Opuszczamy Osróg, miasto małe, ciasne z niską zabudową. Przy drodze stara, drewniana cerkiew, chyba opuszczona. Może służy jako magazyn jak wiele sakralnych obiektów w tym kraju? Niektóre z nich zostały odzyskane przez wiernych, nawet te katolickie a niektóre nadal pełnią rolę magazynów spichlerzy i co się jeszcze w głowach komunistów uroiło. Te które były zbędne, nie potrzebne zostały po prostu zburzone. Te które ocalały są w stanie opłakanym, wymagają remontu, napraw a przecież są to niejednokrotnie wspaniałe budowle historyczne i zabytkowe. Tutaj jakby wszyscy o tym zapomnieli. Podnoszę wzrok na drogę i za zakrętem, na samych rogatkach miasta stoi patrol milicji, obok zaparkowany oznakowany radiowóz. Odruchowo sprawdzam prędkościomierz, jest dobrze, nie mam nawet 50 km na godzinę. Ale ci milicjanci są jacyś inni od wcześniej mijanych. Maja inne mundury, nie niebieskie tylko piaskowe jak kawa z mlekiem i wyglądają jak żołnierze z Afganistanu czy Iraku. Nie zatrzymują mnie, chyba ich zaskoczyłem dziwnym autem, przyglądają się z zaciekawieniem. Takiego szczęścia nie miał Ojciec jadący za mną. Chyba się otrzęśli z pierwszego wrażenia i jego samochód już zatrzymali. Wyjeżdżam z miasteczka parkuję za mostkiem, po chwili dojeżdża Prezes, za nim Bobik. Czekamy. Trwa to dłuższą chwilę. Nie używam radia bo z doświadczenia poprzednich kontroli wiem, że lubią się czepiać i wmawiać że na CB trzeba specjalne zezwolenie co zresztą jest nieprawdą. Nareszcie jest, widzę Ojca w lusterku, ale w radiu cisza. Pytam czego się czepiali. Cisza. Zrównał się ze mną autami, opowiada bardzo zirytowany, no no czepiali się najpierw tablicy rejestracyjnej umieszczonej na podszybiu. A jak to nic nie dało to brudnego auta, zupełny absurd. Ale to jest kraj absurdów i wszystko jest możliwe, także to że Ojciec zapłacił 100 hrywien za nic, za to że na niego padło. Mogli przecież zatrzymać mnie, Prezesa, Bobika, pech i tyle …

 

Zbliżając się do miasta z prawej strony widzimy ruiny zamku, ale zmęczenie wśród uczestników jest coraz większe i zaczyna wkradać się rozdrażnienie spowodowane długą jazdą po wertepach i bezdrożach, ilością zwiedzonych już fortec, nieszczęsną kontrolą milicji i tym, że w Konstantynowie są tylko ruiny. Czuję to znużenie, niby nikt nic nie mówi ale urwane zdania oraz ton odpowiedzi w radiu świadczy tylko o jednym, czas szukać miejsca na obozowisko. Z mapy wiedziałem że około dziesięciu kilometrów za miastem są jeziora jeszcze, tylko je znaleźć, odszukać przyjemnego dojścia do wody, z łagodnym zejściem, piaszczystym dnem, z przyciętą trawką i bez pagórków, z płaskim terenem bo jak rozbić namiot czy ustawić auta aby był poziom, z dala od ludzi, najlepiej pod drzewami żeby był cień a i jeszcze by były patyki na ognisko... Uff, dużo tego. Jak tu sprostać tym wymaganiom? Po chwili z dala widzimy taflę wody, pierwszy zjazd z drogi w boczną polną ścieżkę wiodącą w stronę jeziora i znowu to samo. Akwen okala kanał szerokości kilku metrów, uniemożliwiające dojście do wody a co tu mówić o spełnieniu wszystkich warunków porządnego obozowiska. Nic, trudno szukamy dalej. Napotkana babulinka pasąca krowy kieruje nas do wsi, zapewniając o dobrym miejscu na rozbicie obozu, ustawienie namiotów - pałatek jak tu się mówi. Prowadzę kolumnę przez wieś. Budzimy wśród mieszkańców nie skrywaną ciekawość, tuż za domami pokazuje się rozległa polana z dostępem do wody z przyciętą przez krowy trawą i w miarę równym terenem. Niestety to wszystko ale na szukanie innego miejsca już nie ma specjalnie czasu bo za chwilę zapadnie zmrok a i głód coraz bardziej doskwiera chęć odpoczynku. Pomimo nie skrywanych grymasów części zespołu postanawiam założyć obozowisko. W chwilę po rozłożeniu biwaku poczęli przychodzić zaciekawieni mieszkańcy wsi, ze zwykłą ciekawością oglądnąć auta, porozmawiać, jak to mówią ,,poznajomić,, dowiedzieć się co tyle kilometrów od granicy robią tu Polacy. Proponują świeże ryby na kolacje, wódkę, starają się być gościnni. Jeden z nich, troszkę bardziej trzeźwy próbuje rozmawiać, zna angielski, troszkę polski, można powiedzieć światowiec wśród pozostałych. Był w Anglii, Irlandii, Niemczech, Polsce, wszędzie za pracą i wszędzie nie chcą Ukraińców. Narzeka na biedę, na beznadzieję życia w ich kraju, brak przyszłości. Pyta o unię europejską, jak my Polacy potrafiliśmy odnaleźć się w tym wszystkim, jak nam się żyje. Trudno mu to wszystko wytłumaczyć nie dlatego że nie potrafię a dlatego, że oni nie rozumieją podstawowych zasad, powiem szumnie demokracji. Ich postrzeganie świata, ich styl życia jest zupełnie inny. Tutaj władza to koneksje, pieniądze, znajomości, korupcja na każdym szczeblu od parkingowego poprzez policjanta, celnika aż na same szczyty.  I ten brak pomysłu na życie, taki swoisty marazm, który my doświadczaliśmy w latach 80 ale u nas, może powiem tak: była większa nadzieja, chęć działania, wiara w to że może być lepiej. Chciało się pracować, budować, tworzyć swoją i dzieci przyszłość. Tu jakby zastój, brak chęci, zupełna apatia i brak wiary w to że można coś zmienić. Nie wiem czy wystarczy pokolenia aby zmienić mentalność tych ludzi.

