Zamek w Mukaczewie stoi na samotnej górze za miastem  imponujący to widok już z daleka widać jego wielokondygnacyjną architekturę, podjazd krętą ścieżką liczne mosty w tym zwodzone świadczą o pomysłowości średniowiecznych budowniczych,  jak na Ukraińskie warunki forteca wręcz w idealnym stanie świetnie zachowana, bo dotąd zwiedzane przez nas obiekty były raczej w opłakanym stanie a próby remontów świadczyły o Ukraińskiej ignorancji do historii i do przeszłości tych ziem. Tereny te nigdy nie należały do Polski i Polska nie sięgała ręka po te ziemie, to tutaj przebiegała granica Wielkich Moraw, wpływy zaznaczyła także Ruś Kijowska by w 1018 przynależeć do Węgier a od XVI wieku stanowić rubieże Siedmiogrodu, jedynym polskim akcentem było to że mieszkała w mim żona Ludwika Węgierskiego Króla Polski ,( który nie jako koronę dostał za kare, po matce córce Władysława Łokietka)  , drugi akcent polski niechlubny zresztą był zasługą księcia Lubomirskiego kiedy to latem 1657 roku jego armia splądrowała i złupiła miasto. Auta parkujemy u samych wrót zamczyska zwanego Pałanka przez wielką stalowa bramę dostajemy się do środka na jeden z dolnych dziedzińców , twierdza to niezwykła wielopoziomowa budowla z wieoma krużgankami , mostami zwodzonymi , bastionem, arsenałem i pięknym widokiem na całą okolice . Sama wystawa muzealna to już typowa ukraińska mieszanina współczesnego malarstwa rzeźby, z XVII wiecznymi ikonami,  starymi meblami a nawet kolekcja żelazek czy pisanek, taka zbieranina wszystkiego ot można pooglądać, ale tak naprawdę tylko zamek jego położenie i architektura robi nieprawdopodobne wrażenie i przyciąga turystów, do pierwszej wojny światowej Austriacy adoptowali zamek na ciężkie wiezienie polityczne potem mieściły się tu koszary wojskowe w okresie władzy sowieckiej zamkiem władała milicja polityczna , by po czasie przekształcić obiekt na zupełnie coś innego jak szkoła rolnicza.

 

Opuszczamy zamek w Mukaczewie, do Użgorot pozostało około trzydzieści pięć kilometrów, w lusterku wstecznym widzę górę z zamkiem naprawdę cudny widok ale także widzę  kierunkowskaz Bobika, też zjeżdżam na bok i zatrzymuję Toyotę po chwili dołącza Ojciec i Prezes. Już wietrzę kolejny problem , i wykrakałem znowu złamał się prawy tylni resor, ten wymieniany w Załoźcach. Marek pociesza że pióro pękło w takim miejscu którym umożliwia jazdę, dodaje jeszcze że nowe amortyzatory po prostu wyrwały się z gniazd, ale z tą awarią też da się jechać, do tego dochodzą problemy z elektryka, niezły pasztet z tym że póki jasno światła nie są potrzebne.

 

Do Użgorod  dojeżdżamy w pełnym słońcu pogoda wspaniała, świetnie działa na Jadzię zmieniając ją nie do poznania, tryska entuzjazmem, uwielbia taką pogodę, gorzej z nami Marek nie cierpi upałów moi chłopcy i ja też nie bardzo dobrze czujemy się w takim skwarze Ojca nie muszę pytać jego milczący nastrój mówi sam za siebie. Miasto zatłoczone, ale nie mamy problemów z przejazdem, także ze znalezieniem zamku nie mamy kłopotów. Jest zupełnie inny jak ten w Mukaczewie  wejścia do niego broni szeroka fosa, wysokie ściany murów dopełniają obronnego charakteru zamczyska w środku zamiast na dziedziniec wchodzimy w obszerny park z cmentarzem którego zwieńczeniem jest obronny szaniec i bastion ze stanowiskiem dział , mijamy mostem kolejną fosę i jesteśmy na dziedzińcu wchodzimy do pomieszczeń muzealnych, ubogie są wystawy w ukraińskich muzeach, tutaj można zobaczyć ekspozycję ciekawych pieców, ikon troszkę obrazów , nawet są końskie siodła i resztki uprzęży, w kilku pomieszczeniach odtworzono wnętrza starych urzędów z epoki panowania Cesarsko Królewskiej Monarchii Austrowęgierskiej na szczególną uwagę zasługuje wnętrze urzędu komitackiego ozdobione freskami z 1858 roku.

