Miasto zupełnie inne jak pozostałe na Ukrainie, które do tej pory widzieliśmy. Kolorowe domy odnowione fasadowo ale świecą czystością, mienia się paletą pastelowych barw podobnie jak Stanisławów tylko więcej tu zabytkowych budynków, starych kamienic, wąskich urokliwych uliczek, skwerów z ławeczkami fontanną, klombem, rzeźbą. W jednej z licznych kawiarni pijemy kawę, dziewczyny capucino  ja z chłopcami espresso, do tego jakieś ciasteczka. Miła atmosfera, po deserze rozchodzimy się na chwilkę po sklepach, każdy robi jakieś zakupy chleb, wodę, wędliny, owoce,  Ojciec szuka kurczaka na grilla. Na miejsce zbiórki przychodzę pierwszy, przeglądam mapę, trudno - Rakowiec, Jazłowiec, Buczacz , Halicz, Złoty Potok musimy sobie odpuścić, nie damy rady  zobaczyć  miast, klasztorów, fortec… Naprawy aut zajęły nam sporo czasu i mamy dwa dni w plecy, zresztą poza mną i moimi synami nie ma chętnych na zwiedzanie zamków czy ruin dawnych twierdz, zainteresowanie ekipy historią tych ziem wyczerpało się. Oczywiście nikt tego nie mówi ale da się wyczuć niechęć i znużenie, najlepiej widać to po księdzu, po prostu nie wychodzi z samochodu i już. Postanawiam skierować trasę w Karpaty pojeździć trochę po górach zakosztować górskiego offroudu. Zresztą wszyscy na to liczą, no chyba wyjątkiem jest tu Jadzia, jej nastrój psuje się z godziny na godzinę jak pogoda, tym bardziej że opuszczamy słoneczne i ciepłe Podole a wjeżdżamy w zapłakane i spowite chmurami Zakarpacie .

 

