Tekst i zdjęcia: Ireneusz Rek

Mija właśnie dwa tygodnie w podróży.  Przed nami ostatnie chwile na Korsyce. Na górze Serra di Pigno w pobliżu Bastii wieje i nie zawsze coś widać. Chmury wyjątkowo kłębiaste dziś przetaczają się nad wybrzeżem przysłaniając portowe miasto, z którego jutro będzie nam dane wrócić na kontynent. Na wyspie już od 9 dni, a na liczniku auta przybyło 1600 km przemierzone z północy na południe wyspy i z powrotem.  Jaka jest z bliska ten najeżony zębami skal ląd z bliska?

 

 

Planując taka podróż zwykle pierwszy dzień katujemy się na autostradzie, rozpędzając auto już od wczesnych godzin nocnych, tak aby dotrzeć jak najdalej. Jadąc w Kierunku na Korsykę w głowie mamy marzenia o odwiedzeniu miejsc, które pozostały jeszcze białą plamą na naszej wyprawowej mapie. Jazda przez Niemcy nie zaskakuje jakimiś nadzwyczajnymi, egzotycznymi widokami. Krajobraz za oknem zbliżony do naszych płaskich przestrzeni, porośniętych swojskimi lasami i łanami pól. To wszystko do czasu. Pierwszy, zaplanowany postój wymyśliliśmy sobie w Parku Narodowym Saskiej Szwajcarii a dokładnie w Bastei. Nic nie zapowiada, że miejsce które osiągniemy będzie wyjątkowe. Do ostatniej chwili płasko, płasko, płasko… Aż nagle krajobraz pęka, rozcięty głęboką doliną Łaby. Jej rzegi  zdobią liczne skalne ostańce, poryte pamiątkowymi napisami, nanoszonymi przez turystów juz od XIXw. Wcześnie rano nie ma jeszcze tu tłumów, choć im wyżej słońce na niebie tym bardziej przybywa ludzkich mrówek. Atrakcją tego miejsca poza przepięknymi widokami są zamek oraz zabytkowy, kamienny most rozpięty pomiędzy skałami. Z warowni, który swoja historią sięga XIIw, niewiele pozostało. Odnoszę wrażenie, że został on rozebrany do ostatniego kamienia żeby zbudować… most dla turystów. Malbork i Carcassonne też chciano rozebrać ale miały więcej szczęścia niż mała twierdza zagubiona w górach…

 

 

Szybka, autostradową trasą jedziemy w kierunku Bawarii. Po setkach kilometrów, będziemy łapać oddech już za Monachium. Właściwie do czego potrzebna nam Bawaria w tej przygodzie? Celem jest Neuschwanstein  a dokładnie słynny, stylizowany średniowieczny zamek zbudowany dla króla bawarskiego Ludwika II Wittelsbacha w XIXw. Ale to jutro. Dziś zaszyjemy sie na bawarskiej wsi, z dala od autostrady. Wieś Hulfing ma tą uroczą zaletę, że nie ma w niej zupełnie nic, poza  wiejskim klimatem i fantastyczną gospodą. A że jest jeszcze w rozsądnej cenie… Jej zaleta, kuchenne specjały na kolacje w postaci różnych potraw z dziczyzny… palce lizać…

 

 

Rano posilamy się spóźnionym śniadaniem (okazuje się że kartka z informacją o jego  godzinie jest dwustronna i dziś rano ktoś właśnie ją odwrócił… na godzinę później…).  Spieszymy się. Neuschwansteinto miejsce bardzo popularne, jest szansa że o wczesnej porze da sie kupić bilety . Pogoda nie najlepsza, mgliście. Jednak dziś mamy niedzielę wiec wydaje się że pójdzie łatwo… Nie poszło. Na lokalnej drodze, prawie tuż przed nasze auto wychodzi z kościoła kawalkada ubranych na ludowo Bawarczyków. Konie, procesja, panie w koronkach, panowie w kapelusikach z piórkiem i kusych spodenkach… pięknie to wygląda ale spieszymy się…

 

 

