaży tabliczki ostrzegają przed niebezpiecznymi meduzami (box jellyfish). Na początku nieświadomy lekceważę zagrożenie, dopóki miejscowi nie uświadamiają mi jak śmiertelnie groźne mogą być oparzenia powstałe w zetknięciu z meduzą. Bo akurat trafiłem na okres ich szczególnej aktywności.

Marzenie spełniłem. Chwilę tu zabawię. Kilka dni powiedzmy. Odpocznę nieco od samochodu i nabiorę sił. A potem? Potem wyruszę w drugą część mojej podróży Hiluxem przez Australię. Bo przecież teraz muszę jakoś wrócić do Sydney

  

Tekst: Marcin Śliwa

Zdjęcia: Marcin Śliwa, Tomasz Gdawiec 

 

Artykuł ukazał się na łamach wydania specjalnego magazyny WYPRAWY4x4.

 

 

 

GALERIA ZDJĘĆ