Dzong – fort nie z tego świata

 

Świadomość, że jesteśmy przynajmniej trochę mniej nielegalni, sprawia, że dolina Paro jest w naszych oczach jeszcze bardziej olśniewająca, choć wydawało się to już niemożliwe. Podążamy wzdłuż brzegu meandrującej rzeki, która przecina dolinę. Okolica jest niewypowiedzianie spokojna, cicha i zielona – prawdziwa uczta dla oczu. Wzdłuż drogi ciągną się pola ryżowe orane przez woły lub pokryte niedawno wzeszłymi roślinami. Na długo zanim znaleźliśmy się w dolinie Paro, dostrzegliśmy jej dzong: wysoko nad miastem, na grani wznosił się wyniosły, tynkowany na biało fort. Dawniej dzongi były religijnymi i administracyjnymi centrami regionów w całym Tybecie. Część z nich popadło w ruinę, ale niektóre wciąż trwają i dalej pełnią swoje funkcje – do tych ostatnich należy dzong Paro.

 

 

Choć jest niedziela, dzień wolny, fort jest otwarty dla turystów. Gdy już minęliśmy ciężkie drzwi i polawirowaliśmy między zewnętrznym i wewnętrznym murem, wydostaliśmy się na dziedziniec. Tam stanęliśmy porażeni nowym widokiem. Poczuliśmy się jak nic nieznaczące drobinki pyłu wobec wysokiego, imponującego muru, który wręcz promieniował starożytną, głęboko zakorzenioną w początkach ludzkiej historii kulturą, której ledwie posmakowaliśmy. Wszystkie drewniane balustrady, fryzy, okna i futryny były znakomicie ozdobione malowanymi roślinnymi motywami w czystych kolorach. Przez dziedziniec przemknęło kilku mnichów owiniętych w czerwone szaty. Ich drobne, chude ciała jeszcze podkreśliły ogrom fortu. Mnisi, fort, drewniane zabudowania – poczuliśmy się jak w wehikule czasu – jakbyśmy przenieśli się do średniowiecza. Tym większego dysonansu poznawczego doświadczyliśmy, gdy weszliśmy do biura, w którym stały komputery. Bez wątpienia dwudziesty pierwszy wiek odnalazł drogę także do Bhutanu.

 

W końcu opuściliśmy miasto. Adrenalina wciąż buzowała nam w żyłach, gdy przyglądaliśmy się z zachwytem tej przepięknej dolinie. Na krańcu miasta dostrzegliśmy jeszcze ruiny dzongu Drukyel, który w latach pięćdziesiątych został strawiony przez pożar. Gdy zaparkowaliśmy Land Cruisera w pobliżu, mieszkańcy poprosili, żebyśmy go przestawili. Jednak po doświadczeniach z Indii nauczyłam się ignorować takie uwagi – tam z niewiadomych powodów zawsze ktoś chciał, żebyśmy zabrali samochód z miejsca, które właśnie sobie upatrzyliśmy. Jednak tym razem, gdy tylko wysiadłam z Land Cruisera, jakiś chłopiec krzyknął: „My tu ćwiczymy strzelanie z łuku!”. Strzelanie z łuku to narodowy sport Bhutańczyków, którzy ćwiczą się w nim zawzięcie niemal wszędzie. Wskoczyłam z powrotem do samochodu: „Może lepiej zaparkujmy gdzie indziej”. Stanęliśmy bowiem pośrodku stupięćdziesięciometrowej strzelnicy. Bhutańczycy są tak doskonałymi łucznikami, że mogą wytyczać strzelnice przez środek gminy, co nie przeszkadza mieszkańcom prowadzić normalnego życia ze strzałami latającymi nad ich głowami.

 

Tu skończyła się asfaltowa szosa. Dalej w głąb doliny trzeba już było jechać drogami nieutwardzonymi. Nie ujechaliśmy jednak daleko. Zatrzymaliśmy się na dwa dni w pierwszym dogodnym miejscu na rozbicie obozu, ponieważ Coen porządnie rozchorował się na żołądek i potrzebował wypoczynku.

 

 

Podróż po raju na ziemi!

 

Po dwóch dniach słońca i błękitnego nieba nadciągnęły chmury ciężkie od deszczu. Według mieszkańców to był cud, że o tej porze roku zobaczyliśmy choć skrawek czystego nieba, więc cieszyliśmy się z tego, co nam było dane. Droga do Ha omija kręte drogi przecinające lasy, więc mogliśmy podziwiać rozległe widoki z przełęczy Chele La na wysokości 3900 m. Wzdłuż szosy stoją tu pięknie zdobione domy. Jedyną instytucją, która nie musi przestrzegać tradycyjnych zasad budownictwa, jest armia. Wojskowe budynki z karbowanego budulca są po prostu szpetne. To naprawdę wielka szkoda.

 

W dolinie Paro uprawia się głównie ryż, natomiast po tej stronie pasma gór dominuje pszenica. Wioski składają się zwykle z kilku domów. Wydaje się też, że samochody ostentacyjnie unikają tej okolicy – do końca dnia zauważyliśmy jedną ciężarówkę i jeden bus przewożący pasażerów. Następnego ranka mistyka Bhutanu ukazała nam się w pełni. W miękkim świetle wschodzącego słońca strzępy mgły pływały pośród zielonych gór. Otaczała nas doskonała cisza. Zatraciliśmy się w niej, natchnieni zdumiewającym pięknem i wzniosłym spokojem. Naszym zdaniem odwieczne pytanie o niebo na ziemi znalazło odpowiedź: Shangri-La jest w Bhutanie!