Planowaliśmy przejechać dziś jeszcze połowę drogi do Delgertsort. Ale chińscy budowlańcy dróg sprezentowali nam ponad 120 kilometrów asfaltu. To bardzo miła niespodzianka, kiedy podróżuje się po Mongolii. Mogłem rozluźnić nieco skupienie na prowadzeniu samochodu i miast wypatrywania dziur w szutrówce, poświęcić większą część uwagi podziwianiu krajobrazu. W ten sposób ominęliśmy, nawet nie wiem kiedy, piaskowe i błotniste koleiny, a także potrafiące zatrzymać każdy pojazd terenowy, niczym się nie zdradzające, z pozoru zwykłe, suche połacie żwirowisk, z którymi się zmagaliśmy kilkanaście godzin, w deszczowy dzień, dwa lata temu. Tak jak samoloty sprawiły, że świat pokazał się mały i łatwo dostępny, tak asfaltowe drogi odarły bezludne przestrzenie Azji z tajemniczości, niepewności podróżnika, który wcale nie ma ochoty na zażywanie przygód w grzęzawiskach.


Zanocowaliśmy przy opuszczonej zagrodzie dla bydła. Dawała lichą, ale jedyną osłonę przed porywistym wiatrem, który jest nieodłącznym składnikiem pustki stepu. Tak jak słońce potrafi uprzykrzyć życie, ale także być wybawieniem. Pogoda zmienia się tu częściej, szybciej i bardziej dramatycznie niż w polskich górach. Rano może padać deszcz, duć lodowaty wiatr tak, że trudno jechać motocyklem i może być zimno, blisko zera. A jeszcze przed południem ciężkie, kobaltowe chmury rozpędzi ten sam lodowaty wiatr i stanie się on naszym sprzymierzeńcem, bo słońce, wychyliwszy się zza deszczowych chmur potrafi palić do żywego i tylko wiatr daje wtedy ochłodę, bo jedyny cień rzucamy na step my sami. Ale to wcale nie znaczy, że słońce będzie grzać do wieczora. Już za godzinę mogą nadpłynąć białe obłoczki, które swoim cieniem zmuszą podróżnika do zawdziania na tyłek, na powrót długich spodni, a na grzbiet i głowę polara z wiatrochronem. Tak jest tutaj codziennie, od czasów, gdy jeszcze nie było komu nazywać tej ziemi Azją.

 

Na ponad połowę dnia zatrzymaliśmy się pośród skał Baga Gazarin Chulu. Sprawiło nam ogromną przyjemność łazikowanie po kamienistych szczytach, gdzie krajobraz wydawał się bajkowym. Olbrzymie skały wyrosły tutaj na przestrzeni wielu kilometrów jak grzyby spod ziemi. Wiatr i deszcze wysmagały je i wyszlifowały na gładź. Potem czas sprawił, że popękały w równoległe szczeliny tworząc takie przekładańce, jak tort. Niektóre się rozjechały inne stoją tworząc znaczne wzniesienia, dające satysfakcję z ich zdobywania. W sumie krajobraz przypomina zaprojektowany, dla turystów park przyrodniczy, ułożony z gigantycznych, plastykowych, szarych klocków, jeden na drugim. Kiedyś pośród tych samych skał chronili się żołnierze Zanabazara, który próbował jednoczyć zantagonizowane plemiona mongolskie. Dziś na szczytach swoje gniazda mają orły. Z daleka, kiedy tak siedzą zgarbione na krawędzi, czarne na tle słońca, przypominają sępy. Również wtedy gdy się zrywają do lotu i szybują wysoko, kołują jak samoloty nad lotniskiem czekając na odśnieżenie pasa startowego.
Zupełnie tak jak dwa lata temu, pogoda następnego ranka zaskoczyła nas deszczem, mgłą i powalającym wiatrem. Zupełnie jak wtedy, wyjeżdżaliśmy przez skalne bramy w pustkowie, na pozór suchy bezmiar oceanu, ale poorany kanionami przez wodę, która zaraz potem, nie wiedzieć gdzie, znika.

 


Jeszcze przed południem odwiedziliśmy miasteczko Mandalgovi, gdzie po chwili dogoniło nas słońce. Kolejny odcinek chińskiego asfaltu dał nam ponownie okazję do nadrobienia czasu i szybkiego pokonania trasy do stolicy pustyni Gobi – Dalandzadgad. Zanocowaliśmy jednak 50 kilometrów przed miastem, chroniąc się pomiędzy pagórkami, przed wieczornym, zimnym wiatrem. Miałem tego wieczora trochę pracy przy samochodzie, trzeba było wymienić łożyska w tylniej piaście. Zaczerpnęły przez wadliwy uszczelniacz, chyba nieco wody z rzek północnej Mongolii.