Na miejscu wita nas Zamek Hohenschwangau, górujący nad szosą, potem miasteczko Schwangau i już widać sine ściany głównej atrakcji  okolicy czyli pobliski Neuschwanstein wybudowany na górującym nad miasteczkiem wzgórzu. Ponieważ atrakcja to wieka i chętnie odwiedzana, Bawarczycy przygotowali się do przyjęcia turystów znakomicie. Mamy tu kilka ogromnych parkingów, autobusy podwożące do zamku, powozy konne i… jedna kasa na dole, w mieście, do zakupu biletów na wszystkie atrakcje (nie da sie tego zrobić w zamku).  Wejdziemy dopiero po 12-tej… Ma to swoją zaletę, mamy czas żeby podejść pieszo do zamku i podziwiać widoki. Najlepszy jest  ze stalowego mostu Marienbrücke na rzece Pöllat. Przewodniki miały słuszność, most jest znakomitym punktem widokowym. Jednak ma jedna wadę, małą nośność. Czekamy tylko chwilę ale gdy już wychodzimy kolejka chętnych wpuszczanych przez wąska bramkę, ciągnie sie na 100 m…  O zamku powiem tylko tyle, że jest fabryką do zarabiania pieniędzy. Król Ludwik II budował go tylko dla siebie jako wyidealizowany średniowieczny zamek rycerski. Był niefunkcjonalny ale piękny i pełnił bardziej rolę nadających się do mieszkania kulis teatralnych iż pałacu. Stanowił świątynię przyjaźni, poświęconą życiu i twórczości Ryszarda Wagnera. W testamencie nakazał jego zburzenie. Dług jaki zaciągnął na budowę jednak trzeba było jakoś spłacić. Już sześć tygodni po jego śmierci budowle udostępniono turystom. Dzięki opłatom za wstęp do 1899r. uregulowano wszystkie zaległości. Dziś w zamku nie wolno fotografować, każdy musi trzymać plecak przed sobą, wejście na zwiedzanie jest podane z dokładnością co do minuty i każda grupa jest ponumerowana. Dlaczego? Co roku odwiedza to miejsce 1 3oo ooo osób! Turysta nie może się zatrzymywać, bo chce cos dokładniej zobaczyć, zrobić zdjęcia, następni juz depczą po piętach… Czy warto tu przyjechać? A czy warto spełniać marzenia?

 

 

SZWAJCARIA

Ten sam dzień. Wieczór. Po uchyleniu okna w turystycznym hotelu w okolicach miasta Meiringen słychać jednostajny szum. Tak, to szum wody wodospadu w którym swoją śmiertelną potyczkę z doktorem Moriarty miał Sherlock Holmes. Pobliski wodospad Reichenbach jest na wyciągnięcie reki. Ale to już jutro.

Plan na Szwajcarię mamy taki, żeby pojechać kolejką linową w pobliże wiszącego mostu Trift i zdobyć przełęcze oraz piękne wspomnienia z widoku na pobliski lodowiec i jezioro.  Kładkę zbudowano ponieważ do niedawna, do pobliskiego schroniska można było dostać się po jęzorze lodowca. Jednak lodowiec to odległe wspomnienie siniejące jeszcze w oddali. W 2004 r. dla turystów wybudowano więc most. Trasa w dolinie fantastyczna. Szlak przedzielają co chwilę furtki, stoki podzielone są bowiem  na hale na których wypasane są owce.

 

 

Powrót do Meiringen. Spotkanie z pomnikiem słynnego Holmsa oraz alpinistów: Melchiora Andereega i Lesie Stephena. I jeszcze z bezami. Niektórzy twierdzą, że wynaleziono ją właśnie tutaj… W pobliskim sklepiku można zapatrzeć się w te słodycze, dodatkowo przyozdobione wizerunkiem Sherlocka. I jedna niespodzianka, niestety niemiła. W Meiringen, w poniedziałki większość  restauracji jest nieczynne. Zupełnie jak u nas muzea z powodu pracy w niedziele…

 

 

Miasteczko ma za to kilka asów, które sprawiają, że warto tu przyjechać. Kolejnym jest kanion rzeki Aare. Spacer szeroką doliną, wzdłuż jej brzegów i równoległych  torów kolejowych wywołuje pytania gdzie będzie kanion? Na podpatrzonych w internecie zdjęciach jego ściany są strzeliste, przesmyk wąski a woda kłębi sie cienka strugą. Tuż za budynkiem kasy biletowej dochodzimy do pionowej ściany pękniętej zburzona wodą i jest! Aareschlucht ma 1400m długości i aż 200m głębokości. Szeroka rzeka zwęża się w nim i kłębi w wąskiej szparze ścian. Wzdłuż całego kaniony poprowadzone są kładki, jednak w skałach wykuto również szeroka trasę dla tych którzy juz sie napatrzyli. Gdzieś tam w skale jest również tunel kolei. Podczas II WS. istniało nawet tajne przejście i kompleks pomieszczeń łączących kanion z trasą kolejową.