 

Po kąpieli w jeziorze, niestety z mulistym dnem i kolacji wdrapałem się do namiotu na dachu mojego auta. Paweł już spał, z góry nasze obozowisko wyglądało bardzo schludnie a widok na jezioro i zachodzące słońce po prostu urzekał swym pięknem kończącego się dnia. Tylko Staszek długo wiercił się na materacu. Sen przyszedł bardzo szybko, zasnąłem nad moim dziennikiem nie gasząc lampki.

 

Na poranną mszę Stasio nie wstał, spał smacznie. Dopiero zapach kawy i śniadania wyciągną go ze śpiwora. Po śniadaniu obowiązkowe mycie aut, tak bardziej dla własnej satysfakcji i ewentualnie wytrącenia jednego z argumentów milicji drogowej która w skrócie nazywa się DAJ - niezłe prawda? Po chwili auta błyszczą jak po lakierowaniu. Prezes sprawdza porządek na obozowisku ale worek ze śmieciami sprzedaje Ojcowi, będzie on niebawem powodem zgrzytu, ponieważ Prezes zawsze miga się jak piskorz od zajęcia się utylizacją odpadów i worek ze śmieciami podrzuca po kolei Bobikowi, Ojcowi, mnie… Ale niebawem tą sprawę załatwi Ania, najspokojniejszy uczestnik wyprawy zawsze opanowana rozsądna ważące i emocje i słowa … Tylko raz widziałem jak nerwy zaczęły brać górę, po sześciu godzinnym oczekiwaniu na granicy nawet profesorski spokój nie wytrzyma. Ale o wszystkim w swoim czasie, teraz jako jedyna będzie miała odwagę i stanowczość zwrócenia uwagi ekipie Land Rovera o równym podziale obowiązków i tym, że za sprzątanie śmieci odpowiadamy wszyscy po kolei Podziwiam ją za to, naprawdę potrafi być wielka.

 