 

Na rogatkach miasta tuż przed samym przejściem granicznym niespotykany często na Ukrainie widok, duże centrum handlowe , wydajemy ostatnie hrywny to już nasze ostatnie zakupy w tym kraju jeszcze paliwo do pełna i już granica.

 

Niestety nie uniknęliśmy koszmaru przekraczania granicy unijnej z krajami ościennymi. Strona Ukraińska nad spodziewanie szybo i grzecznie dokonała odprawy. Natomiast na Słowacką kontrolę musieliśmy czekać ponad sześć godzin, w gorącym słońcu bez możliwości schowania się do cienia, w pełnym blasku żaru lejącego się z nieba, nie należało to nasze czekanie do przyjemności, po trzech godzinach Ojcu zaczęły puszczać nerwy, Marek tylko spokojnie marudził, Jadzia rozkoszowała się słońcem w odkrytym samochodzie i opalała buzie i tors, Ania czytała książkę a gdy ją skończyła wertować moje przewodniki, załoga Land Rovera nic nie robiła. W pewnym momencie Ojciec nie wytrzymał bezsensownego oczekiwania, zirytowany przepuszczanymi samochodami bez kolejki, począł wpływać na gromadzący się coraz liczniej najpierw tłumek potem tłum, złożony z Niemców, Słowaków, Czechów,  nie wiem jak się z nimi dogadał nie znając ich języków, ale widać frustracja czekających i bezradność wobec cwaniactwa innych  może i mówi wieloma językami obcymi ale zawsze ma jedno imię: ZŁOŚĆ i KRZYWDA. Zaczęło się robić nie przyjemnie i troszkę niebezpiecznie tym bardziej że znam stosunek Słowackich celników i pograniczników do nas Polaków. Graniczną mini rewoltę udało mi się zażegnać i w końcu nareszcie przepuszczono nas przez barierki po kilkunastu metrach jesteśmy na Słowackiej stronie …jeśli ktoś myśli że to koniec naszej mordęgi to się bardzo myli , wjechałem jako pierwszy i na mnie skupił się impet i wściekłość Słowaków. Kontrola bagażu włącznie z wyciąganiem całego majdanu, obelgi pod kątem narodowości mojej i tego że Polacy to najgorsi turyści i jeszcze wiele innych epitetów , które znosiłam dzielnie , patrzałem na Ojca który stał za mną, spoglądałem na  jego minę to znaczy na jego twarz. Miała w sobie jakiś dziwny grymas ale nie umiałem go jednoznacznie określić czy to był strach czy złość nie to chyba było zdziwienie   i myślałem tylko o jego samowarze, i tym czy będzie problem, bo jego nerwy już dawno osiągnęły poziom krytyczny i mogłoby dojść do konfliktu Polsko – Słowackiego, który na pewno nie kończyłby się tu na granicy. Na całe szczęście po przejeździe mojego auta zmieniła się kontrola, wściekłego celnika-szowinistę zastąpiła  miła ładna celniczka  pozbawiona zupełnie fobii narodowościowych i przepuściła wszystkie samochody bez kontroli.

