Z zasady cudzoziemcy mają obowiązek zorganizować swoją podróż do Bhutanu przez biuro podróży, co kosztuje około dwustu dolarów dziennie za osobę. Jednakże podróżowanie z wycieczką to nie nasz styl, tym bardziej że nie mieści się to także w naszym budżecie.

 

Zwiedzanie Bhutanu samo w sobie jest wyzwaniem, ale tu pojawia się nowe – przekroczymy granicę bez wizy i będziemy poruszać się bez obowiązkowej eskorty przewodników. Wielka, kwadratowa brama w Jaigaon znaczy granicę z Bhutanem. Na stojącym w pobliżu niebieskim znaku widnieje biały napis: „Witamy w Królestwie Bhutanu”. Brama jest otwarta, zatem nie ma żadnego śladu w dokumentach, że opuściliśmy Indie. I tak bez trudu znaleźliśmy się w Bhutanie.

 

 

Bhutan spowity mgłą tajemnicy

 

Phuentsoling to typowe miasto pograniczne, które żyje z handlu między oboma krajami, legalnego lub w szarej strefie, obfituje więc w sklepy i handlarzy. Gdy je opuściliśmy, na drodze na północ napotkaliśmy wiele punktów kontrolnych, ale w każdym szlaban był otwarty. Po roku podróżowania po Indiach nauczyliśmy się już, żeby się nie zatrzymywać, jeśli nikt tego wyraźnie nie zażąda, więc po prostu je mijaliśmy. Ani razu nie podniósł się alarm. W przemknięciu się bez zwrócenia niczyjej uwagi pomogła nam zapewne gęsta mgła, która pogrążyła okolicę w mroku. Zdecydowanie nie pomógłby nam w tym natomiast nasz samochód, który naprawdę rzuca się w oczy. Wkrótce wjechaliśmy doskonałą, gładką asfaltową drogą na wysokość 2000 metrów i znaleźliśmy się w głębi Bhutanu.

 

Mgła ograniczała widoczność do dwóch metrów, przez co podróż stała się męcząca i pełna napięcia. Bhutańczycy przejęli styl jazdy od swoich sąsiadów Hindusów: wyprzedzają tak samo nieprzewidywalnie, a prędkość znają tylko jedną – na maksa. Niestety nie naśladują indyjskich kierowców w zwyczaju regularnego trąbienia, co jest o tyle dziwne, że w tych wysokich górach, na drogach wijących się serpentyną byłoby to nad wyraz uzasadnione.

 

„Proszę wrócić do punktu kontrolnego i się zarejestrować”

 

Po około dwustu kilometrach zatrzymaliśmy się na noc na parkingu, a rano ruszyliśmy do doliny Paro. W pewnym momencie, gdy mieliśmy już skręcić w lewo na most, zauważyliśmy nieco dalej przed sobą kolejny punkt kontrolny na drodze do Thimpu, stolicy kraju. Gdy tylko zjechaliśmy w stronę mostu, rozległy się okrzyki, ale udaliśmy, że ich nie słyszymy, i jechaliśmy dalej do Paro. Tym razem niebo było czyste, a widoczność doskonała. Zresztą widok był przepiękny – nad nami wszystkie odcienie błękitu upstrzonego białymi chmurkami, a wokół morze zieleni pól ryżowych. Nagle goni nas samochód policyjny i daje znaki, byśmy się zatrzymali. Oficer uprzejmie nakazuje nam zawrócić i się zarejestrować.

 

Dwóch strażników powitało nas z zagniewaną miną, lecz pozostali byli całkiem mili. Wysiadłam z Land Cruisera, podeszłam do budki strażniczej i zapytałam z niewinną miną:

– Czy trzeba się tu rejestrować?

– Tak. Dlaczego nie zatrzymaliście się wczoraj na poprzednim posterunku?

 

 

 

Na poprzednim posterunku też na nas wołano, ale nikt nas nie gonił, więc odjechaliśmy.

 

– A mieliśmy się zatrzymać? – jestem bardzo przekonująco zaskoczona.

– Oczywiście, każdy musi się zarejestrować.

– Bardzo mi przykro, myślałam, że to tylko kontrola ciężarówek. W Indiach jest mnóstwo punktów kontrolnych dla ciężarówek, ale my nigdy nie musieliśmy się przy nich zatrzymywać (co jest prawdą), więc sądziłam, że tu jest tak samo.

 

Moje tłumaczenie wydaje się rozsądne. Policjanci muszą jednak sprawę przedyskutować. Jeden z gburowatych strażników nie jest jednak przekonany:

– Dokumenty, proszę – mamrocze. Paszporty i dokumenty samochodu wędrują z rąk do rąk i są dokładnie sprawdzane.

– Wszystko w porządku. Możecie jechać – słyszymy na koniec. Z trudem udaje mi się nie zemdleć. Możemy jechać? Papiery są w porządku? Żadnych pytań o brakujące wizy? To ostatnie, czego się mogliśmy spodziewać – ale nie narzekam. Twarda gula w żołądku natychmiast się rozpływa, wyrywa mi się niezauważalne westchnienie ulgi. Obiecuję strażnikom, że od tej pory będziemy się zawsze rejestrować na każdym posterunku.

– Przykro nam z powodu utrudnień związanych z kontrolami, ale to dla waszego bezpieczeństwa – tłumaczą na koniec. – Czasem zdarzają się wypadki, samochód może przepaść gdzieś w wąwozie. W ten sposób przynajmniej wiemy, ilu ludzi mamy szukać. Brzmi to całkiem sensownie.