Do samego Oleska dojeżdżamy bez przeszkód. Po nie wpuszczeniu nas do kolegiaty w Żółkwi, kolejne zdziwienie - zamek zamknięty! Akurat w tym dniu zamknięty! No teraz to już mi ręce na dobre opadły. Namiastką pozostało spotkanie pani przewodnik i długa rozmowa na podzamczu. Miejsce rzeczywiście piękne. Zamek usytuowany na wzgórzu, otoczony wiekowym parkiem, sprawia wrażenie ostańca pomiędzy morzem traw. Z oddali wygląda imponująco i trzeba się z tym pogodzić że może kiedy indziej przyjdzie okazja by zwiedzić to jedno z ulubionych miejsc naszego króla. Podobno jest w nim stół na którym przyszedł na świat Jan Sobieski …

 

 

 

Teraz Podhorce. Kilka kilometrów w bok od głównej drogi, na wysokiej górze, widać z daleka dwie wierze pięknego ongiś pałacu, którego właścicielami kolejno byli Podhoreccy, Koniecpolscy, Sobiescy by doprowadzić do jego niedawnej jeszcze świetności Rzewuscy. Piękny pałac podobny do naszego pszczyńskiego ale od niego znacznie większy, okazalszy, bogatszy, tylko bryłą go przypomina. Szeroka aleja obsadzona grabami prowadzi do pięknej Bazyliki. Obchodzimy w koło obiekt bo oczywiście zamknięty z powodu remontu ale w środku i tak nie ma czego zwiedzać. Wszystko zniszczone kompletna ruina a w latach 70 właśnie w nim Hoffman kręcił Potop a ów pałac zastępował litewskie Kiejdany księcia Janusza Radziwiłła.

 

 

Kierujemy się w stronę  Krzemieńca, Wiśniowca miejsca urodzin księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. W pewnym  momencie skuszony pogaduszkami przez radio skręcam w boczną drogę w pola no nic kierunek wskazany przez kompas zachowany wiec można i tak. Pierwszy raz włączamy przedni napęd i reduktor. Droga gliniasta ostro pnąca się pod górę, z rowem pośrodku zrobionym przez rwącą wodę powoduje ze auto nie ma dobrej przyczepności i co rusz zawisa na dwóch kołach tracąc kontakt z podłożem. Jak się później dowiedziałem były to niezłe trawersy i sprawdzenie jak zachowują się nasze auta na wykrzyżach, a to że o mały włos nie położyłbym mojej Toyoty na boku, budziło nie skrywany dowcip u moich kompanów podróży i docinki o jakimś chrzcie zaliczeniu "boka" czy coś w tym rodzaju. W końcu przebywałem w gronie doświadczonych offroudowców a ja może nie laik terenu ale z pewnością nie pasjonat tego typu terenowych przygód. Och, gdybym ja wtedy wiedział że to nawet nie preludium późniejszych przygód… Po zdobyciu wzniesienia wjeżdżamy do lasu ale nie drogą, tylko szlakiem zrywkowym, który z każdym metrem się zawęża, by w końcu zniknąć w wysokich trawach. No tak stoimy w lesie bukowym, w pięknym starodrzewiu ale co robić dalej, gdzie jechać? Ojciec wisi na jakimś pniaku, wywały drzew tarasują przejazd, drogi powrotnej nie ma. Tylko Bobik nie traci animuszu i zapału, wtóruje mu Prezes.  I znaleźli przesmyk, przy dobrej woli naszych aut można przejechać.

 

 

Ściągnąłem Ojca z pniaka i ruszam śladem Prezesa, trawa przerasta moją Toyotę.  Jadę tropem wyłożonej trzciny prowadzony przez Bobika. Nadzieja rośnie w moich piersiach tym bardziej że do drogi szutrowej pozostało 50…40…30…metrów już widzę się na drodze i bach! Wpadam a raczej zawisam na podwoziu czterema kołami w powietrzu… Już drugi raz Prezes odpala swoją wyciągarkę i ratuje mnie z opresji. Jeszcze kwadrans i cała nasza czwórka aut i dziewiątka rajdowców stoi na bitej drodze, dziurawej ale utwardzonej. Dylemat w którą stronę jechać rozwiał kompas mojego GPS-a. Tym razem Prezes pierwszy zanim Ojciec, Bobik… ja na końcu. Przemierzamy las, jakieś bagna, rozlewiska, opary oczary wodne. Wyjeżdżamy na rozległą polanę pośrodku lasu. Obszar  kilkudziesięciu hektarów zupełnie pusty, nie zagospodarowany a za nim mały polski cmentarzyk z białymi figurkami, krzyżami, na nagrobkach polskie nazwiska , rodzin Kobylańskich, Pieniackich, Szmicielskich, Biniewiczów i wielu innych. Zastanawia nas co taki cmentarz robi w lesie. Daty na nagrobkach kończą się na roku 1938. Tajemnica niebawem rozwiała się sama - byliśmy w miejscu wielkiej tragedii, mordu polskich rodzin dokonanej przez Ukraińców, zagłady całej wsi około 1500 osób w jedną noc, straszną zimową noc 28 lutego 1944 roku. Wieś Huta Pieniacka przestała istnieć, została spalona, tylko jakieś ruiny, stary krzyż na roztaju dróg, fragmenty, prawie nie widoczne zarysy dróg mówią o tym że kiedyś żyli tu ludzie… Był kościół, karczma, kowal, młyn i piekarnia. Gdzieniegdzie pozostały fundamenty domostw. Żal i ból ściska serce. Stajemy pod pomnikiem - krzyżem postawionym w 2005 roku przez Rząd Polski. Zostawiamy małą, biało czerwoną flagę. Chwila zadumy, modlitwy, smutku. Ja myślę o bezsensowności tej śmierci, tego bólu, tej tragedii narodu który żył, pracował, współistniał wraz z Ukraińskim i poniósł tak wielką krzywdę z rąk sąsiadów, znajomych a czasem bliskich ludzi … Co powodowało tą nienawiść, ten straszny czyn którego żadne słowa nie wytłumaczą i nic nie ukoi bólu po stracie tak wielu niewinnych i bezbronnych mieszkańców tych polskich ziem?