O świcie, tuż po wschodzie słońca, wyruszyliśmy w dalszą drogę na zachód, dnem wyschniętej rzeki Dzulganajn. Ślady kół UAZa niedługo znikły i pozostały nam jedynie słabo widoczne koleiny, prawdopodobnie sprzed roku lub dwóch. W miejscach, gdzie wiosenna woda z roztopów wyżłobiła grunt, nikły i tylko świadomość, że poza dnem rzeki nie ma co szukać drogi, utrzymywała nas ciągle w kanionie. Jego brzegi czasami budowały wysokie, pomarańczowe piargi, osypujące się wielkimi blokami zlepionego dawną siłą piasku. Czasami rzekę Dzulganajn ograniczały wydmy jasno-żółtego piasku. Woda na wiosnę podcinała im nogi, a letnim wiatrem wydmy atakowały ponownie.
Jechaliśmy tak godzinę, coraz wolniej, bo dno stało się bardziej kamieniste. W pewnym momencie zauważyłem dochodzący z południa, do naszej rzeki, inny kanion i słabe ślady UAZa na jego dnie. Skręciliśmy w niego, bo prowadził do głównej drogi. No...po prostu bardziej wyjeżdżonej w piasku. Jeździ tędy może jeden samochód na dzień. Ale my go nie spotkaliśmy, ani dziś, ani wczoraj. Przecież to Mongolia. Odjąć przeludniony Ulaan-Baatar i zostanie 1.3 osoby na kilometr kwadratowy (w Polsce 125 osoby). Z czego większość mieszka na północy, gdzie jest zielono.

 

Lekko zboczyliśmy z głównej aby dostać się do źródełka wody Naran-Dac, pośród dziwacznych formacji białych piargów. Z daleka przypominały blokowiska rozłożone na pagórkach, po środku suchego stepu. W podróży po Gobi nieocenioną pomocą stają się stare mapy wojska radzieckiego. Można łatwo znaleźć wodę oraz potrzebną drogę. Dopiero w zachodniej Gobi, ja ją nazywam dolną, jak Dolny Śląsk, ponieważ można tu zjechać poniżej 1000m n.p.m., a więc dopiero w dolnej Gobi źródeł jest o wiele mniej. Co skutkuje brakiem wiosek i pojedynczych jurt pasterzy.

 

Po kolejnej godzinie dotarliśmy do najważniejszego w dolnej Gobi, rozwidlenia dróg. Na północ odchodzą dwa szlaki, do odległych o 160km Bayangovi i Bayanlig oraz o 170km Szineżinst. Ze wschodu przyjechaliśmy my. Lonely Planet określa ten kierunek jako przeznaczony dla bardzo zdeterminowanych i dobrze wyekwipowanych, samotnych podróżników. Ja sądzę, że coraz częściej przewodniki Lonely Planet chrzanią głupoty, podając łatwo strawną papkę dla turystów, rozmieniając na drobne swoją, przez lata budowaną markę poradników dla profesjonalistów.

 

Na południe od naszego skrzyżowania odchodzi wyjeżdżona samochodami wynajętymi przez turystów, ścieżka do klifów Khermen Tasv, oraz do miejsc, gdzie można znaleźć skamieliny sprzed milionów lat. Na zachód nie odchodzi żadna droga. Tamten rejon będzie wymagał ode mnie kolejnej podróży do Mongolii. Właśnie wczoraj podjąłem spontanicznie decyzję, że jest tu zbyt pięknie i ciekawie, abym pozostawił ten rejon nie spenetrowany. Mam przesyt Mongolii północnej i środkowej, ale na Gobi na pewno wrócę, tyle że sam i z dostateczną ilością czasu aby szwendać się bez celu tam gdzie dusza wołać mnie będzie.

