Ruszam sam na spotkanie przygody.
No cóż Gwinea-Bissau tego kraju „mlekiem i miodem…” nie zwiedziłem ale deportacja to deportacja. Razem z innymi uczestnikami rajdu BB jesteśmy już nareszcie w Senegalu [państwo w zachodniej Afryce na Oceanem Atlantyckim. Graniczy z Mauretanią, Mali, Gwineą, Gwineą Bissau i Gambią]. Pewnie nigdy więcej w życiu nie będę miał okazji znowu pojechać do Gwinea-Bissau. Szkoda, bo miałem w planach trochę pozwiedzać.


W Senegalu nareszcie odetchnęliśmy po przeżyciach związanych z aresztowaniem samochodów. Podróżowałem nadal w towarzystwie Marka i Justyny i jeszcze jednej załogi warszawsko-łódzkiej. Liczyłem na to, że jacyś rajdowcy, wracający z BB, będą chcieli powłóczyć się po Senegalu. Niestety przeliczyłem się. Wprost przeciwnie, wszyscy odradzali mi samotne podróżowanie po tym rejonie. Ale ja miałem 16 dni na powrót do domu i nie zamierzałem się nigdzie śpieszyć w przeciwieństwie do pozostałych. Po objechaniu Gambii kraju leżącego wzdłuż rzeki Gambii skierowaliśmy się do St Louis pięknego kolonialnego miasta w którym odłączyłem się od reszty i zostałem sam. Zwiedziłem miasto oraz pojeździłem po okolicy. Chciałem wtopić się w klimat miasta. Pomimo wielu kilometrów przejechanych po najdziwniejszych i najbardziej dziewiczych rejonach świata, to doświadczenie było jednak inne - byłem SAM. 

 

 

 

Jadąc do parku De la Langue de Barbarie [Zajmujący obszar 2000 hektarów park narodowy cenny jest ze względu na istniejące tu siedliska ptaków, m. in. flamingów, kormoranów, pelikanów. Od listopada do kwietnia zimują tu też migrujące ptaki z Europy. Atrakcją przyrodniczą są tu też ciągnące się kilometrami nadmorskie wydmy] musiałem przejechać przez Slamsy (nie ma innej drogi) i nie mogłem zostawić samochodu. Każda próba postoju kończyła się "atakiem" tubylców na mój samochód. Wchodzili na dach. Trzeba było się ewakuować. Trudno, nie zwiedziłem parku.


Skierowałem się na granicę Mauretanii, na przejście Diama. Po odbyciu „procedur” związanych z odprawą oraz wyjaśnieniu urzędnikom, że jadę sam co spotkało się z dezaprobatą wjechałem do tego kraju. Zaraz za granicą wjechałem na teren parku narodowego du Diawling [Park Narodowy Diawling jest częścią transgranicznego Rezerwatu Biosfery, rozciąga się wzdłuż lewego brzegu rzeki Senegal aż do ujścia do oceanu. Zamieszkują te tereny pelikany, bociany czarne, flamingi] i miałem przed sobą kilkadziesiąt kilometrów jazdy szutrową groblą. Mijałem tereny bagienne (w tym czasie przyschnięte) zamieszkane przez niezliczone gatunki i ilości ptaków. Niesamowity widok.

 


Śmiałem się w duchu gdy zobaczyłem drogowskaz z rysunkiem guźca. Zupełnie jak w Bieszczadach - które przejechałem wzdłuż i wszerz - znaki „Uwaga niedźwiedź” czy „Uwaga wilk”. Nigdy jednak nie udało mi się ani jednego, ani drugiego zobaczyć. Jakież było moje zdziwienie gdy ujechałem zaledwie parę kilometrów i przez drogę przetoczył się... guziec. Zdążyłem przyhamować i zaraz ukazała mi się gromadka następnych "dzików pustynnych". Fajne!! Urzeczony widokiem spędziłem w tym parku cały dzień.

 


Od Nauchott (Nawakszut) stolicy Mauretanii podróżowałem plażą. Piękne widoki a do tego trochę off-road-u. Trafiłem na odpływ i dlatego miałem szansę plażami dojechać do campingu położonego kilkadziesiąt kilometrów za stolicą Mauretanii. Camping nazywał się „Sułtan”; płatny raptem 5 euro, ale było WC i prysznic był... Czego więcej chcieć. Tylko piwa brak. W końcu to muzułmański kraj. Byłem jednak dobrze zaopatrzony; w lodówce co nie co się chłodziło tak, że nie miałem na co narzekać! Próbowałem namówić Węgrów, których spotkałem na campingu, na dalsza wspólną wyprawę. Jednak byli zbyt przerażeni tym, co wydarzyło się Bissau i chcieli jak najszybciej opuścić Afrykę!! Czyli dalej jadę sam, ale zaczyna mi się to podobać.