Następnego dnia wspinamy się na równinę El Alto i jedziemy na północ w kierunku Chacaltaya. Po drodze bierzemy autostopowiczów – czterech górników wydobywających rudy miedzi w pobliskiej niewielkiej kopalni odkrywkowej. W rewanżu częstują nas mate de coca z termosu. Ponoć wywar z liści koki jest najlepszym środkiem na chorobę wysokościową. Nas także zaczyna męczyć wysokość, ale to dopiero początek. Zatrzymujemy się na przełęczy Zongo (4500 m n.p.m.) i robimy jednodniową wycieczkę pod najniższy andyjski sześciotysięcznik, Huayna Potosi. Ponieważ nie mamy raków, czekanów ani sprzętu do asekuracji, nie wchodzimy na szczyt. Dochodzimy do Campo Roca – schronu na wysokości 5220 m n.p.m. i pomimo iż jest to zaledwie nieco ponad 600 m w pionie, czuję się, jakbyśmy przeszli trzy razy wyżej i dalej. Dotąd jechaliśmy cały czas samochodem, więc organizmy nieprzyzwyczajone do wysiłku nie zaaklimatyzowały się i teraz upomniały się o swoje. Nogi jak z ołowiu, oddech jak po maratonie. Zwlekamy się do samochodu i jedziemy jak najszybciej na dół. W Boliwii jednakże na dół jest pojęciem względnym – będąc na Altiplano nie da się wszak zjechać poniżej 4000 m n.p.m.. Ale to wystarcza, aby część objawów znikło, niestety nie znika bezsenność i kolejny nocleg śnimy na jawie. Tym razem spędzamy go w miejscowości Patacamaya, 100 km na południe od La Paz. W malutkim hotelu za 5 dolarów raczymy się pollo con papas fritas czyli po prostu kurczakiem z ziemniakami, a do tego pijemy jak zawsze mate de coca. Śpimy w pełnym rynsztunku – rękawiczki, czapka, polary – w nocy temperatura spada do -4 stopni. I pomyśleć, że w Polsce teraz czerwcowe upały. Patacamaya leży przy skrzyżowaniu carretera primera – głównej drogi wiodącej na południe do Oruro i dalej w kierunku Uyuni i słynnych salarów. My jednak skierujemy się stąd na zachód – przed nami druga część naszej trasy: najwyższy szczyt Boliwii – Sajama, atrakcje północnego Chile: pustynia Atacama, gejzery, salary i kolorowe jeziora.