Już kiedyś pisałem o całkiem schludnie wyglądających, mongolskich wioskach. Są budowane jak kiedyś wioski na Dzikim Zachodzie, albo w średniowieczu, w północnej Europie. Droga jest wrzecionem, wokół której narastają niskie domostwa, z funkcją restauracjno-hotelowo-sklepową na frontonie. Te mongolskie są z kiepskiej gliny i betonu, łatanego dla urody plastykowymi, chińskimi panelami w idiotyczne, dziecinne wzorki. Delgur – sklep, łączy się zwykle z gazarem – restauracją. Kuchnia na zapleczu jest zwykle także kuchnią dla domowników. Jest zawsze czysta piramidalnie kontrastując z zakurzoną rzeczywistością za brudnymi oknami. W pomieszczeniu dla gości ustawia się, na modłę Muzułmanów z centralnej Azji, łóżka a do nich wysokie stoły. Na półkach piętrzą się dobra wszelakie, takie które każdy Mongolczyk z prowincji, lub kierowca ciężarówki kupić zechce.

 

Matoł był świeży i smaczny. Chociaż nienawykły do zapachu gotowanej baranicy Lars kręcił nosem ponad parującym dziwnym zapachem daniem. Na popitkę dostaliśmy mongolską herbatę. Napój zrobiony z zielonej herbaty, dużej ilości krowiego lub jaczego mleka, przypraw ziołowych i soli. Smakuje dziwnie, ale można się przyzwyczaić. Wcześniej zatrzymaliśmy się przy jurcie, aby kupić ajrak, czyli kumys, jak go tutaj zwą. Kumys to mleko klaczy, poddane lekkiej fermentacji. Każdy koczowniczy naród przyrządza kumys na swój sposób, a tam gdzie nie ma koni ale są wielbłąd, fermentuje się mleko wielbłądzicy. W Europie jedynymi producentami kumysu są Baszkirowie i Kałmucy. Zamieszkują bogate w złoża naturalne i piękne krajobrazowo tereny przed Uralem i Morzem Kaspijskim.

 

Gdzieś w środku dnia, środku bezmiaru pofalowanego stepu, natrafiliśmy na grupkę Mongolczyków i trzy półciężarówki Kia. Jedna była zakopana w mokrym po deszczu piasku. Szarpali ją jakąś Toyotą SUVem. Mają tu takich odmian dużo, w Europie nie spotykanych. Zamiast porządnych lin używali pasów do mocowania towaru na pace ciężarówki. Pasy się rwały i nic z tego nie wychodziło. Zatrzymali nas i na migi prosili o pomoc. Podjechałem bliżej, w piach i wyciągnąłem Kię. Na podziękę dostaliśmy miłe uśmiechy. Takie przypadki w podróży są tutaj częste, pomoc niesie się spontanicznie. Mimo bezustannego jeżdżenia po bezdrożach, Mongolczycy nie mają wrodzonej umiejętności radzenia sobie z samochodem. Nie grzeszą sprytem ani odwagą. Prowadzą jakoś tak niewprawnie i zaskakują nieoczekiwanymi i bezmyślnymi zwrotami. Gdyby nie ich dziecinna naiwność nie potrafiliby zmusić się do przejechania z jednego miasta do drugiego. Zwłaszcza kierowcy ciężarówek męczą swoje przeznaczone typowo na asfalty maszyny w koleinach, na trawersach i w rzekach czy błocie. Samochody terenowe są tu tak popularne jak za komuny w Polsce Maluchy. Natomiast Mongolczycy zupełnie nie importują terenowych ciężarówek, ani z Rosji, ani z Europy. Dziś widzieliśmy dwie ciężarówki utopione w rzece. Obie w stylu – ciągnik plus naczepa i to ta dłuższa, chińska, obładowana oczywiście po brzegi, a ciągnik z napędem na jedną oś. Tylko wiara w cuda może pchać kierowcę takim zestawem w szeroką rzekę metrowej głębokości. Zwłaszcza kiedy jedna ciężarówka już utknęła na środku w wodzie. Rosjanie są odważni, potrafią robić różne, dziwne rzeczy swoimi Uralami i Kamazami, ale nie rzucają się z motyką na słońce.