 

Następnego dnia Dalandzadgad zrobił na nas po raz kolejny pozytywne wrażenie. Udało się nam uzupełnić wszystkie zapasy przed wyjazdem w pustynię, nawet znaleźliśmy sklep z częściami do Land Cruiserów, by uzupełnić nadszarpnięte zapasy części zamiennych. Via internet sprawdziliśmy równie naturalnie co bezmyślnie, co słychać w Europie. A na obrzeżach miasta natrafiliśmy na piątkowy festyn zorganizowany przez lokalną jednostkę wojskową. Były oczywiście mongolskie zapasy i wyścigi konne, mini wesołe miasteczko, stragany i obwoźne restauracje. Nie zatrzymało to nas jednak na długo, pognaliśmy karkołomną trasą, powyginaną trawersami na pagórkowatym przedgórzu gór Dzun-Sajhny. Potem zatopiliśmy się na dwa dni pośród szczytów, koczując w zimnym wietrze pomiędzy skałami kanionów. Gwieździste wieczory, słoneczne dni i kilometry mordowania się na trekingu po szczytach. Sam nie wiem czy piękno krajobrazu roztaczające się ze szczytów jest warte mozolenia się na przełaj po piargach pod górę. Powtarzam sobie, że robię to dla zdrowia, aby na stare lata być ciągle dziarskim jak niemiecki turysta na wycieczce w tropikach. Ale tak naprawdę samo bycie tutaj już jest mięsiste od treści. Mało pozostało na Ziemi takich bezludnych miejsc. Jesteśmy na wakacjach od cywilizacji, która jak wiatr na stepie czasami mierzi, a czasami umila życie. Powietrze jest tu wolne od brudu z fabryk. Nie ma w nim wibracji hałasu miast i wsi. Nawet tego niezauważalnego, kiedy jadąc do babci na wieś wydaje się nam, że jest cicho. Ale cicho nie jest. Tutaj słychać tylko szum wiatru w skałach i piski bobaków ostrzegających się przed ludźmi. Ale przede wszystkim mamy wakacje od tego złego, czego nie widać, od tych wszystkich, nowoczesnych narzędzi wydających na świat różne pola magnetyczne, które nie wpływają tak dobroczynnie na nasze ciało, a więc i psyche, jak wibracje Ziemi.

 

Czasami obserwuję jak ludzie się cieszą, że nie mają zasięgu komórki na wakacjach, czują się wolni i na końcu świata. Przynajmniej dopóki nie zechcą zadzwonić by sprawdzić czy żona dalej wiernie czeka, a firmy jeszcze nie zlicytowali komornicy. Tak teraz ja się czuję, tu na pustkowi, wolny od ciężaru cywilizacji. Przynajmniej dopóki jutro nie zechcę pojechać dalej, albo włączyć wieczorem, pilotem, audiobooka. Nawet wiecznie podróżujący ma jakieś korzenie. Wrośnięte tak głęboko w uzależnienie od codziennych przyjemnostek, albo z drugiej strony, od sposobu na życie, że trudno znaleźć motywację na ich wyrwanie. Wielokrotnie pisałem o tym, że podróżnik to nie ten, którego motywuje do przemieszczania się szukanie idealnego miejsca na Ziemi, ale ten, który obrał sobie przemieszczanie się za cel sam w sobie. Więc jest cudzoziemcem nawet we własnym domu i domownikiem na pustyni Gobi. Pod warunkiem zachowania wolności wyboru i możliwości ruchu. Szachowy pat wydaje się w tej sytuacji najgorszą karą.

 

Z tymi zanieczyszczeniami magnetycznymi środowiska nowoczesnego człowieka, jest pewnie tak jak z samochodami. Dziury w jezdni niszczą samochody, ale te o mocniejszej strukturze i zawieszeniu, tak jak prawdziwe terenowe, niszczą się w mniejszym stopniu. W końcu jednak przychodzi kres drogi. Podobnie z ludźmi. Ci z wrodzonym, lepszym zdrowiem, albo większą stabilnością energetyczną, urodzeniową, są bardziej odporni na komfort życia cywilizowanego człowieka. Ale plastykowe żarcie, zły tryb życia i komóra przy uchu, też destabilizuje ich zdrowie, albo harmonię energii ich ciała i w końcu każdego to doprowadza do końca drogi. Można żyć na pustkowiu, żyć w harmonii ze sobą i tym co na zewnątrz, a potem umrzeć z podniesioną głową. Ale można też żyć przyjemniej w mieście, a na stare lata włóczyć się po lekarzach. Z długością życia to inna sprawa. Do najdłużej żyjących należą Japończycy i Białorusini. Dawno przeskoczyli tych z doliny Hunzah. Jedna kobieta z Białorusi ma 122 lata. Jak się tak dobrze nad tym zastanowić to cholernie długo.