 

 

 

Ze wspomnianego skrzyżowania skręciliśmy na południe, do Khermen Tsav. Droga już po chwili pokazała swoje rogi. Przecinaliśmy kilka dolin wypełnionych piachem. W jednej z nich musieliśmy wdrapać się na wysoki klif po grząskim piasku. Dopiero za którymś tam razem udało się tego dokonać. Wprzódy trzeba było znaleźć najłagodniejszy podjazd.
Ślady, które nas prowadziły, to znikały, to pojawiały się na powrót. Mieliśmy punkt na GPSie i w oddali widok ‘płonących’ klifów. Ostry pomarańcz piargowych osypisk, mocno odróżniał się na jednolicie, szarożółtym, płaskim po horyzont krajobrazie. Jednakże dopiero po godzinie jazdy, kiedy zbliżyliśmy się do ostatniej doliny, której południowy brzeg wyznaczały pionowe, pomarańczowe osypiska, dotarło do nas monumentalne piękno celu, do którego zmierzamy. Chciałem tu dojechać z powodu małego, wyblakłego zdjęcia z zakupionej w Dalandzadgad mapki, pomimo, że to nie po drodze. Zdjęcie miało się tak do rzeczywistości jak słowo ‘kosmos’ do tego co widzą zza iluminatorów kosmonauci. Dodatkowy opis wskazujący Khermen Tsav jako miejsce dla fascynatów skamielin wręcz obowiązkowe, bardziej mnie zniechęcał. Jednak przyjechaliśmy tu, a uroda Khermen Tsav dopiero zaczynała nas porażać.

 

 

Długi na kilkanaście kilometrów obryw, odsłaniał jakby dolną, pomarańczową warstwę piargów. Pokazywały się falbanką, jak kolorowa halka spod spódnicy. Pocięte były przez spływającą wodę i po prostu przez erozję. Trzeba było objechać ten masyw dookoła, był zbyt wysoki i stromy, aby go sforsować samochodami. Po jego zachodniej stronie pokazały się nam samotne, gigantyczne ostańce, ulepione z pomarańczowego zlepieńca. Do złudzenia przypominały krajobrazy z Sedony, z Arizony i plenery westernów, jakie każdy pamięta z dzieciństwa. Co innego jednak technicolor, nawet w kinie, a co innego zobaczyć coś takiego na własne oczy.

 

Jest coś w naturze takiego, co przyciąga wzrok, jakby rzeźbiarz przyrody znał kody dostępu do czujników naszego zachwytu. Plastyczny pejzaż fantazyjnie pociętych przez czas klifów, plus ostre kolory od brązu, przez czerwień i pomarańcz, do żółci i bieli, efekt stuprocentowej atrakcji turystycznej murowany. W takich chwilach często zastanawiam się, czy wrażliwość na piękno natury jest dana wszystkim ludziom w standardowym wyposażeniu. Czy ci z miasta, którym życie na kupie jak w mrowisku daje satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa, a przyroda kojarzy się z bzyczeniem natrętnego komara, albo karaluchem na kafelkach kuchni... czy oni też są zdolni do zachwytu nad pięknem krajobrazu? Czy oni są ubożsi, czy mają coś w zamian? Może miejska wersja człowieka jest w stanie doświadczać czegoś, co mnie jest obce?

 

W naturalny sposób spowolnieni urokiem natury, z wolna zagłębialiśmy się w przestrzeń usianą kosmicznymi kształtami i kosmicznie odrealnioną od tego co znamy. Jednak gdzieś w duszy taki bezład kolorów i kształtów grał nam jak symfonia Strawińskiego, bez fałszu, jakby pokazując w naszym umyśle to miejsce, które już od dawna było nasze, ale dopiero dziś zostało uwrażliwione i przyjemnie wibrowało. Przecież kiedy spotykamy osobę, w której się zakochujemy, to czujemy się tak jakbyśmy ją znali od dawna. Może więc sekret uwrażliwienia na piękno natury leży w tym, że to co postrzegamy oczami, jest jedynie impulsem do odkrywania piękna w sobie. „Zobaczyć świat w ziarenku piasku” – dojrzeć jego piękno we własnym wnętrzu. Może to tak działa jak wódka, która nie jest twórcą dobrego nastroju, ale jedynie impulsem do tego abyśmy ten dobry nastrój sami sobie stworzyli?

