Następny dzień obfitował w wydarzenia. Już o świcie wjechaliśmy na mongolską, szutrową tarkę i skierowaliśmy Toyoty wprost na wydmy. Jest tu taki, wąski przesmyk pomiędzy górami piachu, zaznaczony na mapach wojskowych już w latach ’70-tych. Więc albo wydmy Khongoryn Els się nie przemieszczają, albo... sam nie wiem co. Jednak mimo głównej drogi wiodącej przez przesmyk do wioski Sewrej i tak musieliśmy walczyć z piachem. Silnik dawał z siebie co mógł, a koła robiły pod siebie. Można było oczywiście spuścić trochę powietrza z opon, ale udało się i bez tego. Przydałby się jednak na takie okazje jeszcze większy silnik... tak ze sześć litrów.
Kiedy wreszcie wygrzebaliśmy się z piachu i przekroczyliśmy diunę Khongoryn na wskroś, pomyliłem drogi i pojechaliśmy trudnym skrótem, dookoła podnóża masywu Namgan. Teraz już jechaliśmy na jedynce, przecinając prostopadłe, niezliczone, suche strumienie, a każdy z nich wyżłobił sobie głęboki kanion. Powoli przygotowywani byliśmy przez przyrodę na przywitanie czarnego, mrocznego, nieprzyjaznego dla życia, krajobrazu powulkanicznego tufu. Z grobową atmosferą tego pejzażu zderzyliśmy się dopiero po śniadaniu. Ale wcześniej odwiedziliśmy wioskę Sewrej.

 

 

 

Sewrej to typowe miasteczko pustyni Gobi. W błędzie byłby ten, kto sądzi iż pustynia Gobi jest wytrawiona z ludzkich osad. Sewrej istnieje na przekór oczekiwaniom mieszczuchów z kraju białego ptaka na tle czerwieni. Kiedy doń wjechaliśmy zaczęło mżyć... właśnie co to za pustynia, gdzie góry toną we mgle, a turysta przywdziewa palto, by chronić się przed deszczem. Musieliśmy odczekać kilkanaście minut do dziewiątej, aż miasteczko ożyło. Pierwszy zjawił się gość od podlewania krzewów na głównym placu wioski. Tworzy go kilkanaście murowanych, za króla Popiela chyba, budyneczków, reszta to obudowane wysokimi, drewnianymi płotami jurty.
Tuż po podlewaniu kwiatków pojawił się miejscowy pijak i kupił w dopiero co otwartym sklepiku, setkę wódki, na rozruszanie kości. Przy tej okazji Iwona cyknęła nam z pijakiem fotkę. A to z tego powodu, że w Sewrej mieszkają Mongolczycy z genami Ujgurów. Ich twarze są zupełnie inne od tych z północy. Ciemne, bardzo ostre rysy, wydatna szczęka, duże oczy, bardzo szeroko rozstawione kości policzkowe. Z profilu przypomina łeb robota 3PO z „Gwiezdnych wojen”. Wysoko uniesiona potylica, na żylastym, cienkim karku. Reszta charakteru postawy to długie nogi i krępy tułów z wciśniętą w barczyste ramiona ciekawą głową. Niektórzy szybko łysieją.

 

Diabelnie mi zależało, aby posiedzieć w tej wiosce z godzinę. Ale w podróży w grupie zupełnie jak w małżeństwie. Konieczność codziennych kompromisów wyklucza szczęście jednostki. Albo szczęście jednostki może urodzić się jedynie z kompromisu. Trzeba podstępem wymusić na partnerze zainteresowanie tym tematem, który jest dla nas ważny. Niemioszki szukały gazaru-restauracji. Znalazł się taki, a Iwona zamówiła matolinę w damplingach, znaczy buz, czyli momosy-pierogi z koziną oraz słoną kawę. Gazar dopiero co się otworzył, więc przyszło nam czekać na danie.

 

Tymczasem kontemplowałem dopasowywanie moich wibracji do drgań duszy Sewrej. Zauważyłem dwie wiaty z ławeczkami, na wzniesieniach, ponad centrum. A także świeżo odmalowane, drewniane płotki wokół banku i siedziby gminy. W oddali zaś, całe hektary jurt, podzielone kwartały wysokimi płotami. Potem w me oko wpadły wielkie anteny, nie tylko telefonii komórkowej. Za chwilę z megafonu popłynęła muzyka, lokalne radio nadawało mongolskie disco-polo przerywane reklamami. Pod bankiem zrobiło się tłoczno.
Najpierw przyjechały Toyoty z garniturowanymi pracownikami. Podniosły się rolety za zakratowanymi oknami. Po chwili zjawili się petenci. Podjechała nowa Toyota V8, w Polsce za około 400tys. zł. Pewnie lokalny oligarcha hodowli wielbłądów. Ale i pijaczek zaszedł do banku, może po rentę dla mamusi.