Następnego ranka wyruszyliśmy na zachód, w pustynię, w nieznane. Od dziś zaczynamy prawdziwą podróż. Właśnie po to tu przyjechaliśmy. Po to namówiliśmy Karstena, aby nam zasponsorował paliwo i po to włóczyliśmy się po północnej Mongolii, aby teraz zjeść tą wisienkę na mdłym torcie. Szkoda, że nie jesteśmy tu sami, jak za dawnych lat, kiedy wszystko co przed nami było nowe, a to co za nami nie miało znaczenia. Być samowystarczalnym i wolnym od ograniczeń. Takiej wisienki z tortu dziś nie dostaniemy. Ale lepsza namiastka niż nic. Z podróżą samotną jest jak z piciem wódki. Wszyscy wiedzą, że picie wódki w samotności, do lustra, to nic przyjemnego. Bo wódka jest po to, aby jednoczyć i łączyć w grupy wzajemnie śpiewające „hej sokoły”. Ci którzy piją w samotności, to straceńcy, albo alkoholicy, a na pewno dziwni, więc lepiej się z nimi nie zadawać. Z tym, że picie w samotności, tak jak podróżowanie samemu, nie służy niczemu innemu tylko piciu, albo podróżowaniu. Wtedy lepiej czuje się smak wódki.

 

Więc skoro świt przejechaliśmy skalną bramę kanionu Dungenee i wyjechaliśmy w suchy step. Sam nie wiem czemu to się nazywa pustynią. Aby zobaczyć to co każdemu, północnemu Słowianinowi kojarzy się z Saharą, musieliśmy jechać po dziurach pół dnia. Długa diuna, erg, albo po mongolsku els, zaczęła się już pokazywać w połowie drogi. Szeroka, lekko tylko zielona dolina, z terenami zalewowymi po środku, flankowana była z obu stron czarnymi skałami. Jechaliśmy nią dwie godziny do przełęczy. Wszystko tutaj ma makro skalę. Dolina Tuhmijn o której mówię, jest szeroka na 25 kilometrów. Więc i góry ją ograniczające wydawały się niskie i szare, za mgłą odległości.


Zatrzymaliśmy się po środku tej pustki na przerwę śniadaniową. Karsten i Stefan usmażyli sobie niemieckie parówki, a my zjedliśmy sałatkę ze świeżych warzyw. Mongolia tak się cywilizuje, że nawet zaimportowała zwyczaj jedzenia świeżych sałatek, jak Polska w latach ’80-tych. Wegetarianie w podróży po Mongolii, bez trudu znajdą teraz w każdej wiosce pomidory, ogórki, ziemniaki, szczypior, kapustę itp. Ogródki warzywne, wraz z boiskami do koszykówki, to teraz najnowszy trend. Może za parę lat Mongolczycy będą mogli przejść na prawdziwy buddyzm, to znaczy nie jeść mięsa. Jak na razie, od XVI wieku mają dyspensę na zabijanie zwierząt.


Za przełęczą spotkaliśmy kilka wypełnionych turystami UAZów 452. Czyż to nie przyjemniejszy sposób podróżowania? Przylecieć samolotem dokładnie tam gdzie się chce. Kierowca zawiezie, opowie, zakwateruje w ger-campie, zorganizuje wielbłąda na przejażdżkę i przygotuje obiad. A wszystko to taniej niż przyjechać tu własnym samochodem. Czy podróżnik zrozumie turystę?

 

Na razie, tuż za przełęczą droga znacznie się pogorszyła. Tarka była niemiłosierna, więc jechałem w tempie piechura. Karsten pewnie się denerwował, ale nic przez CB radio nie komentował. Może uznał to za test cierpliwości. Droga była tylko jedna, prosta jak struna i z pozoru płaska. Kiedy zwolniliśmy tempo, część percepcji można było poświęcić na podziwianie krajobrazu. Świat zwalnia tempo, kiedy i my luzujemy konie ambicji bycia pierwszym, szybszym, ulegania owczemu pędowi. Nigdy nie rozumiałem dlaczego ten wyścig nazywa się szczurzym, skoro wygląda na owczy. Może dlatego, że szczur kojarzy się ze sprytem, a owca z tępotą. 