 

Dużo pytań bez odpowiedzi. Ale uniesienie spowodowane pięknem natury, stworzyło tutaj, teraz taki podniosły nastrój, który powoduje chęć pytania i szukania. Poza tym łatwiej przekazać pisarczykowi urodę przyrody dając wskazówki gdzie szukać, niźli ją opisując. Nie każdy ma pod bokiem kunszt Orzeszkowej i Niemen, do ćwiczenia piękna słowa.
Mimo zbliżającego się dopiero południa, postanowiłem autorytatywnie, zatrzymać się w Khermen Tsav na resztę dnia i noc. W jednym z głębokich kanionów odnaleźliśmy eukaliptusy i rozbuchane w rozmiarach akacje. Dawały znakomity cień, dla dzisiejszego słońca w pełni. Wiatr szumiał w ich gałęziach, jak w lutni. Ospały dzień w lesie. Szurał też zeschłymi, poprzedniej jesieni, liśćmi, a ostre cienie i zimno kiedy tylko słońce przesłaniały gałęzie, dawały złudzenie późnej jesieni. Pamiętam takie popołudnia z dzikich noclegów w Portugalii. Ten sam gorzki zapach, zimny wiatr, żwir i piach. Brak tylko szumu oceanu. Odnaleźć coś znanego, kawałek cienia z fragmentem pamięci, pośród tego kosmicznego krajobrazu, to jak los na loterii. Być w Mongolii, na takim wydupiewie, że nawet pasterze wielbłądów tu się nie zapuszczają, a jednocześnie czuć się znajomo. To prawie jak oglądać film w TV, tylko bardziej namacalnie.

 

 

 

Po południu, kiedy słońce nadało ciekawszych barw otoczeniu, wyruszyliśmy na przechadzkę po okolicy. Nie nachodziliśmy się jednak długo, bo przydybał nas jakiś strażnik Texasu, z przedwojenną flintą na ramieniu i małoletnim synem do pomocy. Jakimś cudem udało się nam dogadać po rosyjsku. Przeczytaliśmy także opis jego funkcji, tu na pustkowiu widniejący po angielsku, na jego legitymacji. Jednak aby zadość uczynić jego namolnym wymaganiom, musieliśmy wrócić z nim do samochodów. Tam naocznie przekonał się, że nie jesteśmy poszukiwaczami skamielin na gapę i wreszcie sobie poszedł.

 

Na drugą przechadzkę wyruszyliśmy z Iwoną sami. Udało się nam wdrapać na najwyższy klif, rozdzielający dwa, urocze kaniony. Mogliśmy stamtąd podziwiać piękno Khermen Tsav z lotu ptaka. Udzielił się nam obojgu wzniosły stan myśli. W tej wyjątkowej scenerii poczuliśmy się wyjątkowi, a to że tu przybyliśmy stało się ‘ważną’ sprawą. W naturalny sposób żałowaliśmy tych, którzy w ostatniej chwili zrezygnowali z podróży z nami do Mongolii, bo minęła ich ta podniosła chwila ujrzenia Khermen Tsav. Jakże łatwo popadliśmy w megalomanię patrząc na mega powalający pejzaż dookoła. Nie znam jeszcze źródeł nieodpartej chęci dzielenia się z innymi tym co sprawia nam przyjemność. Może to ma potwierdzić, że wszyscy jesteśmy wrażliwi na to samo, a w ciżbie takich samych raźniej.

 


Tymczasem w opozycji do czerwieniejącego słońca, nad fioletowym, odległym widnokręgiem zachodniej Gobi, na wschodzie, na niebo wyskoczył Księżyc w pełni. Zawisł... ogromny... tuż nad pomarańczowo rozpalonymi klifami, nadając im swą osobą jeszcze bardziej nierealnego dla Europejczyka wyrazu. Niebo granatowiało powoli, a klify bledły w zimnym blasku Księżyca. Rozpaliliśmy małe ognisko, zresztą jak co dzień, bo na pustyni Gobi drewno zawsze jakieś się znajdzie. Ciepły kolor ognia nadał przyjemniejszej barwy kanionowi, w którym nocowaliśmy. W niezmąconej ciszy, nieporuszone naszą obecnością, pustkowia zatapiały się w nocy. Dawno nie mieliśmy tak ciepłego wieczoru. Rano czekał nas powrót do rozstai dróg, na których, na tablicy Parku Narodowego, ktoś z Polski przykleił, obok naszej naklejki, swoją i to dziś rano. Bo wczoraj tej naklejki nie było. Taki dziwny zbieg okoliczności.