Naszym celem nie jest ekstremalne szaleństwo, unikalne ekspedycje czy adrenalinowe wstrząsy. Lecz podróże poznawcze, by dotknąć świata którego nie znamy i często nie rozumiemy. Kierujemy się głównie żądzą uchwycenia w czasie danego zakątka naszego globu, poznania go, lub przynajmniej dokonania takiej próby. I mimo tego, że w każdym z nas drzemie spory kapitał słabości, nie zniechęca on nas by czasem poczuć lęk, znosić tropikalny skwar czy lodowate Thule oraz chorobliwe zagrożenia ze strony zwierząt i owadów. 

 

Poprzez kontynenty obu Ameryk przemieszczamy się specjalnie do tego przygotowanym i poddanym tuningowi samochodem terenowym Toyota Hilux. Odpowiednio wzmocnione zawieszanie australijskiej firmy ARB, wyciągarka, dodatkowe zbiorniki na 150 litrów paliwa, zbiornik na 80 litrów wody, specjalna zabudowa i wyposażenie, rozkładany namiot na dachu auta plus wiele dodatkowych usprawnień i przeróbek według własnego pomysłu. To po krótce obraz sprzętu, którym się poruszamy, i który na razie nigdy nas nie zawiódł, mimo eksploatacji w wyjątkowo ekstremalnych warunkach – na bezdrożach, rumowiskach skalnych, błotach, w piachu, na pustyniach, na salarach zalanych wodą, na wysokich górskich przełęczach w Andach i w amazońskiej dżungli.

 

 

Z TEXASU DO VEGAS.

Zaczynamy kolejny etap podróży. Przez dwa miesiące będziemy włóczyć się po Ameryce Północnej. Pozostały już tylko dwa państwa: USA i Kanada. Więcej ich tu nie ma. Start w San Antonio w Texasie. To tu pół roku wcześniej, po przyjeździe z Meksyku, zaparkowaliśmy naszego Hiluxa. Po krótkiej aklimatyzacji drogą 285 wyruszamy do Santa Fe w Nowym Meksyku. Zatrzymujemy się na kilka chwil w Roswell, gdzie w roku 1947 – jak mówią - wylądowało UFO. Bez względu na dementi, opowieść o latającym spodku i ludzikach o skórze węża działa na wyobraźnię i żyje swym życiem do dziś.

Popołudniem docieramy do Santa Fe i zwiedzamy zabytkową część miasta z centralnym placem pamiętającym jeszcze kolonialne czasy Hiszpanów i z kościołem Loreto, w którym główną atrakcją są schody wykonane bez użycia gwoździ. Kilku co prawda się dopatrujemy ale nie robimy z tego afery, bo centralny punkt miasta być może ległby w gruzach. I nie byłoby już atrakcji.

Dwa dni później zmierzamy do miejsca gdzie spotykają się granice czterech stanów USA. Ten punkt nazywa się Four Corners, po polsku Cztery Rogi. Jest to jedyne miejsce na terenie USA, gdzie granice czterech stanów krzyżują się pod kątem prostym. W jednej chwili możesz być w Utah, Kolorado, Nowym Meksyku albo w Arizonie.

 

Skalne iglice w parku narodowym Bryce w stanie Utah.

 

Kolejne trzy dni i przez Kolorado oraz Góry Skaliste docieramy do stanu Wyoming. Tu – zaglądając do parku Yellowstone – faktem oczywistym jest, że strefa zmysłów ma poprzeczkę postawioną dość wysoko. Tysiące fumaroli wyrzucających z siebie obłoki pary, w błotnych kotłach bulgocze maź z rozpuszczonej przez kwas gliny, z głębi ziemi wypływają geotermiczne źródła, tworzące sadzawki mieniące się kolorami tęczy, efektowne gejzery wyciskają wrzącą wodę pod wysokim ciśnieniem, kaskady kamiennych tarasów, tworzące rdzawo-pastelowe welony, zapachy unoszących się siarkowych dymów. Ale zobaczyć tu można także bizony, łosie, maleńkie świstaki i niedźwiedzie. Wszystko to razem tworzy fascynujący obraz czarodzieja barw. 