 

Jednym słowem o dziewiątej miasteczko ożyło, tuż przed, było martwe jak ta pustynia wokół. Gdyby tak lekko przymrużyć oko, to rokersi na chińskich mopedach, stojący pod bankiem, mogli by zagrać rolę cowboyów z koltami przy pasie. Poranek to dobry czas na rabunek banku, więc zza zaułku mógłby leniwym krokiem wyjść Butch, znaczy Paul Newman, a z przeciwka Sundance, czyli Robert Redford. Spotkaliby się, jak gdyby nigdy nic, u drzwi banku, który nawet bez mrużenia oka wygląda jak meksykańska rudera z gotówką wewnątrz. Wszystko mogłoby się odbyć tak, jak zaplanowali scenarzyści z Hollywood, specjaliści od wodzenia naszych zmysłów na pokuszenie. Wszystko by pasowało, gdyby nie ta mżawka. Każdy z nas lubi wierzyć w bajki. Dają nam furtkę bezpieczeństwa od codziennego stresu. Ja dałbym bardzo dużo za rolę Sundance, aby tylko nie musieć wracać do mojej rzeczywistości. Wyskoczyć z przyjacielem naprzeciw setki karabinów, nadal marząc o Australii. Jestem pewien, że dałbym radę to zrobić.

 

Za Sewrej mżawka przeistoczyła się w regularny deszcz, czarne skały w wianku zieleni i żółci, zamglone i odludnione, przeniosły nas do Szkocji. Ze dwie godziny później, jadąc irytująco wyboistą drogą, dotarliśmy do skał z petroglifami. Iwona miała używanie, Stefan oko do wynajdywania kolejnej, kamiennej sztukaterii sprzed 5000 lat. Karsten swoim niemieckim, inżynierskim umysłem nie mógł pojąc, co my tu robimy, a ja miałem to wszystko w dupie. Marzeniami byłem daleko od tej nędznej rzeczywistości, a lękiem badałem mapy, w nadziei znalezienia dalszej drogi.

 

Ta droga wszelakoż wiodąca przez piękne pejzaże, kosmicznie bezludnych skał, w końcu się skończyła. Tak gdzieś w okolicy południa. Straciliśmy ponad godzinę na jeżdżenie na przełaj, bez drogi, która skończyła się przy jakiejś jurcie. Płaskie pustkowie poorane strumieniami płynącymi na wiosnę z gór. Dwa oceany, jeden niebieski nad nami i drugi szary pod nami. Stykały się na widnokręgu. Człowiek jest w stanie zgodzić się na wszystko, pod warunkiem stopniowego dawkowania. No może poza kapaniem wody z kranu, albo stukania krzyżaka na wale napędowym.

 

Nam los dawkował powoli, zwiększając dawki, dzikość pustyni Gobi. Krajobrazy były tak kolorowo cudowne, że nie zanotowaliśmy zanikania drogi, aż całkiem umkła nam spod kół. Teraz byliśmy gotowi na jazdę na przełaj. Na to co nie postało by w naszych głowach jeszcze tego ranka. Jechaliśmy na wskroś przez pustkowie, z trudem przekraczając kolejne, suche strumienie. To dobra nauka zerwania z dreptaniem po wytartych szlakach. Tylko wizjonerzy, z darem od boga, potrafią wytyczać nowe ścieżki. My, zwykłe szaraki, bez kolein pod nogami, czujemy się jak wystawieni za okno. Kręcimy młynka nogami, jakby w powietrzu miała pojawić się droga. Automatyczny program mówi nam, abyśmy biegli do następnej bazy. Kapcie nam spadają z nóg, a my gnamy do drogi, do tego co znamy, do bezpiecznej przystani. Piszę o tym wieczorem, po kilku godzinach. Na dystans czasu i przestrzeni, mógłbym się rozsmakować w brodzeniu w pustce. Teraz to wydaje się łatwe. Przynajmniej łatwo znaleźć wymówkę dla nerwów, jakie mną wtedy, podczas jazdy na przełaj, bez drogi, szarpały. Jakże trudno uwierzyć w siebie, widząc swoje wady jak na dłoni. Być głupcem, znaczy być szczęśliwym.

 

Wiele godzin, niewiele kilometrów dalej znaleźliśmy nocleg w korycie suchej rzeki, pod wysokim klifem, na którym siedziały sępy. Takie prawdziwe, jak z westernów z Johnem Waynem. Pomyślałem sobie, że chciałbym zrobić – to odpowiednie słowo – zrobić podróż krajobrazową. Nie śladami jakiegoś tam Marco Polo, czy jedwabnym szlakiem, ani do celu, na przykład pod tytułem „zobaczyć Gobi i wrócić cało do Polski”. Po prostu podróż krajobrazowa. Minimum pięć dni na każdą, znaczącą zmianę krajobrazu. Dziś mieliśmy krajobraz powulkanicznej Szkocji, suchy step bez granic, kolorowe do przesady piargi, piach i kosodrzewina. Czyli minimum dwadzieścia dni podróży. Moim marzeniem jest dom na kołach i stop na pięć dni przy każdej zmianie krajobrazu. Tak aby zasmakować, nasycić się, odnaleźć to co dla oczu w ogóle nieświadome, przesycić się aż do zemdlenia i mając dość ruszyć dalej, ku nowej przygodzie. Jestem gotów na taką podróż, najlepiej samotną.