 

Zmrok zapadł bardzo szybko ten czas, który pochłonęło mam czekanie na przejściu granicznym mieliśmy przeznaczyć na zwiedzanie słowackiego  miasta Lewocza  a teraz nic z tego nie wyjdzie. Włączyłem GPSa  działa! są ulice miejscowości jest mapa Słowacji , Prezes proponuje nocleg i jednocześnie zaprasza do swojego domku letniskowego nieopodal Piwnicznej, urządzenie wskazuje około 200 km trasa do przejechania. Wspólnie podejmujemy decyzję jedziemy jak najkrótszą drogą przez Słowację do Polski, Ojciec za Popradem odłączy się od nas, chce odwiedzić przyjaciół koło Zakopanego no cóż powoli nasz team się rozjeżdża. Ruszamy ja pierwszy za mną Bobik, Ojciec na końcu Prezes, ale jazda nie układa nam się gładko co chwilę Bobikowi gasną światła, dotąd jeździliśmy za dnia i w kraju gdzie podczas jazdy dziennej się ich nie używa a tu taki pasztet co chwila awaria instalacji, musimy zatrzymywać się Prezes coraz bardziej zirytowany ,  ja zmęczony ,oczy same mi się zamykają Marek coś tam naprawia ale zdaje się to psu na buty cały czas to samo światła przygasają, pulsują, żarzą się by po chwili zapłonąć jasnym blaskiem i  znów zgasnąć. I tak do samej granicy potem nie było lepiej ale  w kraju  pewniej się czuję i już tak się nie martwię, te parę kilometrów które nam zastały damy radę nawet bez świateł bierzemy z Prezesem Marka miedzy nasze auta i jakoś dokulamy się do letniska Prezesa. Dotarliśmy późno w nocy część domowników , przyjaciół Prezesa na nas czekała, domek góralski drewniany jest łazienka myje twarz ręce i padam zmęczony obok Pawła na rozłożonych wcześniej materacach nie pamiętam momentu zaśnięcia  nie pamiętam snów spałem i spałem, górskie ranne powietrze wdarło się do środka stawiając mnie na nogi. Znowu pierwszy wstałem, starałem się bardzo cicho zejść po schodach na dół ale jak to z drewnianymi stopniami bywa strasznie skrzypią i obudziłem Prezesa, podobno już wstawał. Pojechaliśmy po świeży chleb ser masło pomidory do sklepu, gdy wróciliśmy cały zespół już krzątał się po izbach. Jeszcze tylko śniadanie w górskiej atmosferze i ruszamy zatłoczonymi drogami do domu na Śląsk.

 

Tak kończy się trzecia wyprawa zespołu KULCZYNA TEAM , chyba najtrudniejsza, brały w niej udział cztery samochody dziewięcioro osób wszyscy wróciliśmy zdrowo do domu, nasze auta także! o własnych siłach przewiozły nas okropnymi wertepami dzielnie się spisując. Pokonaliśmy prawie cztery tysiące kilometrów i chociaż nie wszystkie plany udało się zrealizować nie wszystkie zamki zwiedzić zobaczyć, to zdobyte doświadczenie i nie mam tu na myśli brodzenia w błocie czy pokonywania kolejnych dziur, nauczyło mnie innego spojrzenia na życie w grupie ludzi o tak odmiennych osobowościach tak różnych charakterach, o zupełnie innych zainteresowaniach . Wszystko tysiące kilometrów od domu tutaj zawrócić się nie da , trzeba znaleźć dużo dystansu dla grupy i dla siebie i choć nie zawsze udawało mi się rozładować napięcie znaleźć cierpliwość zmienić niezręczną sytuację w część naszej przygody, przekuć złość i nerwy w żart i dowcip. Powiem, że kończymy naszą wyprawę w bardzo dobrych nastrojach w poczuciu wspaniale spędzonego wspólnie czasu .  Jeśli chodzi o mnie to była kolejna bardzo osobista wyprawa dotykająca miejsc bliskich mojemu sercu, mojej historii  spędzona z moimi synami i przyjaciółmi, zakochałem się w tej krainie przed laty jako młody chłopiec zasłuchany w wyidealizowany świat marzeń mojego ojca, dziadka, tego co minęło bez powrotnie, miałem tę szansę zobaczenia tych miejsc dotknięcia tej ziemi oddychania tym powietrzem, dziękuję losowi za to i wszystkim , którzy byli ze mną i pomogli mi te marzenia zrealizować. 

 

Pozdrawiam Piotr Kulczyna

KULCZYNA TEAM       

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