 

Po prawej, północnej stronie, otworzył się widok na niskie, stołowe w kształcie wzniesienia. Wyglądały jak usypane z mokrego piasku terasy, poorane przez spływającą wodę na brzegach. Na całej długości krawędzi, ściany prezentowały się jak ciężkie kotary z białym paskiem falbanki w połowie długości. Na tle tych plackowatych gór, zobaczyliśmy kilka zabudowań pasterskich. Oprócz białych jurt, były tam także zadaszone schronienia dla bydła, z murowanymi z kamienia ścianami, oraz regularne, parterowe domki. Pewnym novum były traktory.

 

Po lewej, południowej stronie, góry przesłoniły już w całości wydmy szarego, w południowym słońcu, piasku. U podnóża elsu pyszniła się zieleń krzewów i trawy. Gdzieś tu, niedaleko, jutro będziemy musieli przekroczyć długą na prawie 90 kilometrów diunę, aby wjechać w południową część Gobi. Tymczasem rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na obóz. W pierwszym miejscu natrafiliśmy na szlaban i zakaz wjazdu. To tereny turystyczne. Zauważyliśmy kilka ger-campów i farm wielbłądów. Teraz, po drugiej stronie szlabanu zobaczyliśmy pielgrzymującą do piasku karawanę baktrianów z usadowionymi pomiędzy ich garbami, w udawanej ekstazie, turystami. Rozumiem wyjazd na wydmę, na wschód, albo zachód słońca, ale w samo południe! To tylko można western kręcić.

 

Dziwiliśmy się pieczonym na grzbietach wielbłądów turystom, ale za chwilę sami, w pełnym słońcu, smagani piaskiem przez wiatr, zaparkowaliśmy na przedgórzu elsu, nad brzegiem strumienia, wypływającego ze źródła Saryn. Do najlepszej pory zdjęciowej pozostało nam pięć godzin ukrywania się w cieniu samochodu, zabijania czasu na wakacjach. To jakby zapalać cygaro banknotem studolarowym. Można wytracać czas w pracy, ale na wakacjach tego robić nie wolno. Na chwilę zabawił nas drink, zrobiony z pepsi i Czingis Chana. Ale wódka to nie trawka, tylko wydłuża czas. Najlepiej chwycić się za książkę.
W ten czas pustynnego gorąca, płynącego wprost ze Słońca, kiedy pierwszy plan widnokręgu ogranicza się do krzewów w piasku i samego piasku, a dalszy plan do wydm - co ja mówię - gór usypanych z tego samego piasku, szczegóły nabierają znaczenia. Kolczaste, szaro-zielone krzaki, o wytrzymałości większej od człowieka, czepiają się piachu tworząc kolonie. Z tej codziennej walki o wilgoć, stresu powodowanego przez jej brak, jak z górala wychodzi ich zacięta, twarda, złośliwa w stosunku do obcych natura w postaci kolców przebijających opony mopedów lokalnych pasterzy.

 

Kolonie krzewów są duże, łatwo je zauważyć. Ale po chwili ślęczenia w cieniu, spostrzegam wielbłądzie gówna, a potem miękkie, plackowate ślady ich właścicieli. Następnie pomiędzy nimi zobaczyłem małe, nadruchliwe mrówki. Nigdy się nie zatrzymują w biegu. Są precyzyjną, drogocenną cząstką samowystarczalnej, dobrze zorganizowanej, konfucjańskiej całości. Doskonale znają swoje miejsce w hierarchii, swoje prawa i obowiązki. Nie wiedzą tylko, że istnienie całości w harmonii, zależy od ich krótkowzrocznej karności. Za poczucie bezpieczeństwa w grupie, uznanie zasług i bycia potrzebnym, płacą pracą małego trybiku. A czym my ludzie się od nich różnimy?

 

Góry za plecami się wypiętrzają. Piasek przede mną się przesypuje z wydmy w wydmę. Wiatr szarpie umęczone krzaki. Woda w strumieniu żłobi kanion. Mrówki noszą swoje magnetyczne informacje o rozpoznaniu terenu, a my tu nie pasujemy. Tak przyklejeni do wehikułów, namiastki domu i tego co znamy, pośród bezdusznej przyrody. Nawet para orłów, kołujących wysoko, tyleż majestatycznie co sępio, są częścią tego obrazka, dla was pocztówki z Gobi. Ale za każdym kadrem fotoaparatu i każdym piórem sunącym po papierze, siedzi człeczyna. W tym wypadku walczący o cień ze słońcem. Czas na kolejnego drinka, może on pomoże lepiej zrozumieć stosunek harmonijnej całości do świdrującej ją z upodobaniem jednostki.