 

 

Wieczór. Kolej ukośnie wspinająca się do wodospadu Reichenbach po 17-tej juz nie jeździ. Szkoda… Jednak do jego źródeł dojedziemy wąziutkim asfaltem w kierunku na Gasthaus Zwirgi.  Z tarasu restauracji popatrzeć można na dolinę z miasteczkiem, można zejść do wód wodospadu, można też zjechać na specjalnej, terenowej hulajnodze na sam dół. Wszystkiego spróbowaliśmy.

 

Pożegnanie ze Szwajcarią

Ostatni dzień więc pora zobaczyć coś naprawdę wyjątkowego. Popatrzymy dziś z bliska na Eiger, który wraz z Mönchem i Jungfrau tworzy trio (Dreigestirn) wielkich szczytów w północnej części berneńskiego Oberlandu w Szwajcarii.  Eiger wznosi się na wysokość 3970 metrów n.p.m. i jest najbardziej znaną górą w historii alpinizmu ekstremalnego. Gościł też Clinta Eastwooda oraz film „Akcja na Eigerze„. Żeby  się tu dostać trzeba zostawić auta w Gindelwaldzie i stąd koleją zębatą wjechać na Kleine Scheidegg. Zielone wagoniki kolejki można zastąpić czerwonymi i pojechać jeszcze wyżej, kolejką Jungfraubahn. O tym nie wiedzieliśmy i pieszo wchodzimy do stacji kolejki Eigergletscher (2320 m n.m.p.). Warto było! Po drodze niesamowite widoki i małe muzeum, w którym przedstawiono historię zdobywania Eigeru. Potem, na dworcu cos czego się tam nie spodziewaliśmy – przepyszna kuchnia w restauracji z widokiem na lodowiec.

 

 

Trzeba przyznać, że wysokość rachunków jakie trzeba uiścić w szwajcarskich restauracjach i motelach jest zabójcza. Zabójcza podwójnie bo płacona we frankach, których kurs obecnie jest wysoce dla nas niekorzystny… Zaplanowaliśmy więc że uciekniemy stąd na granice włoską gdzie odetchniemy finansowo. Jeszcze rzut okiem na wodospad Staubbach w pobliżu miejscowości Lauterbrunnen. Ma wysokość 299 m i jest najwyższym i najsławniejszym wodospad w całej dolinie Lauterbrunnental. Niestety na żywo nie robi wielkiego wrażenia.

I jeszcze jedna niespodzianka w trasie – prom kolejowy. Pomiędzy miejscowościami Kandersteg i Goppenstein jest tunel ale auta pokonują go… załadowane na kolejowe platformy.  Dalej już tradycyjnie, przez jedna z ładniejszych przeleczy alpejskich Sinplonpass i dobijamy do włoskiej granicy. Po jej przekroczeniu czuć, że to inny kraj, inny obyczaj, inny poziom zamożności. Po włoskiej stronie uderza widok zaniedbanych miasteczek, dróg, brak porządku.

 

 

 

W tym włoskim bałaganie mamy dotrzeć do miejscowości Orta San Giulio. To około 200 km od granicy, jednak jadąc przez okoliczna bylejakość trudno uwierzyć, że u celu znajdziemy coś innego. Jakże przyjemnie się czasami rozczarować! Miasteczko położone nad jeziorem Orta jest jak słodki cukierek w misce miętusów. Stare domy, sklepiki, restauracje. I jezioro na którego wodach błyszczy wyspa, Isola San Giulio wpisana na listę UNESCO. Tamże zlokalizowana jest barokowa Bazylika, ze szczątkami świętego Giulio (Juliusz z Novary) żyjącego w IV wieku n.e., który miał wedle legendy wypędzić z wyspy smoki i węże. Już spacer przez miasto jest atrakcją samą w sobie. Rejs taksówką wodną na wyspę, potem wędrówka wąskimi uliczkami i wizyta w kościele sprawiają, że satysfakcja z wizyty w tym miejscu rośnie.  Powrót już trudniejszy. Wszystkie taksówki odpłynęły… Jednak okazuje się, że po wodach jeziora krąży tramwaj. Na przystani jest nawet rozkład i tak znów dostajemy sie do miasta. To nawet bardziej korzystne finansowo rozwiązanie.

