Wracamy na główny asfalt wiodący do Argentyny w kierunku Paso de Jama i wypatrujemy niewyraźnego skrętu na północ w kierunku Boliwii. Choć na mapach ta droga jest zaznaczona jako główna, w rzeczywistości znalezienie skrętu wymaga sporo uwagi. Okazuje się, że to mało wyraźny trakt pośród pustkowi Atacamy. Docieramy do granicy w miejscowości Hito Cojones, która składa się zaledwie z jednego budynku –biura straży granicznej. Pan pogranicznik siedzi samotnie na granicy w nieogrzewanym budynku i, jak powiedział, poprzedni samochód obsłużył wczoraj (teraz jest godzina 17).

 

 

Tak więc bienvenido a Bolivia po raz drugi. Niestety pan jest tylko od pieczątek w paszporcie, odprawę celną samochodu musimy zrobić w Boliwii, w pobliskiej Apachecie, szczycącej się zlokalizowanym tutaj najwyżej na świecie urzędem celnym – 5020 m. Tym razem nocujemy w hostelu, po raz pierwszy od kilku dni. W nocy w nieogrzewanym pomieszczeniu temperatura spada poniżej zera, ale choć śpimy w łóżku, brak aklimatyzacji znów daje się we znaki.

 

 

Laguna Verde (Zielona Laguna) wita nas o świcie surrealistyczną barwą akwenu, zgodną zresztą z jego nazwą, i górującym na nim wulkanem Licancabur. Kilkanaście kilometrów dalej robimy obowiązkowe zdjęcie przy Arbol de Piedra – charakterystycznym kamiennym ostańcu. Każde następne jezioro przebija poprzednie pod względem kolorystyki, położenia i widoków – czerwona Laguna Colorada, pełna flamingów Laguna Hedionda, gorąca Laguna de Chalviri i dla odmiany zamarznięte Pastos Grandes. Swoje niesamowite kolory jeziora te zawdzięczają mikrobom, które w nich mieszkają, lub związkom chemicznym. Właściwie gdziekolwiek nie skierujemy obiektywu, zobaczymy w wizjerze pocztówkowy widok, jakiego nie spotkamy w żadnym innym miejscu świata. Błękitne niebo, krystaliczne, mroźne powietrze, ośnieżone stożki wulkanów i zamarznięta woda o kolorach wielkanocnej pisanki. Szkoda, że jesteśmy tu tak krótko.