Zmieniamy kierunek i wracamy na południe. Wjeżdżamy do stanu Utah i połykamy kolejne parki narodowe. Jeden wydaje się nam wyjątkowo dziwny, to Bryce National Park. Ten kanion to ciąg głębokich amfiteatrów wypełnionych skalnymi iglicami o płomiennych barwach. Ogniste formy skalne stoją niczym ludzie, zastanawiając się, czy można się utrzymać na tak jałowej ziemi.

Pod koniec drugiego tygodnia podróży przeskakujemy z Utah do Arizony. Drogą nr 67 docieramy do North Rim, nad północną krawędź Grand Kanionu. Niezwykle urokliwe miejsce, pozbawione natłoku turystów. Spędzamy tam kilka godzin i dalej podążamy na jego południowy kraniec. Choć od tego miejsca dzieli nas tylko niecałe 18 kilometrów w linii prostej to aby tam dotrzeć mamy dwie opcje. Dwa dni podróży mułami przez dno kanionu lub jakieś 350 kilometrów objazdu samochodem, wschodnią, okrężną trasą. Wybieramy to drugie rozwiązanie.

 

Chyba żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać ogromu kanionu rzeki 
Kolorado. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Grand Canyon, Arizona.

 

Żadna fotografia, żadne dane statystyczne nie są w stanie przygotować nas na ogrom, który zwie się Grand Canyon. Ta otwierająca się pod stopami otchłań wprawia w osłupienie serwując serię warstw skalnych, a każda o innym odcieniu, gdzie głównym „architektem” była i wciąż jest rzeka Kolorado.

Docieramy do Williams, małej miejscowości ulokowanej przy resztkach tego, co było niegdyś słynną drogą Route 66 łączącą Chicago z Pacyfikiem. Mówią o niej „Droga Matka”. Oczom naszym ukazuje się świat w którym Presley, Monroe, Bogart, Wayne, stare stacyjki Texaco i Coca-Cola prowokują oczy do kręcenia się wokół głowy. Ten historyczny trakt wystawia niczym relikty pamiątki z zamierzchłych czasów. Ale większość historycznej drogi wchłonęła współczesna autostrada nr 40, którą kierujemy się na zachód, do Kingman. Tam odbijamy na północ w drogę nr 93 i przejeżdżając przez zaporę Hoovera wjeżdżamy do Nevady.

Hoover Dam to betonowa tama typu grawitacyjno-łukowego zbudowana w Czarnym Kanionie na rzece Kolorado na granicy stanów Arizona i Nevada. W chwili ukończenia, w 1936 roku, była zarówno największą elektrownią wodną jak i największą konstrukcją betonową na świecie. Zapora mieści się 48 kilometrów na południowy wschód od Las Vegas.

Tama ma wysokość 224 metry i długość ponad 379 metrów. Szerokość u podstawy wynosi 200 metrów by zwęzić się do 15 na górze. Choć dawno już straciła w rankingach takich budowli swój prym, nadal zachwyca swą potęgą.

Gdyby zorganizować konkurs na światową stolicę kiczu to Las Vegas ukoronowano by bez mrugnięcia okiem. Za dnia nic takiego ale nocą życie wprawia w ruch neony, laserowe słupy światła, strzelające w niebo potężne fontanny i oczywiście kasyna. Ponieważ można tu tracić pieniądze na różne sposoby, a tolerancja dla różnych form rozrywki jest przez duże „T”, przypięto Las Vegas tytuł „Miasta Grzechu”. Do późnej nocy wstępujemy w inny świat, w którym religią jest łut szczęścia, językiem pieniądz, a czas odmierzają obroty koła ruletki.