 

 

Po powrocie okazuje się że miasteczko wygląda już inaczej. Rano, pusty dziedziniec, nastrój tajemniczości snujący się w zakamarkach. Południową porą zmieniony na turystyczny, wielojęzyczny gwar i straganowy tłok na głównym dziedzińcu. Miasto żyje i ma dla odwiedzających wszystko czego potrzebują, wyjątkowy nastój, klimat ale też i pamiątki, i kulinarne przysmaki nawet w porze tutejszej sjesty. Choć jesteśmy w Piemoncie na centralnym Piazza Motta ciekawi architektonicznych pamiątek zwrócą uwagę na boletto czyli renesansowy odpowiednik ratusza, który w tym regionie to rzadkość a częściej spotkać go można w Lombardii. Potrzebujący duchowego wsparcia na pobliskich wzgórzach znajdą Sacro Monte di Orta, budowanego od XVw. który porównać można do naszej Kalwarii Zebrzydowskiej z kapliczkami poświęconymi jednak nie drodze krzyżowej a życiu św. Franciszka (wpisany na listę UNESCO).

Miasto pozostawia bardzo miłe wspomnienia ale Korsyka czeka! Na wyspę dostaniemy się z portu w Livorno. Wieczorem już meldujemy się w hotelu, który zlokalizowany jest bardzo blisko centrum starego miasta. Ma to tę zaletę, że zwiedzanie odbędzie się pieszo i to od razu z drzwi hotelu i wadę: zaparkować auta nie jest tu łatwo a do hotelowego garażu terenówki się nie mieszczą.

 

 

Stare Livorno nie urzeka. Zniszczone podczas II WS nie posiada już tego uroku toskańskich miast jaki znajdziemy w innych miejscowościach regionu. I to wrażenie zaniedbania jakie towarzyszy większości do tej pory oglądanym włoskim okolicom.  Odwiedzamy Forezzia Nuova i nie bardzo jest co oglądać. twierdza wygląda na opuszczoną i straszy połamanymi oknami czynnych jeszcze niedawno pomieszczeń, zarośnięta zielskiem… Przez ilość kanałów i fos miasto bywa nazywane drugą Wenecją. Na pływającym pomoście jednej z restauracji zjemy kolacje. Potem przychodzi wieczór i litościwie przykrywa to co zaniedbane, światłem malując po zabytkach i uliczkach. Do późnej nocy szwędamy się nad morzem w kierunku na Aqarium i Terrazza Mascagni. Okolice na południe miasta są znacznie przyjemniejsze dla oka. Szachownica nadmorskiego bulwaru zbudowana w latach trzydziestych XX wieku  została znacznie przedłużona bezpośrednio po wojnie i  nazwana na cześć kompozytora Leghorn Pietro Mascagni. W chwili obecnej jego powierzchnia to 8700 metrów kwadratowych utworzona z  34 800 czarno-białych płyt ale nadal jest w rozbudowie. Tu tętni też wieczorne życie miasta. Tu wyrastają nowe hotele i eleganckie budynki…

 

 

Prom na Korsykę mamy już o 6.00. Niektórzy maja problem na portowe nabrzeża więc podpowiadam, ze należy szukać Via A. Costa  gdzie znajduje się rondo i brama wjazdowa. Z promu jeszcze ostatni rzut okiem na miasto i Fortezzia Vecchia… Za 4 godziny KORSYKA!

 

 

Ciąg dalszy na: www.bluephoto.pl

 

GALERIA ZDJĘĆ 

Galeria

2018.07_korsyka__IMG_0685
2018.07_korsyka__IMG_0700
2018.07_korsyka__IMG_0721
2018.07_korsyka__IMG_0765
2018.07_korsyka__IMG_0767
2018.07_korsyka__IMG_0782
2018.07_korsyka__IMG_0789
2018.07_korsyka__IMG_0805
2018.07_korsyka__IMG_0816
2018.07_korsyka__IMG_0818
2018.07_korsyka__IMG_0834
2018.07_korsyka__IMG_0837

Pełna galeria