Obserwowałem dziś także mechanika przy pracy nad moim wałem napędowym. Nie potrafiłem mu wytłumaczyć jak powinien zabrać się do pracy, bo nie znał ani rosyjskiego, ani angielskiego, a na migi był oporny. Widać było, że wymienia krzyżak nie po raz pierwszy, ale w obliczu nieoczekiwanej trudności potrafił tylko zmusić się do kolejnych powtórek tego samego, błędnego działania. Z uporem maniaka, cierpliwie, bez emocji wciskał bolec po raz dziesiąty i dwudziesty, nie zastanawiając się dlaczego nie chce wejść. W pewnej chwili przypomniało mi się dziecko próbujące wetknąć kwadratowy klocek w okrągły otwór. Nie zniechęcone kolejnymi próbami, będzie tak walić klockiem w okrągły otwór aż się znudzi, albo klocek zrobi się okrągły i wejdzie w dziurę.


Tyle razy spotykałem się z podobnymi sytuacjami, że przestało mnie to irytować, a zaczęło intrygować, zastanawiać czy to brak inteligencji, czy nadmiar cierpliwości. Ludzie z Dalekiego Wschodu mają niezwykłą umiejętność cierpliwego wykonywania dręcząco prostej pracy. Potrafią uczyć się Kung Fu przez całe życie, albo trwać w medytacji przez lata. Ale niezwykle trudno jest im znajdywać rozwiązania technicznych problemów, wyciągać wnioski, przewidywać konsekwencje. Tak ma większość społeczeństwa, ale nie brakuje tu wybitnych jednostek. Przecież ktoś musi te Toyoty projektować, aby potem rzesze pracowników z uśmiechem na ustach mogły te samochody składać lepiej niż dziś to robią automaty.
Jakimś cudem pustkę po odrzuceniu, przez cywilizację zachodnią, kościoła chrześcijańskiego, wypełnił tak zwany new age, nowa forma wiary zbudowana z dalekowschodnich klocków. Coś co zupełnie nie pasuje do naszej, białej mentalności stało się modne i powszechnie praktykowane. Oczywiście musiało ulec modyfikacjom, aby na ten przykład yoga stała się strawna dla normalnego, zachodniego umysłu. W moim mniemaniu, ten paradoks najlepiej pokazuje jak różni się mentalność wschodnia od zachodniej. Łatwiej jest zrozumieć mongolskiego kierowcę ciężarówki, który z naszego, zachodniego punktu widzenia, bezmyślnie wjechał do rzeki, kiedy zrozumie się na przykład czym była i czym jest yoga dla Indyjczyka i co z tego można sprzedać kolejnemu adeptowi, który przyszedł na lekcję do fitness clubu, bo ktoś mu powiedział, że yoga to najlepszy lek na stres.

 

 

 

Kolejnego dnia dojechaliśmy nad jezioro Tariat, pod wulkan Khorgo. Pisałem o tej pięknej okolicy w poprzedniej książce o Mongolii, więc teraz skupię się na czymś nowym. Jak grzyby po deszczu powstają nad jeziorem ger-campy. Takie ośrodki wczasowe w stylu mongolskim. Kilka nowoczesnych jurt okrągłego kształtu, pokrytych super termoizolacyjnym i wodoodpornym materiałem, zamiast wojłoku jak w przypadku jurt pasterzy. Niektóre ger-campy mają bieżącą, gorącą wodę i czyste kibelki, inne, te tańsze, dają tylko dach nad głową turysty.

 

 

No właśnie, ale biały turysta stanowi ledwie procent tutejszych przyjezdnych. Reszta to nowocześni ludzie z miast, nie tylko Ulaan-Baataru. Jak to się dzieje, że popkultura z Zachodu tak szybko i łatwo staje się codziennością dla społeczeństw, które ledwie kilkadziesiąt lat temu zrozumieli, że samochód a nie koń jest przyszłością? Skoro turystykę wymyślił biały, w dodatku Niemiec, to dlaczego nagle, w ostatnich kilku latach, bogatsi Mongolczycy miast wydawać nadwyżki finansowe na typowe mongolskie uciechy, zmuszają się do pędzenia po dziurach dwa dni, aby zobaczyć wulkan? Wcześniej oglądały go tylko kozy, bo na jego stokach rośnie trawa, oraz radzieccy naukowcy.