To co stało się czterdzieści kilometrów za Czerniowcami nie było pechem czy nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, raczej nonszancją Prezesa i jego wiarą w niezniszczalność Angielskich części jego Brytyjskiej maszyny,  krzyżak wału napędowego rozleciał się w drobny mak. Defender unieruchomiony… na szczęście w miasteczku Śniatyń znalazł się warsztat, który naprawi Land Rovera. Po naradzie postanawiamy ja i Ojciec bierzemy ze sobą Jadzię i jedziemy szukać miejsca na nocleg a Prezes Ksiądz i Bobik zostają w warsztacie, stanowisko naprawcze miało się zwolnić za godzinę a naprawa miała potrwać około dwóch, nie było sensu czekać w cztery auta. Po godzinie jazdy wjeżdżamy w polną górzystą drogę, szukamy polanki, rzeczki, ustronnego miejsca, ale jak tu coś znaleźć gdy z nieba już nie pada tylko leje deszcz, robi się coraz ciemniej. Zaczynam tracić cierpliwość jestem zmęczony i jest mi obojętne czy samochód z namiotem postawię na polance nad rzeczką czy przy drodze. Kunsztem tropiciela pięknych, intymnych miejsc okazał się mój starszy syn Staszek, w trakcie gdy ja miotałem się i wkurzałem jak wyjechać z kolejnej dziury w której posadowiłem mój samochód on znalazł w dolince prawdziwe cudo, prześliczne miejsce łąkę z dostępem do rzeki o dźwięcznej nazwie Riczka, porośniętą młodymi świerkami nadającymi temu miejscu intymności. I tylko jeden problem, trzeba przejechać rozległe przydrożne bagienko. Staszek przeszedł je po kolana w błocie, Pawła wysadziłem a niech pchają jak bym zaczął stawać, Ojciec swoim Gaziorem staną na twardym w razie problemów będzie mnie ciągną do tyłu , włączam napędy reduktor i ruszam z impetem w błoto, rozbryzgi brązowej mazi oblewają moją Toyotę a przy okazji Pawła i Staszka… sunę autem przerywam darń samochód coraz bardziej zatapia się w miękkim gruncie i nagle o dziwo wychodzi, koła łapią coś twardego pod warstwą mazi i wdzięczne auto powolutku  brnie do przodu. Jeszcze pięć metrów i staną na twardym uff jestem szczęśliwy, zmęczenie gdzieś uciekło po takiej dawce adrenaliny i jestem znowu gotowy do działania. Ojciec te same błoto z którym ja się tak męczyłem , przejechał bez zająknięcia, co tu dużo mówić spec i tyle, zresztą nie omieszkał mi tego powiedzieć. Obóz rozbijamy bez trudu i zabieramy się za kolację. Ania smaży kurczaka na Tomkowym ruszcie zrobionym z kamieni i metalowej kratki, chłopcy rozbijają namiot na dachu Toyoty,  Ojciec szykuje spanie w gaziorze. W tych warunkach postawienie namiotu mija się z celem jest bardzo mokro. Jadzia resztkami sił próbuje robić dobra minę, ale wiem że coraz bardziej się martwi o Marka, który został z Prezesem w warsztacie i nerwy ma tak napięte że zaraz może wybuchnąć gniewem a nawet histerią. Jest zmarznięta, zniechęcona a padający deszcz tylko dopełnia jej zły nastrój, mimo wszystko podziwiam ja, znam Jadzię od  lat, byłem z nią na wielu rajdach konnych i jedno co by w tej sytuacji mogło pomóc to słońce a raczej piękna pogoda naprawdę załatwiła by sprawę od reki z tym tylko ze na to się nie zanosi.  Zmrok zapadł już zupełnie a chłopaków nie widać dostałem tylko lakonicznego SMS że powoli jadą. Spodziewałem się ich po czterech godzinach a tu  już zbliża się pierwsza a ich nie widać, zresztą w tych ciemnościach i tak nie znaleźli by naszej polanki oddalonej  od drogi jakieś sto metrów , i w pewnym momencie słyszę urywany głos Rafała w radiu , odpowiadam natychmiast nie słyszą mnie mam najlepsze radio dlatego ich ,,łapie,, Decyduję się obudzić Staszka , zostawiam go przy radiu a sam idę na drogę po pól godzinie widzę światła , no nareszcie są , ale co to nowa awaria tym razem Land Rover ciągnie na holu Bobika wysiadła skrzynia biegów i jeszcze mieli kontrolę milicji no po prostu koszmar. Prezes przez błoto przejechał bez najmniejszych problemów i to ciągnąc za sobą GAZa . Kolację zjedli z wielkim apetytem  mimo że była zimna w końcu czekała na nich parę godzin tylko herbatę ciepłą udało mi się zrobić. Czekała na Marka także Jadzia i gdy zobaczyła samochód na linie i do tego rozebrany z plandeki cały mokry w środku wybuchła, och co myśmy w tedy nie słyszeli  nie wiem ile są po ślubie, ale musiało być to dawno bo tyle żalu i pretensji nie sposób nazbierać nawet w dwadzieścia lat , wiem coś na ten temat bo moja Ula też dobrze pamięta i rozmowa z nią powinna nazywać się historyczna a nie histeryczna, monolog Jadzi trwał prawie do świtu.

 

Rano z dachu mojego auta  obóz wyglądał wyjątkowo, spowite mgłą samochody ustawione w krąg połączone plandeką, a wokół nas tabun spokojnie pasących się koni, wspaniały widok. Staszek jak tylko ujrzał konie od razu poszedł przyjrzeć im się z bliska, czy zdziczałe ,po chwili sprawdzał stan kopyt i głaskał źrebaka przy klaczy. Ale mnie zainteresowało co innego z pod jednego z gazików wystają …tak to nogi, Marka nogi widok dosyć znajomy na tej wyprawie i powinienem się do niego już przyzwyczaić , przypomniałem sobie zaraz, że  przyjechał na sznurku, chyba cała noc nie spał tylko dłubał przy tym wiekowym pojeździe , pytam co z autem? zresztą to pytanie retoryczne zawsze jedna odpowiedź! nic poważnego zaraz będzie wszystko naprawione, a usterka to błahostka i takie tam dupsy , tym razem tą mało znacząca awarią , która doprowadziła do holowania Bobika przez sto kilometrów była skrzynia biegów , Marek poprawia, nie cała tylko nakrętka zabezpieczająca czy jakaś podkładka nie istotne , ważne jest to, że po mszy samochodzik był na chodzie, celowo nie piszę sprawny bo jeszcze nas , oj chciałem powiedzieć zaskoczy , ale powiem tylko wydłuży podróż i to jest moja wina bo powinienem to uwzględnić w planie wyprawy. Po milczącym śniadaniu, widocznie Jadzi złość jeszcze nie przeszła bo milczała jak zaklęta, nadszedł SMS z kraju z danymi, jak dojechać do Przełęczy Legionów, kolega Prezesa przysłał mam współrzędne tego miejsca. Sprytnie Prezes połączył i wykorzystał moje wielkie zainteresowanie  tematyką niepodległościową  i okresem odzyskiwania przez Polskę niepodległości, a własną chęcią przeżycia niezłej przygody ofroudowej, bowiem dotarcie do przełęczy było bardzo trudne , ale zjazd z niej zaskoczył nawet jego samego , ale o tym za chwilę.