Po minięciu wsi od razu zjeżdżamy z głównej drogi, pogoda piękna niebo bezchmurne. Marek już rano przekonał Jadzię że powinni rozebrać swojego Bobika i uczynić z niego kabriolet i to z położoną szyba przednią. To ulubiony sposób jazdy tego weterana offroudu, nie zawsze akceptowany przez Jadzię, ale tym razem bez ceregieli dała się przekonać. Zresztą wyglądali pięknie, On w swoim cokolwiek zużytym kapeluszu (którego nie zapomina ubierać nawet do garnituru) z brodą, uśmiechnięty, pogodny z lekko ogorzałą od wiatru i słońca twarzą, Ona w pięknej zwiewnej żółtej sukience, z równie pięknym kapeluszem, z wielkim rozłożystym rondem, pogodna z cudownym uśmiechem na twarzy.  Urzekający to widok tych dwojga wspaniałych ludzi. Tak naprawdę to jedziemy w nieznane. Nigdy wcześniej nie byłem w tych stronach Ukrainy a już na pewno nie jeździłem bezdrożami. Jedno czego byłem pewien to kierunku jazdy czyli na południowy zachód. Chciałem odwiedzić miejsce o którym czytałem w książce "Glosa do Trylogii", o którym krążyła rodzinna legenda. Otóż 26 lipca 1648 roku starły się dwie armie - Polska pod wodzą Jeremiego Wiśniowieckiego licząca około 8 tysięcy oraz kozacką pod przywództwem Maksyma Krzywonosa, 60 tysięczną. Przewaga po stronie kozaków była miażdżąca ale i talent dowódczy różnił tych przeciwników a tu przewaga była po Polskiej stronie. Bitwa trwała dwa dni. Ze strategicznego punktu nie miała specjalnego znaczenia, natomiast moralnie olbrzymie. Pierwszy raz w tej krwawej domowej wojnie kozacy zostali na chwilkę powstrzymani. Ich straty były ogromne, ponad 20 tysięcy zabitych, co przy polskich stratach około 200 ludzi jawiły się wielka klęską. Ale pochodu na Podole i Wołyń Wiśniowiecki nie zdołał zatrzymać i rozlała się czerń kozacka po ziemiach polskich niszcząc, paląc, gwałcąc i rabując wszystko co znalazło się na ich drodze aż do roku 1651 i wielkiej rozprawy z Powstaniem Chmielnickiego 28-30 czerwca pod Beresteczkiem. Zginęło wówczas wielu kozaków. Szacuje się, że wraz z Tatarami i ich wodzem Tuhaj bejem, który także poległ w tej bitwie, straty sięgnęły 70 tysięcy ludzi, po polskiej stronie 850 w trzydniowej walce… Ale miałem pisać o legendzie rodzinnej… w czasie  bitwy pod Konstantynowem wsławił się bitnością i odwagą  jeden z atamanów Krzywonosa, a dowiedziawszy się o tym Chmielnicki nadał mu w nagrodę pobliski chutor wraz z ziemią na własność. Tym właśnie kozakiem miał być daleki mój krewny o czym świadczy nazwa uroczyska i przyległej do niej wsi Kulczyna. Nie wiem ile jest w tym prawdy a ile legendy. Jakimś cudem znaleźliśmy i dotarliśmy do tego miejsca ukrytego w polach a jednak oznakowanego ni to pomnikiem ni to obeliskiem, ot murowany postument z nazwą UROCZYSKO KULCZYNA.

 

Przestrzenie tu są ogromne, głębokie po horyzont pola, załamane falą moren wzgórz i dolin, bezkres poprzecinany rzekami strumieniami, piękna wprost, oślepiająca biel kwiatów gryki połączona z brązem i żółcią kwitnących słoneczników, złotymi łanami pszenicy sięgającymi nieba tworząc z błękitem symbol tego kraju ich barwy narodowe niebiesko-żółty sztandar natury. Tęsknię za tym widokiem, za światem  który odszedł, którego już nigdy nie zobaczę nie poznam. Myśli moich marzeń, moich pragnień biegają po tej czarodziejskiej krainie, gdy przymykam oczy i słyszę tętent końskich kopyt, galop, cwał niczym nie skrępowanej wolności w świecie który był moja ojczyzną.

 

Wjeżdżamy do wsi o tej samej nazwie jak moje nazwisko a także nazwa naszego zespołu  KULCZYNA TEAM. Na potwierdzenie tego Paweł pyta przypadkowego przechodnia, jak nazywa się miejscowość do której właśnie dojechaliśmy bo na jakakolwiek tablicę nie ma co liczyć. Chłop potwierdza "toż to Kulczyna a za lasem tam dalej to Kulczynki". Rzeczywiście dziwnie się tego słucha. W przydrożnym sklepiku próbujemy zrobić zakupy, ale sklep pusty, tylko chleb, woda i nawet wódki nie ma na półkach. Po rozmowie z ekspedientką okazuje się że na wsi ukraińskiej do 13 obowiązuje prohibicja i absolutny zakaz sprzedaży alkoholu. Skąd my to znamy, było tak i u nas. Siedzę w samochodzie i czekam na chłopców, którzy jeszcze coś dyskutują z Panią sprzedawczynią. Po chwili wsiada Paweł do samochodu i z zawiniątka wyciąga butelkę wódki, z nieskrywaną dumą będzie się nią chwalił w Polsce jak to nabył alkohol we wsi o nazwie własnego nazwiska i to w okresie zakazu sprzedaży .