Czyżby model popkultury jaki w przeważającym stopniu został stworzony w USA, tak idealnie pasował do gustów i potrzeb każdej kultury, nawet odmiennej konceptualnie? Okazuje się, że społeczeństwo stworzone na podstawie norm materializmu dialektycznego, w krajach komunistycznych, nie było do końca szczęśliwe. A kraje burżuazji kapitalistycznej odniosły na tym polu sukces, bo kilku łebskich burżujów znalazło sposób na zarobienie niezłej kasy na tym, że uszczęśliwią każdego, szarego Kowalskiego. Nie da ci Lenin, ani Stalin tego co może dać ci Rockefeller. No i okazuje się, że magnetyzm kultury materialnej, pieniądza, konsumpcji, też można sprzedać na Dalekim Wschodzie. Tutaj też chcą uprawiać jogging, jeździć na wakacje, byle gdzie, chociażby zobaczyć wulkan, maziać po I-phonie, komunikować się ze wszystkimi znajomymi za pośrednictwem facebooka i wymieniać nieistotne informacje. Okazuje się, że ten sam model papki popkultury można sprzedać nawet dzikim plemionom Amazonii, albo reeksportować yogę stylu zachodniego do fitness clubów w Bombayu. Chociaż nadal pozostaje kwestia czy Mongolczycy chcą żyć jak Niemcy, bo tego potrzebują do szczęścia, czy też chcą być tak bogato szczęśliwi jak Niemcy, więc próbują żyć w stylu zachodnim?

 

 

Leżąc w hamaku, w cieniu pachnących iglastą żywicą cedrów i modrzewi, patrząc z wysokości przełęczy na dolinę jeziora Tariat z jednej strony i wulkan Khorgo z drugiej... Wisząc w hamaku jak szukając straconego sensu podróży. Porównując wulkan z dziś, z tym sprzed dwóch lat, panoramę ze szczytu, na który wszedłem dziś, z panoramą z innego szczytu, na który wszedłem wtedy. Mimo kilkunastu lat praktyki w poznawaniu tego, co najlepsze w kulturze Wschodu, nie zbliżyłem się ani na milimetr do wschodniego myślenia. Nadal tkwię w kartezjańskim układzie odniesienia, wyznaczam cele, poznaję, porównuję, klasyfikuję i poszukuję sensu w uleganiu poruszeniom umysłu, powrotom do miejsc sprzed lat, wspomnień dźwięków, które już wcześniej słyszałem i zapachów, które już wcześniej wąchałem. Kilkanaście lat w podróży i nadal nie umiem znaleźć sensu w tym co robię. Kompulsywna pogoń za wolnością, która oddala się jak horyzont, a w chwilach zwątpienia usilne racjonalizowanie, aby znaleźć siły do dalszego biegu.

 

Gdyby tak móc spojrzeć na to co było z jednej strony przełęczy, ogarnąć i podsumować patrząc chłodnym okiem orła, a potem obrócić głowę o 180st., tak jak to robi orzeł siedzący na czubku skał szczytu i spojrzeć na drugą stronę przełęczy, na to co będzie. Można by wtedy ułożyć bardziej trafny plan, nie zdawać się na los, nie czekać na szansę, ruszyć stanowczo do celu. Ale to się udaje tylko nielicznym. Zwykle biegnie się od przyjemności do stanu euforii, starając się zapomnieć nieświeży farsz pomiędzy. Na Zachodzie stworzyliśmy społeczeństwo wolnego czasu. Już nikt nie pamięta, że sto lat temu ‘wolny czas’ był rarytasem dla szlachty i to w dodatku bogatej. Nauczyliśmy się rozwodzić nad wspaniałymi chwilami, które minęły i czekać na te, które obiecuje nam czas przyszły. Najtrudniejszym stało się trwanie, właśnie to co wychodzi ludziom Wschodu najlepiej.

 

 

Obserwowałem dziś orła na sznurku, który siedział zgarbiony na trójnogu z poprzeczką, czekając na turystę z fantazją, który zechce się z nim sfotografować. Wtedy właścicielka brała grubą rękawicę i podnosiła go w powietrze. Pomiędzy tymi opłaconymi chwilami trwał i toczył wzrokiem spode łba dookoła. Przyglądały mu się kozy zjadające papierki po cukierkach. Ta którą jadłem w pierogu już przestała trwać. Ta cała sytuacja dała mi do myślenia. Ciągle uczę się tego samego, trwania tu i teraz. Z tym jest podobnie jak z jedzeniem. Jeśli to co jesz jest diabelnie smaczne, to na pewno nie jest zdrowe. Trwanie też smakuje jak kasza albo zwykłe pyry. Trzeba dużego wysiłku aby smakowało jak lody orzechowe w upalne, wakacyjne popołudnie.