21.09.2014 – niedziela

Chyba mamy dość...

 

Rano, zgodnie z planem, wyjazd na rafting. Po krótkim instruktażu każdy otrzymuje swój zestaw – kask, kapok, koszulkę i wiosło, wsiadamy na ciężarówkę osobową i jedziemy na start. No, może nie do końca...
Trzeba jeszcze pokonać ponad 100 m pionowo w dół, po schodach i stopniach bardziej przypominających drabinę. Na miejsce dochodzimy już lekko podmęczeni. Cała polska siódemka (Marta, Majka, Mariola, Andrzej, Robert i my) trafia na jeden ponton i ruszamy. Przed nami 19 przeszkód („rapids“), choć tak naprawdę więcej, bo parę z nich ma numery typu 12a, 12b, 12c itd...
Największe emocje pojawiają się na Rapid 5 („fifty-fifty“ – podobno połowa się nie wywraca, a połowa i owszem). Znaleźliśmy się po tej ciekawszej stronie, a łódka wywróciła się do góry dnem, a więc nastąpił „trzeci przypadek“ z instrukcji bezpieczeństwa (pierwszy – wyleciałeś, ale trzymasz się liny, drugi – wyleciałeś i nie masz kontaktu z pontonem). W efekcie, na krótki okres zostaliśmy wyłowieni i zaokrętowani na dwóch różnych łódkach, a załoga miała pretekst, aby się o nas pomartwić. Po ok. 5 minutach byliśmy jednak znowu u siebie.
Potem ominęliśmy lądem przeszkody nr 7 (jako jedyni) i 9 (jak wszyscy), ale pozostałe uczciwie zaliczyliśmy („9 jest piękna, ale nazywa się „komercyjne samobójstwo“ bo jest zła dla biznesu“ stwierdził nasz przewodnik i miał nieco racji, bo przy jej pokonywaniu śmiertelność tej imprezy natychmiast wzrosłaby znacząco). Po przepłynięciu każdej kolejnej przeszkody z entuzjazmem wznosiliśmy pionowo wiosła i z głośnym okrzykiem triumfu uderzaliśmy nimi o siebie.
W sumie niezapomniane przeżycie, chociaż dawno nie popiliśmy takiej ilości wody...
Uwzględniając, że średnia wieku naszej załogi była około dwa razy wyższa niż najstarszej z pozostałych, daliśmy sobie radę powyżej oczekiwań. Pod koniec mięśnie ramion chwilami odmawiały już posłuszeństwa.
Po pokonaniu ostatniej przeszkody nasz sternik pozwolił nam uczcić ten sukces kąpielą w Zambezi, z czego większość skwapliwie skorzystała.
Najtrudniejsza część, to ta ostatnia – powrót na poziom +100 m. Wspinaczka niemal pionowo w górę – zajęła nam tyle czasu, że na lunch zostało jedynie parę minut. 

 

Potem, przez godzinę tłukliśmy się szutrowymi wyboistymi dróżkami, by „osobową ciężarówką“ wrócić do punktu wyjścia.
Ledwie wróciliśmy do hotelu, trzeba było ruszać w drogę – postanowiliśmy wyskoczyć na kawę do Zambii, a konkretnie do Livingstone. Miasteczko, wycieńczone przez malarię, stanowi zaledwie cień dawnej świetności. Ale wciąż cieszy oko parę kolonialnych budynków z początku XX w.
Po mieście obwoził nas przesympatyczny taksówkarz o imieniu Kris. Od niego dowiedzieliśmy się, m.in., że część zwłok Livingstone’a (konkretnie serce i wnętrzności) została pochowana w Kalambo, 1000 km stąd... Sprawdziliśmy – nie Kalambo, a Chitambo, i nie 1000 km, ale ok. 250 km na północ od miasta. Oczywiście samolotem, który stoi przed poświęconym mu muzeum, często latał. Cóż, jak wiemy, zmarł w roku 1873, ale niech mu tam... Trafił nam się prawdziwie wyedukowany przewodnik, ale przynajmniej pełen pasji i sympatyczny.
Do hotelu wróciliśmy około 19-ej, było już ciemno. Podczas hotelowej kolacji niektórym zamykały się oczka... Oj, działo się dzisiaj, działo...
A jutro kierunek Savuti – powrót do Botswany. Lot nad wodospadami po konsultacji z Przemkiem odwołujemy.
Także jutro rano żegnamy się ze Sławkiem i Darkiem zwanym Władkiem. Odlatują z Livingstone, przez Johannesburg do Europy...

Tu mała dygresja z mojej strony - ja poleciałem z kilkoma uczestnikami i poniżej zdjęcia - pozwalające ocenić ogrom tego wodospadu
trzeba pamiętać że jest to tzw niski stan wody - nawet baaardzo niski