 

Przełęcz tak naprawdę nazywa się  Pantyrska albo Rogodze Wielkie i jest częścią pasma górskiego Gorganów najbardziej nie dostępnej i tajemniczej części Karpat Wschodnich pozbawionej zupełnie infrastruktury turystycznej, dzikiej i niebezpiecznej a zarazem pięknej cudownej  przyrody pełnej tajemnic, chciało by się powiedzieć nie tkniętej ręką człowieka, a tak faktycznie to zapomnianej opuszczonej przez ludzi, jak cudowne są tu krajobrazy pełne skał, urwisk, górskich strumieni , które zastępują drogi, nawisów skalnych i olbrzymich głazów , od których pochodzi prawdopodobnie nazwa pasma , o tych górach ich pięknie można mówić godzinami ale chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt; Gorgany leżą , po obu stronach karpackiego wododziału , którym w okresie międzywojnia przebiegała granica Polsko -Czechosłowacka,  dzieliła ona nie tylko kraje ale także kultury, na południu zwanym Zakarpaciem wyraźnie odcisnęło swe piętno Cesarstwo Austrowęgierskie,  mieszkający tam ludzie maja inną mentalność bardziej utożsamiają się z narodem węgierskim czy słowackim, wsie mają zupełnie inną zabudowę są innej architektury, jak te po przeciwnej północnej stronie stoków  gdzie rozpościera się huculszczyzna, nawet rasy koni są zupełnie inne. Historia i wojenne zawieruchy nie oszczędziły tych zdawało by się myśleć dzikich terenów. To właśnie tu górska niedostępna przełęcz została okrzyknięta mianem Legionów  za sprawą II Brygady  zwanej Żelaznej pod dowództwem generała wtedy jeszcze kapitana Józefa Hallera, który chciał jak najszybciej dostać się z Węgier do Galicji aby zaskoczyć Rosjan, nie pozostało Polakom nic innego jak  wybudować drogę przez pasmo gór i przełęczy aby umożliwić transport  ciężkiego sprzętu, wojska, zaopatrzenia, koni. Budowa pięciokilometrowego odcinka  zajęła żołnierzom zaledwie 53 godziny zbudowano 14 mostów  wiele umocnień rusztowań, okopów, transzei strzeleckich  zużywają prawie 4 tysiące metrów sześciennych drewna . Przeprowadzenie drogi w tak trudnych warunkach pod ostrzałem rosyjskich żołnierzy było wyczynem i ogromnym osiągnięciem logistycznym i  inżynieryjnym. Przemarsz II Brygady nastąpił 14 października 1914 roku i od tej pory nazywa się ten szlak Drogą Legionów. Poległo na niej wielu Polaków o czym świadczą cmentarze , ten leśny na łące pod lasem z białymi krzyżami i tablicą , krzyż na przełęczy zwany ,,Czterowierszem,, i cmentarz z pomnikiem w Rafajłowej , teraz Bystricy gdzie w październiku 1914 i styczniu 1915 ginęli nasi rodacy w walkach z Rosjanami.

 

Po wprowadzeniu współrzędnych do GPS okazało się że przełęcz jest bardzo blisko za naszymi plecami około piętnaście kilometrów na południowy wschód  , ze spakowaniem obozu nie mięliśmy specjalnych kłopotów jedynym mankamentem był deszcz, który cały czas sączył się z nieba drobnym kapuśniaczkiem . Prezes ustawił się jako pierwszy , zajął moje miejsce na szpicy grupy , zresztą nie mogło być inaczej czuł się za nas odpowiedzialny (tak mi się wydawało) i uchodził za najbardziej doświadczonego terenowca a poza tym był tu już przed laty prowadzony przez grupę warszawską pod nazwą ,,kozackie wertepy,, nazwa kuriozalna bo jakie tu kozactwo no chyba że ma się na myśli jazdę samochodową na łeb na szyje  , ja jechałem jako drugi potem Ojciec stawkę zamykał Bobik prowadzony przez Marka.